W miarę, jak szli, pogoda zepsuła się zupełnie; wicher wiał tak mocno, że Porannej Łapie ledwo udawało się ustać na łapach. Na dodatek, jakby nic sobie nie robił z przeszywającego mrozu, przeciw któremu nawet zimowa sierść mogła zdziałać niewiele więcej niż pojedynczy listek naprzeciw huraganu, rozpadał się śnieg. Nastrój pointa, już wcześniej co najmniej zły, teraz został przez nie zupełnie zszargany.
Czarne widoki na przyszłość, rozdarte więzi, stosunki z Perłą – miał czym zajmować myśli na tym ponurym patrolu, a jednak ciężko było mu się skupić na jednej sprawie na dłuższy czas. Jego świadomość skakała z tematu na temat, błądziła to po rachitycznych gałązkach przyziemnych krzewów, to po łysych koronach drzew na tle pochmurnego nieba, w niczym nie znajdując satysfakcji. To, że odciągnięto go od tworzenia sztuki, napawało go złością i urazą; kiedy z kolei zdawał sobie sprawę z tych uczuć, zżymał się ze wstrętu do nich i tego żałosnego siebie, który z goryczą przeżywał rozstanie z kałużą bagna. Miał serdecznie dosyć wszystkiego – tych myśli, odczuć, rozterek, niepełnosprawności, życia, tej cholernej pogody – chciał to odrzucić gdzieś daleko stąd, za klif, za Miejsce, Gdzie Zachodzi Słońce. Paliło go to wszystko jak diabli. Nieznośnie. Mógłby krzyknąć… Ale czy coś by to dało? Szedł przed siebie, powoli, ze wzrokiem utkwionym w wirujących płatkach śniegu, ale nie widział niczego. Tylko iluzje. Cały świat wokół był tylko jedną wielką, toksyczną iluzją; tak naprawdę nie mógł nawet krzyczeć, mógł tylko iść do przodu, łapa za łapą w zabójczym zimnie, i tak bez końca.
Z tego, że Łabędzi Plusk zmierza w jego stronę, zdał sobie sprawę dopiero wtedy, gdy wojownik znalazł się w odległości dwóch króliczych skoków.
– N-no da-dalej Poranna Łapo. M-musimy s-się pospieszyć, b-bo za-zaraz m-może s-się po-porządnie ro-rozpadać. – Zawahał się, po czym wyjąkał coś jeszcze, z czego Zorza zarejestrował jedynie ostatnie: – P-proszę, cho-chodźmy już!
– Jak chcesz, to się śpiesz. Idź sobie z Niebiańskim Lotem, ja tu zostanę i sobie zamarznę. No idź, no! – warknął, kołysząc głową. Potem ściszył głos.– Przynajmniej skończą się te wszystkie idiotyczne problemy.
Wolno idąc dalej, słyszał, jak Łabędź przystaje. Niejasno uświadomił sobie, że bez odgłosu jego kroków las brzmi dziwnie cicho.
– A-ale… – Ledwie docierały do niego jego słowa, prawie piskliwe, niepewne, jakby spod ziemi, gdzie pewnie chciał zapaść się wojownik. Zorza mógł sobie wręcz wyobrazić, jak z przerastającej go bezradności Łabędzi Plusk zmniejsza się odrobinę z każdym wydanym dźwiękiem. – Ś-śnieg…
Coś w tym głosie niespodziewanie prześlizgnęło się pod warstewką złości i zmęczenia, żeby cienką szpilką przeszyć jego serce. Zakłuło, ale… W tej chwili nie chciał poczucia winy, nie miało mu być przykro z powodu takiego potraktowania kolegi – jeszcze raz, nie, nie miał na to siły. Wyrzucił z głowy empatię; teraz chciał być zły, na tyle, ile zapragnął. W końcu z tak ciężkim życiem miał do tego pełne prawo, do diaska! Jeszcze się ten durny Łabędź musiał napatoczyć z tym swoim jąkaniem!
– Tak, ś-ś-śnieg. Widzę go. Super. – Nie zauważył nawet, jak podświadomie wyrwał do przodu. Pod łapy wpadł mu jakiś kamyk; kopnął go bezmyślnie, o mało przy tym nie upadając. Z pyska wyrwało mu się pełne frustracji przekleństwo. – No sio!
Wojownik wahał się już tylko chwilę; wreszcie posłusznie poszedł do przodu, ogon trzymając nisko, a sierść podstroszoną. Stąpał na sztywnych łapach, nie oglądając się; tylko gdy wyprzedził już milczącego Poranną Łapę o kilka lisich długości, przystanął i obejrzał się na niego płochliwie. Tak się złożyło, że wzrok płowego przyciągnął w tamtym momencie stojacy na uboczu ścieżki pniak, przyprószony białym pyłkiem, który przydawał jego kształtom groteski.
Szedł szybciej, niż wcześniej. Jego myśli wyciszyły się, a chociaż starał się nawet być zadowolonym z odprawienia Łabędzia, który wykazał się wyraźnym brakiem taktu i zburzył jego delikatny spokój, jakaś część jego świadomości wiedziała, że to z powodu wyrządzonej krzywdy, która wciąż drżała w leśnej ciszy jak skrzydła zranionego motyla. Został sam – z jakiegoś powodu był pewien, że Łabędzi Plusk wraz z Niebiańskim Lotem nie pozostawili go zupełnie na pastwę losu, jednak odeszli na tyle daleko, że w rozpoczynającej się zawierusze już ich nie dostrzegał – i w tej samotności szpilka dała sobie znać na nowo, z siłą, o jaką wcześniej jej nie podejrzewał.
– Cicho – mruknął, nie wiedzieć, do kogo. Gdzieś nad głową zaskrzeczała mu sójka.
Niezależnie od tego, jak bardzo się starał, głos igiełki stawał się coraz głośniejszy, a wywoływany nią ból bardziej dotkliwy – aż doszedł do wniosku, że nawet krzycząc w swojej własnej głowie nie zdołałby jej zagłuszyć. Rozdrażniony, postanowił posłuchać tego, co miała do powiedzenia – a raczej tak sobie pomyślał, ponieważ wszystko to wiedział tak naprawdę od bardzo dawna.
Chodziło o Łabędzia, o cóż by innego? Miał świadomość, że nie powinien był się tak do niego odzywać. Nie podobała mu się ona; wolałby wyłączyć poczucie moralności, ale szpileczka nie dawała mu spokoju. Nie wolno tak. Ha. Czemu życiu było wolno traktować go jak śmiecia, a jemu innych nie? Bez sensu. Wcale nie bez sensu. Oczywiście, to też wiedział... Mogłaby się ta szpilka zamknąć, przez nią zrobiło mu się przykro, i zaraz miał się na nowo przez to zezłościć. Błędne koło negatywnych emocji. Trzeba było się uspokoić na samym początku. Życie to nie tylko denerwujące czynniki zewnętrzne. To też koty wokół. Niektórzy to dla ciebie lisie łajno? Ty też istniejesz w życiach innych. Masz na nie swój wpływ. Zastanów się, skoro tak nie znosisz, kiedy inni cię prześladują, czy ty sam nie znalazłeś sobie kogoś słabszego, żeby się na nim-
Kryształki śniegu topniały z wolna, osadziwszy się na nastroszonej sierści Porannej Łapy, który wpatrywał się w przestrzeń przed sobą szeroko otwartymi oczami. Jego nozdrza drgały niespokojnie przy każdym wdechu. “Odczep się!”, chciał do niej wrzasnąć, ale wtedy cofnęła się z jego serca i z rosnącym strachem zrozumiał, że od początku nie było żadnej igiełki, że to wszystko był jego głos, jego samego, wcześniej uśpiony, teraz podchodził mu do gardła – a od samego siebie nie miał szans uciekać. Przez uderzenia serca stał tak, sparaliżowany, ledwie łapiąc oddech, pośród wirujących niewinnie płatków śniegu.
A niechby to wszystko…
Z wolna ruszył przed siebie, zapadając się już po pięty w sypkim, zimnym śniegu.
*****
Od tamtego czasu zdążyło wydarzyć się wiele rzeczy. Ich moralna ocena nie jest zadaniem przeznaczonym dla zwykłego śmiertelnika, jednak z subiektywnego punktu widzenia Zorzy ciężko byłoby spośród nich wyłonić choćby jedno szczęśliwe zdarzenie. Ani brak większej poprawy stanu psychicznego Perłowej Łapy, ani jej nagłe zniknięcie, poprzedzone jeszcze – trudno o tym zapomnieć – spłonięciem połowy znanego kocurowi świata, ani prześladowanie ze strony Bluszczowrgo Poranka, które wzmogło się do czystej nienawiści po śmierci jego siostry, ani konieczność opuszczenia zamieszkiwanych dotąd terenów, by oddać się pełnej trudów i niepewności wędrówce – nikt chyba nie będzie miał w tym momencie wątpliwości, że wszystko to nie mogło na Poranną Łapę wpłynąć pozytywnie. Sytuacji wcale nie poprawiała pogoda, która, chyba uparłszy się, by trudne momenty jego życia uczynić najtrudniejszymi, każdego kolejnego dnia piekła mu grzbiet nieznośnym skwarem.
Chociaż, po namyśle… Może w tym nieszczęsnym padole znalazłoby się trochę światła. Ostatecznie wiedział, że ktoś nad nim czuwa; miał Gwiezdnych. A może to oni mieli jego? – nie był pewien, przeczuwał jedynie, że gdyby nie ta świadomość, niewiele powstrzymywałoby go od nieco zbyt bliskiego spotkania z podnóżem klifu w dniu odejścia z terenów.
Teraz uczył się, by zostać medykiem; zważywszy na to, że stale znajdowali się w drodze, nie szło mu to łatwo. Pomijając już nieufność, jaką darzył nowego mentora – nie raz i nie dwa wrócił do tymczasowego obozu z nieznaną sobie rośliną tylko po to, by zobaczyć, jak Sokole Skrzydło bezradnie kręci nad nią głową. Napotykali wiele z ziół, które zbierali wcześniej na swoich terenach, jednak nierzadko nie mieli czasu wyzbierać ich dostatecznie dużo – a nawet, jeśli udało im się uzbierać zapasy, pojawiał się przed nimi problem transportowy. Zbiorek medykamentów wahał się stale pomiędzy obfitością a wyczerpaniem. Jedynym, co pozostawało niezmienne, były urazy. Tylko ich liczba zwiększała się w miarę postępu wędrówki.
Kiedy nadszedł pamiętny dzień porodu Sroczego Żaru, Poranna Łapa wcale nie był gotowy. W myślach nie szczędził przekleństw na niebieską kotkę, na zewnątrz starając się utrzymać ciało we względnym porządku. Co jakiś czas ogonowi udawało wyrwać się spod tej kontroli i drgał nerwowo, zdradzając wewnętrzny chaos.
Sam proces był okropny. Około połowy Zorza poczuł, że nie potrafi już dłużej wytrzymać widoku, i cicho, acz pośpiesznie, umknął z centrum wydarzeń, żeby zaczerpnąć powietrza. Szybująca Mewa mógł go potem znieważać, ile tylko chciał. Nic nie będzie gorsze od zakrwawionych kociaków wydobywających się z… stamtąd, skąd się wydobywały. To, że on też przyszedł na świat w ten sposób, jedynie wzmagało jego odruch wymiotny.
Błękitne niebo. Połacie niezbadanych łąk od jego łap aż po horyzont. Za wszelką cenę musiał uspokoić myśli, więc zawiesił wzrok na samotnym drzewie w oddali, jednocześnie biorąc głęboki wdech. Chwilę zatrzymał powietrze w płucach, po czym wypuścił je z westchnieniem. Powrót do akceptowalnego stanu zajął mu jeszcze kilka takich prób.
Nie zapowiadało się na to, by mieli prędko ruszyć w dalszą podróż – kocięta Sroczego Żaru będą potrzebować dłuższej chwili na transformację ze swojej obecnej, łysawej postaci w coś, co może samodzielnie przebyć przeciągające się dystanse. Już miał się skierować w nieznane, by wykorzystać swoją nikłą wiedzę medyczną do wyszukania w niej kilku potencjalnie przydatnych roślin, kiedy przypomniał sobie o wydanym jakiś czas temu zarządzeniu: w czasie postojów medycy mieli sprawdzić stan każdego członka klanu, by uniknąć niespodzianek w postaci zbagatelizowanych otarć czy odcisków, które mogłyby potem rozwinąć się w coś dużo gorszego, tymczasem opóźniając wędrówkę całego klanu. Cel był zaiste chwalebny – nie zmieniało to jednak faktu, że Poranna Łapa nie przepadał za tym obowiązkiem. Ciągła interakcja z kotami zwyczajnie nie leżała w sferze jego upodobań.
Zamiast na połów ziół, wyruszył więc na poszukiwanie potencjalnie uszkodzonych współczłonków klanu. Pech chciał, że kogokolwiek napotkał, szybko rozpoznawał w nim osobę, z którą akurat tego dnia wolałby się bliżej nie zadawać; wodząc wzrokiem po kotach i krzywiąc się lekko za każdym z nich, przemknął już przez połowę polanki, kiedy wreszcie przypadek skierował go w stronę Łabędziego Plusku.
Szczerze mówiąc, z nim też nie miał wielkiej ochoty rozmawiać, i byłby go najpewniej ominął, gdyby nie Szybująca Mewa, powracający właśnie z pomocy w prowizorycznym żłobku:
– Co tak łazisz bez sensu? Rób coś, a nie! Jest pełno roboty! – warknął na niego, już oddalając się szybkim krokiem do następnego zadania, odprowadzany przez rozzłoszczone spojrzenie Zorzy. Coś we wnętrzu kusiło go, by zlekceważyć nakaz, ale niestety! Gdyby bury doniósł o tym Lisiej Gwieździe, płowy mógłby pożegnać się z legowiskiem, a kto wie, może nawet i z życiem. Na to oczywiście nie mógł sobie pozwolić. Gdyby jego zabrakło, kto błagałby Gwiezdnych o opiekę dla Perły?...
Czując, jak żałość ściska jego już i tak nadszarpnięte serce, podszedł bez większego entuzjazmu do strachliwego wojownika, który na jego widok poruszył niespokojnie wąsami.
– Hej – mruknął, a niejasne wspomnienia z Pory Nagich Drzew wróciły mimo jego woli. No nie. Czy żądając świętego spokoju we własnej głowie naprawdę prosił o tak wiele?... – Nic cię nie boli, czy coś? Nie obtarłeś sobie łap? Słońce cię za bardzo nie przyprażyło?
Kiedy ostatnio swobodnie z kimś rozmawiał? Nie pamiętał tego. Na dźwięk jego własnych, niedbałych słów zakłuło go znienacka poczucie samotności.
<Łabędzi Plusku?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz