*Pora Opadających Liści*
Noc była straszna. Była potworna burza. Lało, a pioruny raz po raz waliły w miasto. Wypłosz nie spodziewał się tak nagłej zmiany pogody. Grzebał w śmieciach, szukając pożywienia, gdy lunął deszcz, a niedaleko huknęło. Wystraszył się grzmotu, tracąc oparcie i poleciał boleśnie w kierunku ziemi. Coś trzasnęło, coś co spowodowało jego wrzask. Nie... Nie, nie nie! Nie mógł ruszyć przednią prawą łapą! Zmroziło go. Nie. To niemożliwe! Nie mógł się podnieść ani nic. Zaczął więc się czołgać, czując jak zżera go strach. Wiedział co to dla niego oznaczało... Wyrok. Wyrok śmierci.
Nie udało mu się dopełznąć do kartonu, ponieważ ból jak i siły zaczęły go opuszczać. Beznadzieja spowodowana tym, że oto kończy się jego życie, przepełniła go na wskroś. Przemoczone futro ciążyło mu boleśnie i żałował, że nie wygryzł go całego. Był taki głupi! Jak mógł przestraszyć się grzmotu! Teraz... Teraz wystarczyło czekać, aż ktoś go dobije...
Przeleżał tak całą noc, w huku grzmotów, które wyciskały mu łzy z oczu. Sądził, że niedługo jakiś w niego trafi i zakończy jego cierpienie. Poranek powitał go jednak żywego, a jedynym dowodem na przejście ulewy były kałuże. Nie czując... praktycznie niczego poza beznadzieją swego życia, patrzył się tępo na drogę. I wtem... Ujrzał Blankę. Wyrosła jakby spod ziemi. Na pewno śnił, bo co ona by tu robiła? Rozglądała się po okolicy, a dostrzegając go i to, że się nie ruszał, zamarła. W mgnieniu oka znalazła się przy nim, szturchając go łapą.
— Wypłosz? Wypłosz słyszysz mnie? — miauczała do niego zaniepokojona.
— Blanka... — Uniósł łeb, krzywiąc go zaraz z bólu jaki przez niego się przetoczył. — Blanka, wybacz. Nie wiedziałem, że to tak się skończy. Musisz coś dla mnie zrobić — szepnął, przełykając gorzko ślinę.
Widząc, że żyję, bengalka odetchnęła z ulgą. Zaraz jednak niepokój zagościł ponownie w jej oczach, dostrzegając jego minę. Wiedziała już, że coś było nie tak. Raczej nie leżałby taki ledwo martwy w kałuży całą noc, gdyby sprawa nie była poważna.
— Jak co się skończy? — zapytała spanikowana. — Co zrobić?
— Zabij mnie Blanko — poprosił z pustym wzrokiem. — Zabij. To już mój koniec. Złamałem łapę. Nie dam rady żyć z dwoma. Umrę z głodu. Dobij mnie, tak będzie i szybciej, i mniej boleśnie.
Kocice zamurowało. Patrzyła na niego pusto, ledwo co trawiąc jego słowa.
— Nie... Nie zabiję cię, idioto! I co ty mówisz?! Jaki twój koniec?! — syknęła, kładąc po sobie uszy. Zaraz na pysk Wypłosza spadło parę jej łez, które zebrały się wcześniej w jej ślepiach. — Nie umrzesz, nie możesz umrzeć, nie teraz...
— Blanko. To nie ma sensu. Jestem już skończony. Nie mogę się ruszyć, przejść kilku kroków. To koniec. Moja łapa jest do niczego, nawet jak się zrośnie, bo będziesz mnie dokarmiać, to nie będzie sprawna jak dawniej. Lepiej mnie zabij, tak będzie najlepiej — starał się ją do tego przekonać.
Widział wiele przypadków kotów, które bez pomocy pozwalały złamanym kończyną się zrosnąć i stąd wiedział, że nawet jeśli przeżyje, to nigdy nie będzie w stanie chodzić poprawnie. Zawsze będzie coś uciskać, coś uwierać, jeżeli kość zrośnie się krzywo. A to oznaczało śmierć. Był teraz łatwym łupem dla psów, dla innych samotników. To było nieustanne cierpienie, którego nie chciał. Wolał już umrzeć teraz niż żyć jak dosłownie warzywo, nie będąc w stanie o siebie zadbać.
— Nie jesteś skończony, nie żartuj sobie. Proszę, powiedź, że to żart, — Bengalka kręciła głową, nawet nie powstrzymując łez. —Przecież z połamaną łapą po zrośnięciu da się żyć normalnie. I jest tak samo sprawna, tylko musiałbyś... — zamilkła, gdy do jej głowy przyszedł pewien pomysł. Wzięła głębszy wdech, układając sobie w głowie plan. — Dobra... to może trochę zaboleć — oznajmiła mu, po czym chwyciła dosyć mocno za jego luźną skórę na karku i pociągnęła kawałek.
Skrzywił się, gdy ból rozszedł się po jego ciele. Trochę bolało? To mało powiedziane! Miał złamaną łapę, ale nerwy to miał sprawne! Zdusił krzyk, zagryzając pysk. Co ona wyprawiała? Gdzie go ciągnęła? Przecież prosił ją o jedno.
— Ałć, co robisz? — syknął, łapiąc drżący oddech. — Mówię ci, że to bezsensu. I tak miałem dużo szczęścia, że przeżyłem aż tyle księżyców. — Położył po sobie uszy. Może kto inny miał go zabić? Tylko po co kłopotałaby się ciągnięciem go do jakiegoś obcego? Mogli przyjść tu do niego i to zakończyć. — Blanka... Co robisz?
Nie podobało mu się to. Czuł, że kotka czegoś mu nie mówi. I bał się tej nieświadomości bardziej od śmierci.
— Cicho — mruknęła, wciąż targając kocura za kark — I.... fieszch cho? Lepiej zchamknij ochy — dodała niewyraźnie.
Zamknąć oczy? Czyli jednak zamierzała go zabić? Wziął wdech i zrobił tak jak chciała. Zamknął oczy, czekając na ból i błogość, która go ogarnie. Może postanowiła rzucić go pod potwora? Aż zadrżał. To... byłaby szybka śmierć, ale na pewno nie bezbolesna. Ale był w stanie to znieść, skoro bengalka miała taką trudność z wgryzieniem mu się w gardło.
Po chwili męczącego targania po drodze, usłyszał delikatne skrzypnięcie. To nie brzmiało mu na Drogę Grzmotu. Ale w zasadzie mało co myślał przez ból spowodowany jego łapą. Był potworny. Odbierał mu zmysły, a oddech raz po raz przyśpieszał i stawał się urwany.
— Nadal nie otwieraj oczu, jeszcze tylko chwilka — poleciła mu, kładąc go na czymś szorstkim. Nagle pieszczoszka zaczęła się drzeć się na cały głos, próbując zwrócić na siebie uwagę... kogo?
Nie rozumiał co się dzieję. Czemu to tak długo trwało? Ile jeszcze miał czekać na śmierć? I czemu Blanka się wydzierała? Co w nią wstąpiło? Może i obiecał nie otwierać oczu, ale ciekawość zwyciężyła. Uchylił powieki, gdy usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi i ze zgrozą spojrzał na Wyprostowanego. O nie... Czyli taki miał być jego koniec. W taki sposób miał umrzeć. Chciało mu się płakać. Nie spodziewał się, że jego ukochana, ta którą chciał chronić przed światem zgotuje mu los gorszy niż śmierć z łap potwora.
— Nie! Blanka! Zwariowałaś?! — Jego przednia łapa wraz z tylną starały się podnieść i uciec jak najdalej od tego stworzenia, lecz jedynie co uzyskał to ból, ból i niemoc, gdy jedynie się wił na ziemi niczym robak.
Blanka, gdy zobaczyła zdzwionego Wyprostowanego przed drzwiami, uniosła na powitanie go swój ogon. Zaraz jednak podbiegła do burego, pokazując przy tym kocura swojemu Wyprostowanemu. Ten gdy tylko zobaczył unieruchomionego, przestraszonego samotnika, zawołał swoją partnerkę zza drzwi. Blanka polizała Wypłosza czule za uchem, próbując go uspokoić.
— Nie zwariowałam. Spokojnie, nic ci nie zrobią.
— Zwariowałaś... nie zabiją mnie?! Chyba nie wzięło cię teraz na ckliwe chwilę, by ostatnią rzeczą, którą zobaczę w życiu był twój dom? — łapał z szokiem powietrze. To się nie działo naprawdę. Nie działo. Pewnie śnił i miał zwidy. Nie! Nie. On nie chciał! Nie chciał! Nie chciał by go cięli! By wrzucili do psa! Nie chciał czuć tego bólu! Chciał umrzeć szybko i bezboleśnie, a nie bardzo boleśnie! Zaczął dygotać z nerwów i stresu, który tylko wzrastał z każdym uderzeniem serca.
— Wypłosz, spokojnie, nie zabiją cię. Pomogą — wyjaśniła pieszczoszka, a widząc zbliżającą się dłoń Wyprostowanego, otarła się o nią, delikatnie odsuwając go od kocura, który mógł czuć się przytłoczony obecnością wielkiej istoty. Dwunóg nazywany Słoneczkiem przez swoją partnerkę (takim też imieniem nazywała go Blanka) kucnął niedaleko i zaczął się przyglądać Wypłoszowi. Zaraz za nim wyszła Skarbie z dziwnymi nakładkami na łapach. Ona także zbliżyła się do Wypłosza i spróbowała pogłaskać.
Nic więc dziwnego, że zostali powitanie wrogim syknięciem i atakiem jednej zdrowej łapy. Nie dotkną go! Nie dotkną! Po jego trupie! Zaczął się cofać, z wygiętą przednią, prawą łapą, nie zważając na ból. Serce mu łomotało w piersi jakby miało zaraz odfrunąć. Szkoda, że nie miał skrzydeł, bo właśnie tego teraz potrzebował. By uciec stąd jak najdalej
— Jak pomogą?! Słyszysz siebie? To potwory! Oderwą mi kolejną łapę! — miauczał z wyczuwalnym przerażeniem w głosie.
Blanka przemieściła się za kocura, uniemożliwiając mu ucieczkę. Położyła łeb na jego grzbiecie i próbowała mruczeć cicho, żeby się uspokoił.
— Wypłosz przestań! Wiem, że się boisz, ale nic nie nie zrobią — zapewniła, podczas gdy Słoneczko minął drzwi i wrócił się z magicznym mini pudełkiem i paczką smakołyków. Skarbie tylko minęła koty i zamknęła furtkę, a Słoneczko zaszeleścił saszetką, otwierając ją. Zapach jedzenia dotarł do ich nosów.
— Widzisz? Chcą ci dać jedzenie. Nie zrobią ci nic.
— Nic od nich nie chcę — warczał przejęty, spuścił po sobie uszy, sycząc na Wyprostowanych wrogo. — To pewnie trucizna. Będę umierał gorzej niż gdybyś ty mnie zabiła — biadolił jej. — I co to za pudło? — Przebiegł mu przez grzbiet dreszcz. — Nie chcę znów tego samego przeżywać. Wtedy też mnie wepchali do pudła. Ale mniejszego. Ciasnego. Brali mnie głodem... — zaczął się hiperwentylować. Wspomnienie w nim na powrót odżyły. Nie zaufa im! Nie! Zakopią go! Zakopią, gdy tylko go dorwą w swoje łapska! Tak bardzo chciał uciec, a nie mógł! Czemu Blanka im pomagała?! Dlaczego mu to robiła?!
— Nic ci nie zrobią! Wypłosz, spokojnie — kotka niemalże go przekrzykiwała, a jak zobaczyła, że kocur się hiperwentyluje, polizała go po szyi i za uchem, po czym odłożyła swój łeb na jego, mrucząc głośniej. — Wiem, że masz okropne doświadczenia z Dwunogami, ale ci są dobrzy. Chcą tylko pomóc, żebym nie musiała cię zabijać — powiedziała, a Słoneczko położył ostrożnie kawałek smakołyka przed nimi i odsunął się.
Ścisnął mu się żołądek na zapach jedzenia. Przypomniało mu to o tym, że wczoraj nic nie jadł. Brzuch zdradził go, burcząc donośnie.
— Skąd wiesz? Nie znasz ich mowy, nie umiesz z nimi rozmawiać, nie wiadomo co sobie myślą — zapiszczał, wąchając smakołyk. Polizał go i od razu pochłonął, co go samego zaskoczyło. — O nie... skusili mnie. Umrę po tym... Żegnaj Blanko. Było cudownie ciebie poznać. Dziękuję za to, że tak długo przy mnie byłaś.
Bengalka wywróciła oczami na przeżywanie kocura.
— Tak, tak... możesz zjeść więcej skoro i tak jesteś taki umierający — zauważyła, widząc jak Słoneczko rzuca Wypłoszowi więcej kąsków.
— Masz rację. Szybciej umrę i to piekło się skończy. Jednak potrafisz wymyślić coś mądrego w ostatnich uderzeniach serca mojego życia — rzekł, zjadając smakołyki. Musiał przyznać, że jak na truciznę były bardzo dobre. Lepsze od nadpleśniałego hamburgera, którego ostatnio jadł. Ale możliwe, że to była podpucha. Zaraz skona i tak. Nie szkodziło jednak osłodzić sobie nieco tych ostatnich chwil.
Podczas gdy Słoneczko rzucał smakołyki wypłoszowi, Skarbie podeszła do nich od tyłu i ku zaskoczeniu nawet Blanki, spróbowała chwycić kocura zajętego jedzeniem. Nie dostrzegł niebezpieczeństwa, póki nie było za późno. Poczuł uścisk na karku, zaczynając syczeć groźnie. Spróbował machnąć zdrową łapą, lecz nie dał rady. Za bardzo go wszystko bolało na takie wygibasy. I co teraz? Skręcą mu kark?!
— Blanka! Pomóż! To była pułapka! — wypiszczał przejęty.
Blanka nastroszyła się, widząc, jak Skarbie zabiera jej Wypłosza. Zanim mogła nawet odpowiedzieć na wrzaski kocura, Słoneczko chwycił i ją, po czym włożył kotkę do pudełka, które wcześniej przytargali. Skarbie w tym czasie próbowała położyć Wypłosza obok Blanki, jednak szło jej dużo mozolniej niż jej partnerowi, ponieważ kocur wyrywał się, walcząc o swoje życie. Zaparł się zdrowymi kończynami na transporterze, uniemożliwiając im wsadzenie go. Jednak każdy wojownik miewał gorsze dni i w końcu tam trafił, dysząc i sycząc wrogo na Wyprostowanego.
— Co się dzieję? Zakopią nas teraz razem pod ziemią?!
— Nie zakopią nas pod ziemią. Uspokój się — westchnęła, polizawszy go po policzku. — Będziemy jechać potworem — wytłumaczyła, czując, jak Wyprostowani podnoszą pudło.
I to miało go uspokoić?! To brzmiało źle! Wywiozą ich pewnie do lasu i tam zakopią! Był tego pewien!
— Potworem?! Jak mam być spokojny?! To już po nas. — zadrżał, wtulając się bardziej w Blankę, zamykając oko — Kocham cię Blanka, zawsze kochałem — miauczał ostatnie słowa, które powinien dawno jej powiedzieć. — Przepraszam za wszystko — zaczął jej ryczeć, mocząc się łzami.
Kotce na pewno dziwnie było oglądać i słuchać go w takim stanie. Tak samo słyszeć od niego "Kocham cię". Był pod presją i w bólu, być może dlatego takie słowa wypadły z jego pyska.
— Nie masz za co przepraszać. Też cię kocham, Wypłosz — odparła jednak, mając nadzieję, że chociaż w taki sposób trochę go uspokoi.
Wtulił się w nią bardziej, zaciągając jej zapachem. Starał się nie zwracać uwagi na dźwięki z zewnątrz, ale jego uszy zdradzały czujność, która narastała z każdym uderzeniem serca. Już chciał, aby to piekło się skończyło. Tak bardzo pragnął odetchnąć...
Pieszczoszka otuliła Wypłosza ogonem i wtuliła łepek w jego futerko, nasłuchując.
— Powinniśmy być już niedaleko.
— Niedaleko czego? Naszego grobu? — zaskomlał, wciągając smarki nosem. Powoli się uspokajał dzięki obecności kotki tak blisko siebie. Tylko w niej miał oparcie. Aż przypomniała mu się ich wspólna jazda potworem, gdy zostali wyłapani wraz z Bylicą. Tym razem jednak nie było szans na ucieczkę. Nie z jego połamaną kończyną.
— Nie. Innych dwunogów. Jak nie będziesz na nich prychał to dostaniesz od nich więcej jedzenia — wytłumaczyła mu.
— Jak to do innych?! — przeraził się nie na żarty. Co to miało znaczyć? Zbierali się wszyscy na jeden wspólny mord? Nie sądził, że z Wyprostowanymi było coś nie tak! I to jak szybko się zwinęli, aby ich zabić.
Tak jak mówiła kotka, zaraz dotarli na miejsce. Wypakowali ich z wnętrza potwora i szybkim krokiem zanieśli do innego pomieszczenia. Przeszli przez parę bladych drzwi i odłożyli pudełko na ziemi.
— Nie bój się, będzie dobrze — starała się go pocieszyć bengalka.
Otworzył oko rozglądając się, gdy do nosa dotarł dziwny zapach. Kojarzył go skądś...
— Obcinacz — miauknął przerażony. Kojarzył go z opowieści pieszczochów jak i samotników, jednak nie sądził, że stanie z nim w oko. — Obetnie mi łapę... To ma być twój ratunek? Jak nie chcę — wypiszczał, cofając się jak najdalej od źródła światła. Teraz to pudło było jego schronieniem, nie wyjdzie z niego nigdy. Już wolał zakopanie od ćwiartowania!
— Nie obetnie ci łapy. Zobaczysz. Tylko musisz wyjść z pudła — zachęciła, krzywiąc delikatnie nos na sterylny zapach pomieszczenia. Dwunodzy otworzyli drzwiczki, czekając, aż bury sam wyjdzie. Blanka wcisnęła się do niego na tył, próbując delikatnie popchnąć do przodu, przy czym tak, by nie wystraszyć za mocno kocura.
— Tylko na ciebie popatrzą. Zobaczysz, po wizycie u nich będziesz czuł się lepiej.
— Nie chcę! — pisnął uparcie, zapierając się łapami. Co jak co, ale kotka nie wypchnie go tam. Po jego trupie. Nagle sufit zniknął, a Obcinacz go pochwycił, wyciągając na metalowy stół. Zaczął syczeć i prychać, próbując się uwolnić. Wyprostowany jednak był silny i nie dawał się, nawet jak raz go udrapał. Zarzucił mu na głowę jakiś materiał, przez co stracił widoczność. Nie wiedział co się dzieję, lecz nadal syczał wrogo, trzymany za kark przez Obcinacza, przyciśnięty do zimnej powierzchni. Coś mówił. Nie wiedział co. Poczuł ukłucie w zadek, przez co znów zaczął się rzucać. Łapy potwora mierzwiły mu sierść, sprawdzając każdą kończynę z osobna. Gdyby miał tylko więcej sił, mógłby się wyrwać. Coś jednak było nie tak. Czuł coraz większy spokój. Co to było? Nie wiedział. Leżał nadal, aż zasłona zniknęła. Dojrzał jego brzydką, łysą gębę, lecz nie był w stanie nic zrobić. Zasnął.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz