Przed atakiem obecnych wygnańców, zima
Opowiadanie zawiera wulgaryzmy, opis przemocy fizycznej i psychicznej, krew
Błądziła w czeluści drzew, tonąc w mroku nocy. Uginając się pod ciężarem tysiąca mrocznych spojrzeń ukrytych w osiadłych wszędzie cieniach, przemykała w ciemności, nieopanowanie uciekając przed wrogą sylwetką. Zanurzając łapy w mroźnym błocku, pryskała nim dookoła. Drażniący chlupot rozbrzmiewał w jej uszach, nie ułatwiając ucieczki. Modliła się o to, by przyszłość okazała się dla niej łaskawa. Błagała, by nie zostać dostrzeżoną przez pewne czujne oko o kasztanowej barwie. Gorączkowo przedzierała się przez liczne drzewa, pragnąc wtopić się w nocną czerń. Zapalczywie obrzucała ich kory drażliwymi spojrzeniami. Świdrowała wzrokiem każde po kolei, szukając wsparcia w ich martwym obliczu. Gardło kotki poruszało się miarowo. Gorący oddech drżał, a para ulatywała z jej pyska, nieznacznie ocieplając lodowate powietrze. Ostre krańce wystających gałęzi boleśnie przecinały jej skórę, a drobne szpary w równie niewielkich wgłębieniach zalewały się bordowym płynem. Mimo wstrętnego bólu, łapy kremowej nie przestawały prowadzić jej dalej w ciemną i zaśnieżoną otchłań ich terytorii w srogiej panice.
— Stój!
Chrapliwy wrzask pozbawił ją wszelkich zdolności do dalszego pędu. Jej kończyny natychmiast zastygły w bezruchu, a cały horyzont przed nią zniknął w odmętach bezdennej przepaści. Przygwożdżona do podłoża nieznaną siłą, zacisnęła szczękę, pochłaniając się w frustracji i żalu. Potworna gorycz ścisnęła jej gardło. Jej wątłe ciało wpadło prosto w szpony bezwzględnego oprawcy. Niczym żałosna mysz, utonęła w zalanych własną krwią ostrzem pazurów. Los szylkretowej został przesądzony. Wbiła szpony w głąb ośnieżonej ziemi, docierając nimi do twardego gruntu. Bezsilny jazgot, tlący się w jej klatce piersiowej buzował, rozpalając jej czoło do gorąca. Ściana ciasno zaciśniętych kłów uniemożliwiała mu wydostanie się na zewnątrz. Piekące uczucie rozbiegało się po jej calutkiej, wątłej postaci. Nieznaczącej absolutnie nic w bezwzględnym i brutalnym obliczu otaczającego ją świata. Rozwścieczona bestia, uwięziona w jej zmiezerniałym, naznaczonym tysiącem szram ciele, miotała się pioruńsko. Tak cholernie pragnęła znaleźć wyjście z tej paskudnej, podle obrzydliwej wręcz rzeczywistości. Łaknęła zniszczenia, brutalnego zakończenia jej nieustającego cierpienia. Ogień furii płonął w czeluściach jej wnętrza. Wtem, natychmiast zgasł. Gardło kotki zacisnęło się w cichym warkocie. Ślina z trudem przepłynęła przez przełyk, wydając z siebie żałosny dźwięk. Do ślip kotki w lodowatym odcieniu, nieopanowanie napłynęły łzy. Błysnęły w świetle księżyca, spływając po piegowatym, kremowym policzku. Łkając niemal niesłyszalnie, skrobała pazurami w ziemi. Dygotające kończyny zgieły się pod ciężarem jej ciała, usadzając ją na mroźnej, białej pokrywie podłoża. Pochłaniając się w bezsilności, świdrowała pustym wzrokiem przypadkowy obszar. Jedyne, co była w stanie w tym momencie zrobić, to obrzucanie ciemnego horyzontu spragnionymi pomocy spojrzeniami. Im smukła sylwetka wrogiej jej postaci była bliżej, tym bardziej panikowała. Serce łomotało jej niemiłosiernie. Chciała je uciszyć i nie pozwolić ani chwili dłużej mu tak brzydko, prowokacyjnie bębnić i hałasować. Gdy tylko Fretka usłyszy dźwięk jego tłuczenia się, z pewnością na nią nasyczy. Biło zbyt nierówno, nędznie, głośno, nieodpowiednio... Przegryzła wargę, karcąc się w myślach. To nie było jej głównym zmartwieniem. Odgłos miarowych uderzeń masywnych i ciężkich łap o grunt odbijał się echem w jej uszach. Ziemia drżała zarówno pod ciężarem ich masy, jak i ciężarem piekielnej wrogości, jaką dzierżyły w sobie. Ciarki przerażenia przebiegły jej po grzbiecie, strosząc sierść. Mrugała zalepionymi od łez ślipiami, z wolna godząc się z wolą losu. Rozgoryczona własnym stanem i bezsilnością, w której coraz bardziej się pogrążała, smętnie pociągnęła nosem. Dobrze wiedziała, co za chwilę nastąpi. Przegrała walkę. Bezpowrotnie.
— Czy tobie coś padło na mózg?! — przeraźliwy, zachrypiony i przydługi krzyk wdarł się do jej uszu, boleśnie raniąc ich wnętrze.
Czuła, jak ślipia kocicy wierciły dziurę w jej karku. Rozdzierały go na strzępy. Diabelsko gardziły postacią, do którego należał. Nienawistnym spojrzeniem mordowały jej wątłe, liche i żałosne ciałko. Gorący, parzący do czerwoności oddech drżał na jej szyi, świszcząc wrogo. Serce tłukło się jej w piersi. Źrenice drżały bojaźliwie, a załzawione ślipia gorączkowo świdrowały wzrokiem kory drzew, bezradnie błagając o pomoc. Ich martwe oblicza jednak zdawały się jednak być absolutnie przyzwyczajone do podobnych zjawisk, toteż nie trudziły się zagadnieniem ratowania jej z opresji. Chybotając w popłochu, z trudem nabierała do płuc powietrza, by za moment znów dać mu uleciec z pyska. Jak nędzna mysz, której jedynym zadaniem w ich świecie jest zginąć, dygotała w sidłach oprawcy, oczekując wyroku, którego i tak była już świadoma.
— Słyszysz?! — zastępczyni wrzasnęła jej prosto do ucha, przysuwając się bliżej. — Sądzisz, że jesteś taka mądra i przebiegła? Oj, kurwa, mylisz się. Srogo się mylisz — warczała przeraźliwie, dysząc miarowo. — Myślałaś, że ciebie nie zauważę? Ten przykurczony grzbiet, niezdarność, nieporadność i nędzę dostrzegę wszędzie, pokrako. Czas najwyższy, żebyś przejrzała na oczy. Myślisz, że możesz sobie tak przede mną uciekać? Nie pozwolę sobie na coś takiego. Nie ze mną takie numery, dziewucho — zakończyła, sycząc rozwścieczona.
Każde słowo kocicy było niepojęcie bolesnym ciosem wymierzonym prosto w serce mizernej, szylkretowej postaci. Z każdym warknięciem uchodzącym z pyska liliowej, iskra życia we wnętrzu niebieskookiej gasła coraz to bardziej. Nikły płomień wirował wokół własnej osi, nie będąc w stanie rozniecić pożaru. Nie była w stanie się jej przeciwstawić. Była uosobieniem bezsilności i niemocy. Paskudnym, obrzydliwym, żałosnym. Takim, którym należy gardzić. Koszmary, nieustępliwie i zacięcie dręczące ją w snach, właśnie ziściły się w rzeczywistości. Tonęła w mrocznej, leśnej czeluści, obserwowana przez tysiące spojrzeń wrogich, nieokreślonych istnień, czychających na nią każdym kroku. Pogrążona w straszliwej i nieokiełznanej panice, ledwo była w stanie oddychać. Osaczona przez wrogą osobistość, będącą bezpośrednim źródłem każdej jej boleści i rozpaczy, nie będąc w stanie jej uciec. Stała przed obliczem śmierci. Na granicy dwóch światów. Dawno już nie odczuwała takiego przerażenia.
— Opanuj się, przestań tak dyszeć bo sama ci gardło zatkam — zagroziła, parząc ją swoim gorącym, drżącym oddechem. — Zachowujesz się jakby cię coś opętało! Po raz ostatni mówię, opamiętaj się do jasnej cholery. Mam serdecznie dosyć twoich durnym wybryków. Jebana gówniara, myślała, że może tak sobie ze mną pogrywać — rzuciła pod nosem, ale na tyle ostro i głośno, by Iskra była w stanie to usłyszeć. — I do kurwy nędzy, patrz na mnie kiedy do ciebie mówię!
Nim zdążyła przetworzyć informacje, nie wspominając nawet o otwarciu szczęki, masywna łapa kotki znalazła się na tyle jej łba. Szpiczaste sztorce jej szponów dźgnęły skórę srebrnej, a drobne wgłębienia które wyżłobiły, wypełniły się szkarłatną cieczą. Brudnawe, kręcone futro okalające świeże rozcięcia zostało raptownie i kurczowo szarpnięte w tył. Szylkretka natychmiast straciła równowagę w łapach. Z trzaskiem grzmotnęła o ziemię, padając prosto pod krępe kończyny wrogiej jej postaci liliowej zastępczyni. Ból rozbiegł się po calutkim jej ciele. Zgrzyt jej własnych kości rozbrzmiewał w uszach, odbijając się w nich echem. Przymknęła ślipia i zacisnęła szczękę w strapieniu, starając się za wszelką cenę nie zawyć cierpiętniczo. Czuła, jakby każda, pojedyncza kość w jej ciele właśnie rozkruszyła się na małe kawałeczki. I proszę bardzo, miała efekt swojego cholernego niejedzenia całymi dniami. Jeśli tylko jej sierść byłaby króciutka, gładka i przyległa do rys jej sylwetki, wyglądałaby jak szkielet, na którego zarzucono lichą płachtę skóry. Za kilka uderzeń serca, zamrugała swoimi zalepionymi od zaschniętych łez oczyma. Postać pochłoniętej w nocnym mroku, sterczącej nad nią kocicy lśniła w świetle księżyca. Jej straszliwy cień padał prosto na twarz kremowej, przyprawiając ją o dreszcze. W kasztanowej głębi ślip zwiadowczyni płonął potworny gniew. Czarne jak smoła źrenice w szktałcie dwóch, cieniusieńkich kreseczek trząsły się wściekle. Wszystkie mięśnie, które zdołały objąć spojrzeniem oczy Iskry, drżały szaleńczo. Liliowa sierść mająca w zwyczaju przylegać do mocnych rys jej sylwetki, stanęła dęba i zakołysała się po wpływem hulającego wiatru. Srebrna nie była w stanie dłużej wpatrywać się w oczy swej matki, mimo przerażenia, jakiego odczuwała i machinalnego posłuszeństwa, jakiego mimowolnie podjęła się niemal od razu, kiedy tylko Fretka odcięła jej dalszą drogę ucieczki jednym, przeciągłym wrzaskiem. Płomienie furii nieustannie wirujące w jej spojrzeniu, jak i całym ciele, sprawiały, iż postać kotki niewiele różniła się od oblicz przerażających istnień ukazujących się jedynie w najgorszych koszmarach. Całe to wrażenie potęgował jeszcze fakt, iż liliowa była absolutnie największym lękiem młodej szylkretki. Słabym punktem, skazą. Defektem, na którego naprawienie nie istniał żaden sposób. To przez nią życie kotki z dnia na dzień popadało w coraz to większą ruinę.
— Zaraz to ty kurwa wylecisz z klanu na zbity pysk! Wtedy to ty dopiero będziesz miała powód do wycia w niebogłosy! Nikt ci nie już wtedy pomoże. Nikt! — podkreśliła, zanosząc się jeszcze głośniejszym krzykiem. — Sądzisz, że możesz tak sobie ze mną pogrywać? Twoje wycie nie robi na mnie żadnego wrażenia, skończ już, bo zaraz dam ci prawdziwy powód do takiego skowyczenia — spiorunowała ją wzrokiem, zaciskając szczękę w pogardzie na zaledwie jedno, krótkie uderzenie serca. — Wstyd mi być matką takiej pyskatej, krnąbrnej gówniary. Jeszcze w dodatku będącej takim pierdolonym beztalenciem, że aż się rzygać chce na jej widok — rozjuszona, przysunęła się jeszcze bliżej. Błysk ponownie wysuwających się pazurów zamigotał w lodowatych, zalanych łzami oczach kremowej. — Mniszek został mianowany wcześniej. Skrzyp nieustannie jest poza obozem i trenuje. A ty? Ty lenisz się jak pieprzony piecuch, pyszczysz i masz głęboko w dupie każdą moją prośbę! — przeciągły syk wybrzmiał w pokaźnych, przylegających teraz płasko to łba uszach szylkretki. — Mam stały kontakt z twoim mentorem, który na bieżąco składa mi raporty o tym, co robisz na treningach i tylko utwierdza mnie w moich przekonaniach — prychnęła gorzko, a jej wysunięta na przód kończyna zawisła w powietrzu tuż nad szyją niebieskookiej. — Byłaś, jesteś i zawsze będziesz tylko głupim i nędznym popychadłem. Przyszłaś na świat jako nikt i zdechniesz jako nikt. Nie robisz nic w kierunku poprawy swojej obrzydliwej już sytuacji, pokrako. Masz pretensje do całego świata, wyjesz całymi dniami i nocami, jak wszyscy cię źle traktują i użalasz się nad sobą jak skończona idiotka i oczekujesz, że będę traktować cię poważnie? Może warto rozejrzeć się i zrozumieć, że problem leży tylko i wyłącznie w TOBIE?
Tęga łapa kocicy spoczęła na wiotkiej szyi srebrnej szylkretki, ułożonej tuż pod parą kończyn Fretki. Po kilku chwilach ciągłego świdrowania jej wzrokiem, spojrzenie kasztanowych oczu zastępczyni utkwione zostało w ciemnym podłożu, które otaczało znajdujące się na nim dwie kocie sylwetki. Muskularna łapa parła na chudą, kremową gardziel z niezmiernym zapałem i siłą. Ciche łkanie zduszone nagle, natychmiast ucichło, przeobrażając się w przykre dławienie. Nie będąc w stanie zaczerpnąć oddechu, wiła się pod ciężarem jej kończyny, miotając w panice na wszystkie strony. Przyszpilana do podłoża z uderzenia serca na uderzenie serca coraz mocniej, posyłała kotce błagalne spojrzenia. Czy to właśnie teraz nadszedł ten moment, w którym jej historia miała się zakończyć? Zawyła dojmująco jednym tchem, do reszty już tracąc zmysły.
— Ktoś cię pokory musi nauczyć — chłodny, zlodowaciały wręcz pomruk wydał się z pyska zastępczyni. — Życie nie jest kolorowe. Im szybciej to zrozumiesz, tym mniej będziesz się rozczarowywać — wyznała, miarowo bujając swoim grubym, oplecionym ciemnymi pręgami ogonem na prawo i lewo. — A wiesz, co jest moim największym rozczarowaniem życiowym? Posiadaniem takiej plugawej istoty jako córki! — wyryczała, ze zdwojoną siłą naskakując na szyję kotki objętej uściskiem jej łap. Momentalny chłód znów zastąpiony został rozszalałym amokiem. — Od urodzenia wszystko podsuwam ci pod ten zasmarkany, szkaradny i chuj wie jeszcze jaki nos. Masz w dupie wszystko, co dla ciebie robię. Skoro jestem tak paskudną matką, zawsze może zająć się tobą ojciec. A z nim, to ci przyszłości żadnej nie wróżę. Żadnej — podkreśliła przeciągłym sykiem przez zęby. — Czy do twojego pustego łba dotarło w końcu, że masz nadrobić ten zasrany trening? Nie ma, że zmienia się mentor i ty nie możesz się przyzwyczaić. Nie ma, że się źle czujesz. Nie ma żadnych jebanych wymówek, zrozumiano? Masz zapierdalać — przeliterowała, nachylając do niej głowę. — Czy chcesz tego, czy nie. Mnie to kurwa nie obchodzi, porażko.
Serce łomotało jej w piersi z zawrotną prędkością. Tłukło się strasznie, boleśnie obijając o ściany otaczających je organów. Z każdym uderzeniem serca, kruszyło się coraz bardziej. Jego odłamki zawirowały wokół własnej osi, z wolna ulatniając się w czeluść wnętrza jej organizmu. Nie mogła przyjąć tego do wiadomości. Nie była w stanie zdzierżyć jej słów. Nie dawała wiary, w to, że słowa, które teraz wdzierały się do jej uszu były rzeczywistymi słowami zastępczyni, a nie mową przerażających, nieokreślonych bytów i zmór z sennych koszmarów, dręczących jej niemal każdej nocy. Wpajane do jej głowy brednie, wpychane w pysk kłamstwa, których nigdy nie przyszło jej wypowiedzieć, bujdy, którymi stale była osaczana... Nie była w stanie pojąć, dlaczego matka pałała do niej tak piekielnie zaciętą i szaleńczą nienawiścią. Furia i amok płonący w kasztanowych ślipiach kocicy był niepojęcie przerażający. Nieokiełznana dzikość, zdolna do sprowokowania jej do najgorszych, haniebnych i niemoralnych czynów, tliła się w nich lśniąc oślepiającym, bolesnym wręcz dla ślip obejmujących je spojrzeniem jaskrawym światłem. Wypalającym je, odbierającym dech, mordującym duszę. To przez nią życie Iskry było jedynie wielką, nędzną tułaczką pełną udręki, boleści i zabójczego cierpienia. Pogrążona wiecznie w plątanine emocji i uczuć, których za żadne skarby i mimo wielkich starań nie potrafiła zrozumieć, przeżywała katusze. Wychowywana w obliczu krzywego spojrzenia na świat, obrzydliwych poglądów i przekonań matki, nieustannie i zawzięcie przez nią pielęgnowanych, uznała cierpienie za swoją absolutną i niezmienną codzienność, nie widząc dla siebie żadnego innego sposobu na życiową wędrówkę. Tkwiła bezradnie w tragicznej sytuacji, z zawiścią mordując wzrokiem i umysłem wszystkich, cieszących się swoją jakże znakomitą i pozytywną sytuacją rodzinną. W mgnieniu oka kończyła jednak smarkając w posłanie, wyrywając sobie futro i tonąc w bezkresnym morzu rozpaczy. Nienawidziła jej, cholernie. Czym sobie zasłużyła? Dlaczego los pokarał jej marną i kruchą postać w tak bestialski i bezwzględny sposób? Czemu do kurwy nędzy, nie mogła urodzić się w normalnej, zdrowej rodzinie? Pełnej, takiej, której nie trzeba się wstydzić, kochającej i ciepłej?
Nawet na sekundę nie wyrwała wzroku z objęcia spojrzenia rozjuszonej zwiadowczyni, mimo bycia świadomą zagrożenia i szargającej jej furiacką postacią nieokiełznanym szaleństwem i histerią. Kremowa paliła ją nienawistnym spojrzeniem, z sekundy na sekundę coraz bardziej natarczywym, nachalnym i rozdrażnionym. Wywdzięczała się jej teraz za każdy żal, każdą chwilę, w której miała ochotę zniknąć, każdą łzę i wyrwany kłębek sierści. Za wszystko, co wbrew niej uczyniła. Za jej poczęcie. Za przemoc zarówno umysłową, jak i fizyczną. Za nieustające krzyki. Za bolesne słowa. Za gardzenie nią w każdy możliwy sposób.
— Nie kłam — zawarczała z wyrzutem, krztusząc się własną śliną, pod ciężarem umięśnionej łapy zastępczyni, którą spoczywała się na jej gardzieli. — Nie kłam!
Rozpalona nowym płomieniem furii roszalałej w jej ciele, szarpnęła głową ku górze, miotając zaciekle całym swym wątłym ciałem. Wciąż przyduszana przez wielkie łapsko matki, kłapała szczęką na prawo i lewo, miażdżąc nią jednak jedynie otaczające je, wszędobylskie mroźne powietrze. Mocnym wymachom jej tylnych, wysmukłych i wychudłych kończyn w kremowym odcieniu towarzyszyło smętne rzężenie. Zaraz ta stara gnida pozna jej prawdziwe, rzeczywiście iskrzące się oblicze. Jednym, błyskawicznym i trafionym ruchem szczęk zamachnęła na łapę kocicy. Zatapiając w niej kły, zawyła gromko, nie przestając się ciskać. Ciepła struga krwi spłynęła po brązowawym futrze Fretki, plamiąc śnieżnobiałą ziemię na bordowy, krwisty odcień. Język szylkretowej zalał się charakterystycznym, dla takowych okoliczności, metalicznym posmakiem. Zwiadowczyni zawyła boleśnie, natychmiast przyciągając do siebie zranioną kończynę z powrotem, tym samym, wyswobadzając srebrną z zabójczego uścisku. Ta zaś, posiłkując się jej chwilą nieuwagi, poderwała się z lodowatego podłoża na cztery, równe łapy. Jak w okamgnieniu rozprostowała swoje zdrętwiałe, obolałe kończyny i czym prędzej rzuciła się do ucieczki.
Łapa za łapą, sus za susem. Sunęła pędem przez leśne przestworza, rozrzucając śnieg na wszystkie strony świata. Łzy sączyły się z jej błękitnych ślip drobnymi strugami, mocząc znacząco jej puszyste, obsypane piegami poliki. Z zaciśniętą boleśnie szczęką, przemierzała ośnieżony teren tonący w tysiącu skrzywionych spojrzeń wysokich cieni łysych teraz drzew. Przeraźliwy jazgot pozostawionej w głębi boru kocicy odbił się echem po niemal każdym leśnym zakamarku, niewątpliwie płosząc z niego calutką zamieszkującą tam ptasią populację (cóż za przykładna zastępczyni!). Obraz wirował kremowej przed oczami z niesłychaną prędkością. Wszystko otaczające jej przerażoną postać znikało w szaroburym wirze, a jedyną rzeczą, jaka zachowała swą dawną ostrość, był widok obozowiska. Punktu docelowego jej pogoni, tymczasowego schronienia. Miejsca, do którego pragnęła teraz dotrzeć najbardziej na świecie.
Gorący oddech uczennicy drżał w zlęknieniu, z trudem przedzierając się z płuc do jej ust. Drażniące rzężenie nie ustępowało nawet na chwilę, przez cały czas żarliwie katując i tak już cherlawe i zmasakrowane gardło kotki. Umęczone ciągłą i niekończącą się gonitwą wychudłe kończyny nagminnie informowały ją o swoim przykrym stanie. Ta jednak, nie przywiązywała wagi do ich żałosnych próśb i zawzięcie je ignorowała, nie mając ani chwili do stracenia. Nie miała nawet czasu, by skupiać się na ich marginalnym dyskomforcie. Miarowe uderzenia łap obu kotek o grunt dudniły we wnętrzu jej uszu, sprawiając, iż plątała się we własnych myślach. Nie miała pojęcia już, czy to wszystko miało miejsce w rzeczywistości, czy może jedynie w mrocznych odmętach jej snów. Halucynacje, zwidy? Traciła zarówno zmysły, jak i zdolność do dalszego biegu. Pozostało jej już tak niewiele! Jeszcze tylko moment. Kilka uderzeń serca. Obóz był na wyciągnięcie łapy. Nie mogła się już poddać, ani wycofać. Musi tam dotrzeć. Nieważne, za jaką cenę. Zrobi wszystko, byle tylko osiągnąć cel. Ujdzie z życiem. Wyplącze się z sideł śmierci.
Z hukiem wpadła do obozu. Lecąc na oślep, pragnęła już tylko zatopienia się w mroku i chłodzie uczniowskiego legowiska. Zlania się z nocną czernią w jeden byt. Zaślepiona nieokiełznanymi pokładami paniki, dławiła się własnym oddechem, dusząc wstrętnie. Mglista ściana łez spowiła jej całą widoczność. W szaleńczym pędzie grzmotnęła o coś twardego barkiem. Napuszyła się, cała w nerwach, po ostatnim razie, kiedy miała styczność z dotkiem kociej jednostki. Nieprzyjemne uczucie rozbiegło się po całej jej chuderlawej sylwetce, od łap po sam czubek głowy. To jednak, nie powstrzymało jej od dalszego biegu. Po dzisiejszych wydarzeniach, zdążyła już przywyknąć do fizycznych katuszy.
— Uważaj trochę!
Nie zważając na wszelkie dźwięki dobiegające z głębi obozu, ostatnimi siłami, jakimi dysponowały jej wychudłe i notorycznie obolałe kończyny, przeskoczyła zaśnieżoną powierzchnie obozowiska na wkroś. Serce tłukło się jej w piersi zawzięcie, tętniąc z przeraźliwą szybkością. Ból rozpalonego do czerwoności czoła pulsował przeokropnie, przyprawiając ją o zawroty głowy, zaś bolesne uczucie w głębi kurczącego się żołądka piekło ją straszliwie.
— Patrz jak łazisz smarkulo!
Zduszony pisk ulotnił się z jej jaskrawego pyska. Przygniecona niespodziewanie ciężarem, którego pędząc nawet nie spostrzegła, sprawiło, że niemal natychmiast, kiedy tylko poczuła go na swojej skórze, upadła płasko na ziemię. Nos szylkretowej wkopany niespodziewanie w twardy grunt, momentalnie zalał się szkarłatną cieczą. Podejmując się nieudolnej próby wpuszczenia do niego powietrza, smarknęła, bryzgając ciepłą krwią dookoła. Skowyt srebrnej stłumiony został przez płachtę sylwetki wysokiej, burej postaci, którą została mimowolnie przyszpilona do lodowatego podłoża. Miotając się zawzięcie, wysunęła się spod niej. Nie reagowała na piski, jakie rozbrzmiewały za nią, kiedy odchodziła. Z pasją zaczerpnęła powietrza do płuc, natychmiast jednak tego żałując. Zaniosła się gromkim kaszlem, o mało włos się nie dusząc. Wkrótce, dotarła do celu swojej gonitwy, nie będąc w stanie już racjonalnie myśleć. Tonąc w mroku pustego, oziębiałego pustką legowiska uczniów, rzuciła się na swoje posłanie, a nim zdążyła się obejrzeć, jej widok sam zalał się czernią.
[3059 słów]
[Przyznano 40%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz