Parę dni po ataku lisów
Lisy? Że niby lisy zaatakowały obóz? Ona nic nie widziała. Mówili, że trzeba odbudować starszyznę, że została zniszczona, ale Tańcząca jakoś im nie wierzyła. Ona nie widziała żadnych strat, jej nic nie było, więc była ponad to. Prawda, niby słyszała podczas tamtego wydarzenia jakieś stłumione hałasy, ale ze swoim gorszym już, niż księżyce temu, słuchem, nie przypisałaby tych hałasów lisom. Ot, może te durne dzieciaki, albo uczniaki bawiły się za głośno. Jak to miały w zwyczaju.
Kłamstwa, wszędzie kłamstwa.
Prychnęła do samej siebie, rozeźlona machając cienkim ogonem. Zmarszczyła nos, aby wszystkim, którzy ewentualnie na nią patrzyli, zaprezentować, jaka była wielce zła. Postanowiła znaleźć te całe lisy. Zwariowała? Zdecydowanie. Wbrew wszystkiemu, dźwignęła się jednak na równe łapy, aby zrobić z nich pożytek ten jeden raz więcej. Niech ją niosą, dopóki ze stawów jej nie wyskoczą.
Zważając na to, że z początku zapomniała nawet, w którą stronę było wyjście z obozu, nie mogło się to skończyć dobrze.
– Tańcząca Pieśni! – ktoś zaczepił ją przy ostatnim odcinku drogi po obozie, zaraz przy wyjściu, dokładnie mówiąc.
Obróciła głowę, unosząc brew, co by ten, kto jej przeszkodził, miał większe wrażenie, że w ogóle słuchała.
– Gdzie idziesz?
Sądząc po barwie głosu, był to kot zdecydowanie młodszy od niej. Pomijając fakt, że i tak jest w tym klanie najstarsza.
– Na spacer. A co, nie można? – fuknęła, niezbyt przyjemnym tonem.
Chwila ciszy na zastanowienie się drugiej strony, może ciut speszenia.
– To niebezpieczne, te lisy, które nas zaatakowały, mogą wciąż być w pobliżu… Może jakiś wojownik dotrzyma ci towarzystwa…
Dobre sobie! Wyraziła swoje niezadowolenie jeszcze głośniejszym i wyraźniejszym prychnięciem.
– A co, ja nie byłam wojowniczką? Potrafię się jeszcze obronić! Nie jestem niedołężną staruszką.
To, czym nigdy nie chciała być. Nigdy nie znosiła być tak określana. Że sobie nie poradzi, że jest niepełnosprawna. To działało na nią jak rozżarzone słońce na suche trawy. Ogień gwarantowany. Co z tego, że teraz rzeczywiście potrzebowała pomocy. Że jej zachowanie było skrajnie nieodpowiedzialne, a ona nie chciała się do tego przyznać. Nie, nie widziała tego. Uparta, zawzięta duma wzięła górę. Uznawszy, że już dalszych słów sprzeciwu nie usłyszy, postawiła kolejny krok w stronę wyjścia.
– Ale…
No masz. Ile jeszcze?
– Cisza! – zaprotestowała, trzepiąc ogonem.
Nie odwróciła się już, po prostu wyszła. Wielce dumna z siebie.
Ah, wolność. Zero obozowych dźwięków, chociaż teoretycznie nie powinna na nie narzekać, skoro nawet nie słyszała ich już dokładnie. Ale sam fakt, że nie ma ich dookoła, ją cieszył. Powietrze tutaj wydawało jej się jakieś świeższe, pomimo tego, że to tylko takie wrażenie. Przecież obóz i tak był na świeżym powietrzu. Chód kotki był ciut sztywny, przez to, że dawno już się nie ruszała tak bardzo, ale to wcale jej nie przeszkadzało. Tak samo jak to, że już nie wiedziała, w którą stronę jest która granica Klanu Klifu, jakby jej wewnętrzny kompas zardzewiał, zaciął się i popsuł. Trudno. Ona chce zobaczyć te całe lisy.
Głuchy warkot, narastający z dwóch stron na raz, który przerwał przyjemną, harmonijną ciszę.
I ma, co chciała. Dwa spore, wściekłe, pełne sił lisy. Ślepym oczom nie dane było jednak zobaczyć nieco zakurzonej, rudej sierści, która tylko unosiła się bardziej, w miarę kolejnych, stawianych kroków.
Słyszała? Niekoniecznie. A czuła? Coś chyba tak, ale nigdy wcześniej nie czuła lisa, poza Lisią Gwiazdą. On nie był lisem, ale podobno też był rudy. Tylko że to chyba nie wychodziło na jedno i to samo. Jednak coś sprawiło, że sierść na jej karku zjeżyła się, a cała jej postawa przybrała wygląd bojowej. Już wiedziała. Czyli jednak? Mieli rację? A może to wcale nie są lisy… Doskonale zdawała sobie sprawę, że stoi pomiędzy całymi dwoma osobnikami, a i tak nie chciało jej się wierzyć. Weszła w paszczę lwa, a było jej mało. Bo wciąż żyła, prawda?
– I co? Widzicie? Bo ja nie. Nie taki lis straszny – mówiła z ironiczną wyższością, choć nie miała pewności, że nie sama do siebie.
Jak rozżarzone słońce na…
Rząd kłów w jednej chwili zatopił się w miękkim ciele kocicy. Wrzasnęła wściekle.
Zaczęła się zabawa, a ten, kto przez całe życie myślał, że jest wielkim drapieżnikiem, właśnie stał się ofiarą.
Agresorzy od razu przeszli do rzeczy, żaden się już nie wahał. Właściwie to nigdy nie czuła takiego stopnia bólu. Była w stanie stwierdzić, że jej tkanki właśnie zostają rozrywane, jak nitki szmacianej lalki. Gorsze, niż oskubywanie piór żywemu ptakowi, każde powoli i po kolei. Gdzieś tam pazury należące do Tańczącej mignęły wśród rudego futra, ale co mogła słaba, ślepa staruszka? Silne szczęki bez problemu zmiażdżyły najpierw jedną jej nogę, a potem złapały gdzieś w połowie, szarpiąc niemiłosiernie. Krzyki kłębiły się w jej uszach. Już nie wiedziała, czy jej, czy lisów, nie była już zdolna do skupienia. Krew majestatycznie tryskała na podłoże. Wszystko zlewało się w jedno. W jedną wielką makabrę.
Dajcie tylko jeden oddech…
Nie miała już sił, aby choć próbować się bronić. Była ciekawa, w jak wielkim stopniu jej futro przybrało barwę szkarłatu. Z perspektywy trzeciej pewnie to wszystko wyglądało jak zwykła kłótnia zrudziałych psów o jakiś kawałek zdobyczy. Czy to był właśnie jej koniec? Bardzo możliwe. A raczej – zdecydowanie przesądzone. Nawet, gdyby teraz jakimś niesamowitym cudem coś przepłoszyło napastników, ona już by z tego nie wyszła. Obrażenia były zbyt poważne. Sama przypieczętowała sobie los.
W pewnym momencie świadomość urwała się. Urwał się łańcuszek zegarka jej życia.
Czy żałowała? Że mogła jednak posłuchać, być mądrzejsza, siedzieć grzecznie w obozie i przeżyć jeszcze te kilka wschodów słońca? Zmarnowała ostatnie chwile? Nie, skądże. Nie żałowała. Może posłuży komuś jako przykład.
To pa, starucho.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz