— Motyli Trzepocie, co się stało, że się spóźniłaś? I to dość poważnie? - zapytał.
Powstrzymała się od triumfalnego uśmiechu. Powód był oczywisty – zrobiła mu to na złość. Po ostatnim zgromadzeniu była pełna furii. Jak śmiał w ogóle zwrócić się do niej w ten sposób? Z daleka widać było, że jest niewychowany, a ci, którzy go podziwiali, byli ślepi. Żałowała, że straciła na niego tyle czasu, zamiast szukać kogoś równego sobie.
— Nie będę spieszyć się na spotkanie z jakimś nadętym i naburmuszonym bucem — odparowała, zadowolona z tak świetnego w jej mniemaniu pocisku. Dla podkreślenia swojej buntowniczej postawy nonszalancko zaczęła przyglądać się własnym łapom. Były idealne i piękne, zresztą — jak cała ona.
— Ten nadęty i naburmuszony buc jest liderem klanu, do którego należysz, więc powinnaś okazywać mu jakikolwiek szacunek — zauważył, nie reagując na jej zaczepki w taki sposób, jaki ona by chciała.
Skrzywiła się, spoglądając na niego z urazą. Nie tego oczekiwała.
— Na mój szacunek trzeba zasłużyć — stwierdziła, zajmując się oględzinami ogona. Taki puszysty, z niespotykanie kręconym futerkiem. Nie da się znaleźć na świecie drugiego takiego cuda jak ona.
— Jeśli będziesz się zachowywać w ten sposób, nic nie stoi na przeszkodzie, żebym cię po prostu z tego klanu wygnał — westchnął, najwyraźniej znudzony jej występkami. I choć Motyli Trzepot chciała dalej zachować pozory niewzruszonej, tak jego słowa wzbudziły w niej lęk. Drgnęła niezauważalnie, mocno rozdrażniona. Wyrafinowanej kotce jak ona nie przystało jednak unosić się w żaden sposób. Wystarczyło, że na zgromadzeniu dała upust emocjom. Po tym zdarzeniu lekko je przyhamowała i skupiła się na treningu uczennicy, ale widok Jastrzębiej Gwiazdy budził w niej ciągle te same, negatywne odczucia.
— Byłbyś głupcem, gdybyś wyrzucił z tego klanu kogoś tak wspaniałego jak ja — rzuciła z nienaturalnym spokojem w głosie.
— Bo? — mruknął, biorąc głęboki wdech. — Robisz cokolwiek przydatnego prócz narzekania na wszystko i zachwycaniem się samą sobą? — spytał pobłażliwie.
— To, że jesteś ślepy i nie dostrzegasz moich poświęceń dla tego klanu, to co innego! — obruszyła się. — Robię wiele. Wracaj sobie do legowiska, żyć jak durny odludek, którym jesteś! — prychnęła, odwracając się. Odeszła bez słowa, uprzednio przywalając kocurowi ogonem w pysk. Usłyszała za sobą parsknięcie burego, gdyż jej sierść naleciała mu do pyska. Uśmiechnęła się dumnie. Nie da sobą pomiatać komuś, kto jest zwykłym prostakiem bez serca.
Powstrzymała się od triumfalnego uśmiechu. Powód był oczywisty – zrobiła mu to na złość. Po ostatnim zgromadzeniu była pełna furii. Jak śmiał w ogóle zwrócić się do niej w ten sposób? Z daleka widać było, że jest niewychowany, a ci, którzy go podziwiali, byli ślepi. Żałowała, że straciła na niego tyle czasu, zamiast szukać kogoś równego sobie.
— Nie będę spieszyć się na spotkanie z jakimś nadętym i naburmuszonym bucem — odparowała, zadowolona z tak świetnego w jej mniemaniu pocisku. Dla podkreślenia swojej buntowniczej postawy nonszalancko zaczęła przyglądać się własnym łapom. Były idealne i piękne, zresztą — jak cała ona.
— Ten nadęty i naburmuszony buc jest liderem klanu, do którego należysz, więc powinnaś okazywać mu jakikolwiek szacunek — zauważył, nie reagując na jej zaczepki w taki sposób, jaki ona by chciała.
Skrzywiła się, spoglądając na niego z urazą. Nie tego oczekiwała.
— Na mój szacunek trzeba zasłużyć — stwierdziła, zajmując się oględzinami ogona. Taki puszysty, z niespotykanie kręconym futerkiem. Nie da się znaleźć na świecie drugiego takiego cuda jak ona.
— Jeśli będziesz się zachowywać w ten sposób, nic nie stoi na przeszkodzie, żebym cię po prostu z tego klanu wygnał — westchnął, najwyraźniej znudzony jej występkami. I choć Motyli Trzepot chciała dalej zachować pozory niewzruszonej, tak jego słowa wzbudziły w niej lęk. Drgnęła niezauważalnie, mocno rozdrażniona. Wyrafinowanej kotce jak ona nie przystało jednak unosić się w żaden sposób. Wystarczyło, że na zgromadzeniu dała upust emocjom. Po tym zdarzeniu lekko je przyhamowała i skupiła się na treningu uczennicy, ale widok Jastrzębiej Gwiazdy budził w niej ciągle te same, negatywne odczucia.
— Byłbyś głupcem, gdybyś wyrzucił z tego klanu kogoś tak wspaniałego jak ja — rzuciła z nienaturalnym spokojem w głosie.
— Bo? — mruknął, biorąc głęboki wdech. — Robisz cokolwiek przydatnego prócz narzekania na wszystko i zachwycaniem się samą sobą? — spytał pobłażliwie.
— To, że jesteś ślepy i nie dostrzegasz moich poświęceń dla tego klanu, to co innego! — obruszyła się. — Robię wiele. Wracaj sobie do legowiska, żyć jak durny odludek, którym jesteś! — prychnęła, odwracając się. Odeszła bez słowa, uprzednio przywalając kocurowi ogonem w pysk. Usłyszała za sobą parsknięcie burego, gdyż jej sierść naleciała mu do pyska. Uśmiechnęła się dumnie. Nie da sobą pomiatać komuś, kto jest zwykłym prostakiem bez serca.
***
jeszcze przed powrotem do obozu, Pora Opadających Liści
Niektóre sprawy zaczęły ją powoli przytłaczać. Nawet jeśli wciąż była młoda, a w dodatku czuła, że zawsze będzie piękna i starość nigdy nie dotknie jej wyglądu, tak czas płynął nie ubłagalnie. Kiedyś powtarzała sobie nieustannie, że nie musi się z niczym śpieszyć, bo na wszystko przyjdzie pora.
W szczególności na jej marzenia. Motyli Trzepot urodziła się w tak wspaniałej rodzinie, że wzięła ją sobie na wzorzec i zapragnęła tego samego dla siebie. Przystojny kocur u boku i gromadka własnych dzieci, wyglądających jak jej małe kopie. Byłaby tak wspaniałą matką, jak Rozkwitający Pąk. A będąc szczerym z samym sobą – byłaby jeszcze lepszą, chociaż jej rodzicielka była mocną przeciwniczką do pokonania w drodze po najlepszy tytuł.
Uśmiechnęła się, patrząc na wojowników kręcących się w obozie. Żaden kocur z tego klanu nie był jej godzien. Nikt nie spełniał jej oczekiwań, chociaż nieraz wdawała się w głębszą dyskusję, aby ocenić kandydata na stałego partnera.
Po wielu rozmyśleniach doszła do prostego wniosku. Nikt nigdy na nią nie zasłuży, ani tym bardziej nikt jej nie dorówna. Pozostała w pewien sposób sama i wychodzi na to, że musi wziąć sprawy we własne łapki.
Dlatego też po skończonym treningu jej uczennicy i spełnieniu kilku dennych, klanowych obowiązków, wymknęła się poza tereny, kierując swe kroki w kompletnie nieznanym jej kierunku. Kolorowe liści przypominały jej barwę własnego futra. Czerwień i pomarańcz stanowiły odbicie dla rudości, a żółć odzwierciedlała kolor jej ślepi. Ponownie wyszczerzyła się, patrząc na to z rozczuleniem. Była tak pochłonięta myślami, że nie przeszkadzało jej nawet to błoto, w które wpadła przednią łapą.
— Motyl… Motyli Trzepocie! —Pełen ekscytacji głos wydobył ją z zamyśleń. Z boku mignęło jej czekoladowe futro. Wyższy od niej kocur zatrzymał się obok niej, na co skrzywiła się i odsunęła.
Ten samotnik mówiący dziwne wiersze. Kiedy to było, gdy ostatni raz go widziała?
— Um… Tak. To ja — wykrztusiła.
Nie była pewna, co dalej mówić. Nie traktowała go jako zagrożenia, a nawet gdyby nim był, to i tak miała ważniejsze problemy na głowie, niż przejmowanie się podejrzanym gościem.
— Pamiętasz mnie? — spytał po dłuższej chwili milczenia, a w jego ślepiach zaiskrzyła ekscytacja.
— Szczerze? — zaczęła. — Zapomniałam o twoim istnieniu — przyznała, mając nadzieję, że to go wystarczająco zniechęci.
— Oh, a skoro już mnie widzisz, to może przypomniałaś sobie chociaż moje imię? — zagadnął.
Westchnęła, na tyle głośno, by na pewno usłyszał jej niezadowolenie. Dawała wprost znaki świadczące o tym, że nie ma ochoty z nim przebywać w jego otoczeniu, a tym bardziej z nim dyskutować. Nie wiedziała, jak bardzo musiał być głupi, skoro tego nie rozumiał.
— Iglak? Coś takiego? — burknęła od niechcenia, wymyślając to na szybko.
Kocur w jakiś sposób wydawał się jednak jeszcze bardziej podekscytowany.
— Blisko! — pisnął. — Ignacy.
Przewróciła oczami. Kolejna nieistotna dla niej informacja. Jak tak dalej będzie ją nachodził, to zacznie się obawiać. Naprawdę nie pamiętała nic z ich pierwszej i jedynej rozmowy, ale wciąż miała o nim niezbyt pozytywną opinię.
Zastanawiając się nad trasą ucieczki, w pewnym momencie doznała lekkiego olśnienia. Spojrzała na niego i bez skrupułów obleciała go wzrokiem, robiąc w głowie bardzo krytyczną ocenę jego wyglądu. Nie był wyjątkowy, choć kolor futra miał nawet ciekawy. W Klanie Wilka nikt takiego nie miał.
Strzepnęła ogonem, mrużąc mocniej oczy.
— Wiesz co? — zaczęła. — Przydasz mi się.
W szczególności na jej marzenia. Motyli Trzepot urodziła się w tak wspaniałej rodzinie, że wzięła ją sobie na wzorzec i zapragnęła tego samego dla siebie. Przystojny kocur u boku i gromadka własnych dzieci, wyglądających jak jej małe kopie. Byłaby tak wspaniałą matką, jak Rozkwitający Pąk. A będąc szczerym z samym sobą – byłaby jeszcze lepszą, chociaż jej rodzicielka była mocną przeciwniczką do pokonania w drodze po najlepszy tytuł.
Uśmiechnęła się, patrząc na wojowników kręcących się w obozie. Żaden kocur z tego klanu nie był jej godzien. Nikt nie spełniał jej oczekiwań, chociaż nieraz wdawała się w głębszą dyskusję, aby ocenić kandydata na stałego partnera.
Po wielu rozmyśleniach doszła do prostego wniosku. Nikt nigdy na nią nie zasłuży, ani tym bardziej nikt jej nie dorówna. Pozostała w pewien sposób sama i wychodzi na to, że musi wziąć sprawy we własne łapki.
Dlatego też po skończonym treningu jej uczennicy i spełnieniu kilku dennych, klanowych obowiązków, wymknęła się poza tereny, kierując swe kroki w kompletnie nieznanym jej kierunku. Kolorowe liści przypominały jej barwę własnego futra. Czerwień i pomarańcz stanowiły odbicie dla rudości, a żółć odzwierciedlała kolor jej ślepi. Ponownie wyszczerzyła się, patrząc na to z rozczuleniem. Była tak pochłonięta myślami, że nie przeszkadzało jej nawet to błoto, w które wpadła przednią łapą.
— Motyl… Motyli Trzepocie! —Pełen ekscytacji głos wydobył ją z zamyśleń. Z boku mignęło jej czekoladowe futro. Wyższy od niej kocur zatrzymał się obok niej, na co skrzywiła się i odsunęła.
Ten samotnik mówiący dziwne wiersze. Kiedy to było, gdy ostatni raz go widziała?
— Um… Tak. To ja — wykrztusiła.
Nie była pewna, co dalej mówić. Nie traktowała go jako zagrożenia, a nawet gdyby nim był, to i tak miała ważniejsze problemy na głowie, niż przejmowanie się podejrzanym gościem.
— Pamiętasz mnie? — spytał po dłuższej chwili milczenia, a w jego ślepiach zaiskrzyła ekscytacja.
— Szczerze? — zaczęła. — Zapomniałam o twoim istnieniu — przyznała, mając nadzieję, że to go wystarczająco zniechęci.
— Oh, a skoro już mnie widzisz, to może przypomniałaś sobie chociaż moje imię? — zagadnął.
Westchnęła, na tyle głośno, by na pewno usłyszał jej niezadowolenie. Dawała wprost znaki świadczące o tym, że nie ma ochoty z nim przebywać w jego otoczeniu, a tym bardziej z nim dyskutować. Nie wiedziała, jak bardzo musiał być głupi, skoro tego nie rozumiał.
— Iglak? Coś takiego? — burknęła od niechcenia, wymyślając to na szybko.
Kocur w jakiś sposób wydawał się jednak jeszcze bardziej podekscytowany.
— Blisko! — pisnął. — Ignacy.
Przewróciła oczami. Kolejna nieistotna dla niej informacja. Jak tak dalej będzie ją nachodził, to zacznie się obawiać. Naprawdę nie pamiętała nic z ich pierwszej i jedynej rozmowy, ale wciąż miała o nim niezbyt pozytywną opinię.
Zastanawiając się nad trasą ucieczki, w pewnym momencie doznała lekkiego olśnienia. Spojrzała na niego i bez skrupułów obleciała go wzrokiem, robiąc w głowie bardzo krytyczną ocenę jego wyglądu. Nie był wyjątkowy, choć kolor futra miał nawet ciekawy. W Klanie Wilka nikt takiego nie miał.
Strzepnęła ogonem, mrużąc mocniej oczy.
— Wiesz co? — zaczęła. — Przydasz mi się.
***
— I co, Ośnieżona Łąko? Jesteś w stanie powiedzieć mi, ile będę miała kociąt? Proszę, powiedz, że jest na to jakikolwiek sposób! Nie mogę się doczekać — miauknęła rozemocjonowana. Aktualnie przesiadywała u medyków sam na sam ze swoją znajomą, więc nie musiała się martwić, że ta wspaniała wieść rozniesie się gdzieś dalej. Chciała osobiście ogłosić rodzicom, że będą dziadkami.
Płowa pokiwała niemrawo głową, przyglądając jej się w skupieniu.
— Jakby ci to powiedzieć — zaczęła, nerwowo przestępując z łapy na łapę. — Nic nie wskazuje na to, żebyś była w ciąży — oświadczyła, na co szylkretka roześmiała się.
— Proszę cię! Muszę w niej być, staram się już tak długo… — westchnęła, nawet nie chcąc myśleć o tym upokorzeniu, jakie musiała przeżywać w imię wyższego dobra. Samotnik był dziwny, ale słuchał jej i pomagał w zdobyciu tego, czego najbardziej pragnęła.
Dzieci.
— Właśnie… Tu może być jakiś głębszy problem — westchnęła, powoli podchodząc do Motyl i siadając przy niej, a łapę oparła o jej bark. — Posłuchaj, nie wiem, czy to kwestia twojego partnera, czy ciebie samej, ale… Ale któreś z was po prostu nie może mieć dzieci — mruknęła, spoglądając w oczy przyjaciółki. — Przykro mi.
— Co to znaczy, że nie może? — prychnęła, ale od razu pohamowała pogardę w swoim głosie. — Przepraszam, to nie twoja wina. Po prostu nie rozumiem, do czego zmierzasz i o co ci chodzi — wyjaśniła, starając się uspokoić oddech. Tyle jej prób poszło na marne?
— Niektórzy nie mogą mieć dzieci i tyle. Natura nie jest łaskawa dla każdego — odparła.
Tortie spięła się, powoli podnosząc się z ziemi. Świat z niej ewidentnie kpił. Choć poświęcała się na każdym kroku, robiła tak wiele wbrew sobie samej, to i tak nie mogła mieć tego, czego chciała najbardziej?
W życiu nie spotka się już z Ignacym. Chociaż sama go o to prosiła, tak teraz czuła się paskudnie wykorzystana. Nie miała żadnego pożytku z niego.
Musiała znaleźć innego partnera. Skoro z tamtym było coś nie tak, to znajdzie kogoś lepszego. Nie mogła się poddać, kiedy robiła już tak wiele, by mieć kocięta.
Ani przez chwilę nie wzięła pod uwagę, że problem mógłby być w niej.
***
Motyl nie liczyła już czasu, ani czynów, jakich dopuściła się, byleby zajść w tę przeklętą ciążę. Jakim prawem nawet jej mentorka, tak stara i ślepa, miała swoje kocięta, a ona nie? Tak wiele młodszych od niej kotek dorabiało się potomstwa, a jej wszelkie starania okazywały się niesukcesywne.
Za każdym razem Ośnieżona Łąka spoglądała na nią ze smutkiem, a z jej pyska padały te same słowa.
Nie była w ciąży.
Prośby, by przestała się zadręczać i wykańczać, nieustannie zbywała. Naiwnie wierzyła, że to tylko chwilowy pech i pewnego dnia jej brzuch zacznie rosnąć, a potem – choć w bólach – wyda na świat własne potomstwo. Wychowa je na miłych i zaradnych. Będą tak samo piękne jak ona.
Wpadła w pewien trans. Po prostu czuła, że nie może ot, tak poddać się z tym wszystkim. Każdego dnia wychodziła na coraz to dłuższe spacery. Czasem w wiadomym celu, a innym razem tylko po to, by poukładać swoje myśli.
Albo płakać. Siadała przy granicy klanu, gdzie miała pewność, że nikt jej nie zobaczy, a następnie dawała upust emocjom. Z oczu ciekły jej łzy, kiedy uświadamiała sobie, że wina może być w niej.
***
Obóz był w trakcie powrotu do ładu. Dziki nie stanowiły już dla nich utrapienia, tak samo jak dwunożni, więc teraz pozostało im naprawić szkody. Ich życie mogło w końcu wrócić do normy, szczególnie po wojnie, na której dorobili się nowych terenów. Motyl nie brała w niej udziału. Była zbyt dobita jej niemożnością zajścia w ciążę, by iść i walczyć.
Szła ze zwieszonym łebkiem. Nie miała sił trzymać głowy wysoko. Zamiast kroczyć z dumą, wlokła się jak zbite szczenię, któremu odebrano ulubiony patyk. Nie miała już powodów do szczęścia.
Poczuła, jak zderza się z czymś miękkim. Powoli odsunęła się, podnosząc wzrok na lidera.
Momentalnie coś w niej tchnęło.
Nie. Przy nim nie będzie się błaźnić. To zwykły dureń, w żadnym stopniu niewarty jej uwagi. Wojownicza część jej duszy miała ochotę mu to wszystko wygarnąć, ale od pewnego czasu postanowiła, że nie może się tak panoszyć. Musi zachowywać się ładnie i nienagannie. Może to kara od Klanu Gwiazdy? Przez to, iż raz nakrzyczała na niego na zgromadzeniu, nie może mieć r
— Gdzie byłaś, Motyli Trzepocie? — spytał, co ją nawet zaskoczyło. Jeśli ona go nie zaczepiała, to zazwyczaj olewał ją. Dziwne, że sam wdawał się w dyskusję.
— Na polowaniu — odparowała.
— Nie widziałem, żebyś wchodziła do obozu z jakąkolwiek piszczką — mruknął, przypatrując się uważnie stosowi ze zwierzyną i doszukując się czegoś nowego.
— Nie powiedziałam, że to było udane polowanie — burknęła, gapiąc się drętwo we własne łapy. Dopiero zaczęli tę rozmowę, a ona już ją zmęczyła.
— To może zadbaj o to, żeby następne było udane. I skup się, bo postępy twojej uczennicy są mało widoczne. Jej siostra i znacznie młodsze od niej koty zostały już wojownikami — zauważył, co tylko mocniej ją zirytowało.
— Jaki masz problem, Jastrzębia Gwiazdo? — syknęła, gdyż frustracja jej ciągłym niepowodzeniem w zajściu w ciążę spowodowała, że coraz częściej miała ochotę wyrzucić z siebie nadmiar tych emocji. — Goryczkowa Łapa wciąż jest młoda i świetnie sobie radzi. To, że ktoś szybciej został mianowany, nie oznacza, że jest lepszy od tych, którzy ceremonię mają w późniejszym wieku. Zresztą, ja też bardzo późno zostałam mianowana i to tylko i wyłącznie z twojej winy! Świetnie walczyłam, świetnie polowałam, a ty mianowałeś jedynie moich braci. Nie wiem co z tobą nie tak, jesteś jakiś uprzedzony do kotek? I to może w szczególności do tych z ładniejszym futerkiem? — parsknęła. — Moja uczennica to moja sprawa. Prędzej czy później skończy swój trening i będzie lepszą wojowniczką niż każdy z tych, których już mianowałeś. Wątp sobie, w co chcesz, ale nie w jej umiejętności — burknęła. Na obrażanie tak niewinnej duszyczki jak Goryczka nie zamierza pozwalać. Spojrzała na niego hardo.
Bury nigdy się nie zmieniał. Wiecznie miał narzuconą na pysk maskę niewzruszonego i zobojętniałego. W tych pomarańczowych ślepiach ani razu nie ujrzała jakichkolwiek pozytywnych emocji.
<Jastrząb?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz