Usłyszał o tym, że Lwia Paszcza była w ciąży. To było dla niego szokujące, ponieważ nie słyszał, aby z kimkolwiek się spotykała. Na samą jednak myśl, że wybrała innego czuł przeogromny smutek. Liczył na to, że coś więcej łączyło ich dwójkę. Pragnął być przy niej, spełniać jej najróżniejsze prośby, by tylko ta raczyła go odrobiną uwagi. Lecz teraz... Co mógł począć? Czy wciąż miał prawo się do niej zbliżać, skoro związała swe życie z kimś innym?
Na nic mu teraz wiedza o gwiazdach, o których uczyła go matka oraz wojownicze miano. Spóźnił się, a życie po raz kolejny zdawało się z niego naigrywać. Czy będzie już na zawsze sam? Nie będzie mógł dostać tego zakazanego owocu, który spowodował, że szarość życia została rozjaśniona przez promienie nadziei?
Nie umiał sobie z tym poradzić. To tak bolało. Rozrywało jego serce i był głuchy na wszystko co działo się w obozie. Przeżywał swój pierwszy miłosny zawód i nie potrafił pogodzić się z nową rzeczywistością. W końcu... zdawało mu się, że Lwia Paszcza go lubiła. Chodzili na spacery, rozmawiali... Wszystko było w porządku. Nie dostrzegł w niej negatywnych odczuć, które mogły wskazywać na to, że za nim nie przepadała. Zresztą... gdyby go nie lubiła, nie zgadzałaby się na ich samotne wypady poza obóz.
A może uczynił coś co ją zraniło? Ale wtedy raczej kotka by z tym się nie kryła, a powiedziała mu o tym prosto w twarz.
Mimo to bał się z nią spotkać i dość długo odwlekał w czasie ten moment. Obserwował z daleka żłobek, zastanawiając się kto był ojcem kociąt. Liczył na to, że dzięki oglądaniu kto wchodzi do środka dowie się czegoś więcej. Niestety... pomimo, że parę kotów do niej zaglądało, tak żaden w jego ocenie nie wydawał się partnerem rudej. Często odwiedzała ją rodzina, ale nikt nowy.
Odwagę odzyskał dopiero wtedy, gdy doszły go wieści, że Lwia Paszcza urodziła. Wtedy też na drżących łapach pokonał dzielący go dystans i skierował swoje kroki do żłobka. Pierwsze spojrzenie na rudą piękność sprawiło, że łapy się pod nim ugięły. Wciąż działała na niego niczym wonny kwiat, który wabił pracowite pszczoły.
— Lew...? — wydał z siebie dźwięk, który sprawił, że jej wzrok na nim spoczął.
Czy powinien podjeść? Musiała być na niego zła, że tak nagle zniknął z jej życia... Nie chciał jednak przeszkadzać jej oraz jej nowo założonej rodzinie. Musiał jednak dowiedzieć się kto był ojcem tych kociąt, które właśnie zauważył u boku swojej niedoszłej partnerki. Jedno było rudę, a drugie szylkretowe. Liczył na to, że rzut oka na jej młode spowoduje, że dowie się kto był ojcem, ale dalej nie mógł nikogo do tego wytypować. Najwidoczniej musiał zapytać wprost.
— J-ja... przepraszam, że... że wcześniej cię nie o-odwiedzałem... Chcia-ałem się za-apytać... Kt-t-to jest o-ojcem two-oich dzie-eci...?
— Minęło trochę czasu... Byłam pewna, że umarłeś, jednak Ostowy Pęd powiedział mi, że jeszcze żyjesz. — syknęła nie będąc zadowolona, że kocur poruszył temat ojcostwa jej kociąt. — To jest bardzo dobre pytanie Smarku. Sama się zastanawiam kto jest ich ojcem. — Spojrzała na śpiące u jej boku kocięta, starając się zignorować zaskoczony wyraz pyska czarnego na jej odpowiedź. Niechętnie dokończyła myśl, będąc ciekawa reakcji kocura. — A im dłużej się zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że ty jesteś ich ojcem. Tak, na pewno jesteś ojcem Margaretki. Spójrz tylko na nią... — Odsłoniła kociaka, by Obsmarkany Kamień mógł jej się przyjrzeć — Widzisz? Jej taka jak ty, mała i słaba. Piwonia taka też była, dlatego umarła... Była z nich wszystkich najbardziej do ciebie podobna. Gdyby tylko się wdały we mnie, tak jak Nagietek... — Strzepnęła uchem unosząc pysk ku górze i na chwilę odwracając spojrzenie od swojego gościa.
Zamarł w szoku, a jego pysk otwierał się i zamykał. On... był ojcem?! Spojrzał po dzieciach i rzeczywiście Margaretka zdawała mu się podobna do ich dwojga.
— Jak... jak to się stało...?! — pisnął, robiąc śmielszy krok na przód. — Na-naprawdę jestem ta-tatą? A ja... ja myśla-ałem, że ma-asz innego ko-kocura — od razu zalała go ulga, bo okazało się, że ukochana go nie zdradziła. Wciąż była mu wierna, a on za dużo sobie wmówił. — Prze-epraszam, że cię z t-tym zostawiłem. Są-ądziłem, że mnie już nie chcesz... Dla-atego nie przy-ychodziłem. O-obiecuje po-pomóc je wy-wychować.
— Nawet jeśli bym miała innego, to wiedz, że nie ważne co, to właśnie ty zajmujesz w moim sercu szczególne miejsce. I nie, nie mam innego kocura... Jeszcze — zamruczała dostrzegając ulgę na pysku kocura, a ostatni wyraz wręcz wyszeptała. — Kocięta się biorą z miłości Smarku. Musisz mnie bardzo kochać, więc dlatego Gwiezdni zdecydowali się zesłać mi te kocięta jako dowód twej miłości do mnie. — Uśmiechnęła się niewinnie do kocura, pozwalając mu podejść bliżej niż powinien — Poza tym porą nagich drzew spędzaliśmy ze sobą sporo czasu. Nie mów, że zapomniałeś... — Drgnęła lekko uchem, po czym sięgnęła pyskiem w kierunku szylkretowego kociaka, którego ostrożnie przesunęła w stronę jego "ojca" — Chcesz ją przytulić? Powinieneś. Powinna znać zapach i głos swojego ojca.
Rzeczywiście. To była prawda... Nie potrafił mimo to dalej w to uwierzyć, lecz powoli szczęście zaczynało rozpływać się po całym jego ciele. Był tatą! Naprawdę był! Nie do wiary!
Skinął głową i objął swoją córkę, starając się być ostrożny w tym, aby nie zrobić jej krzywdy. Była taka malutka! Poczuł jak łzy radości zaczynają spływać mu po mordce.
— Marga-aretko, cześć. Tu ta-tata. Jakaś ty pię-ękna — wymiauczał, zachwycając się nad tym, że miał pod swoimi skrzydłami swego potomka. Matka mu nie uwierzy jak jej powie! To była najszczęśliwsza chwila w jego życiu!
<Lew?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz