Życie w Owocowym Lesie było żmudne i monotonne. Przebywanie pośród irytujących go samym istnieniem osobników nieraz go męczyło. W jego oczach większość z nich stanowiła słabe jednostki, których egzystencja wynikała najpewniej z cudu.
Mimo wszystko ostatnie wydarzenia okazały się być niezłą rozrywką i to na wysokim poziomie. Myśląc o prawdziwym mordercy, który od samego początku stanowił dla niego autorytet, uwzględniał pierwotnie Krzemienia. Potem podejrzany zaczął wydawać mu się Agrest, który za bardzo naskakiwał na jego siostrę. Miał nadzieję, że za jej śmierć winą obarczą właśnie go.
Nie spodziewał się natomiast ich niewyszkolonej medyczki. Niegdyś cały czas siedziała w swoim legowisku, później zaczęła niańczyć swe bachory, a teraz wyszło na jaw, że babrała się w krwi liderki.
Pozbycie się Błysk zdawało się korzystne. Co prawda bura była głupia, a jej zastępczyni wydawała się jeszcze bardziej niedomyślna, za to Komar w roli zastępcy sprawiał wrażenie interesującego. Może przyszłość tego klanu jeszcze istnieje? Nabiorą sił i będą mieli szansę na zostanie prawdziwą potęgą?
Z niesmakiem spojrzał na mijających go wojowników. Był w tym momencie zbyt wielkim optymistą. Dopóki ci słabi żyją, nie brzmiało to realnie. Należałoby się ich pozbyć, jednak on nie mógł aż tak ryzykować. Wystarczyło, że Poziomka omal go nie wkopała, swoim nagłym zjawieniem się podczas morderstwa Stokrotki. Nie wiedział, jakim cudem go znalazła, ale po tym razie stał się ostrożniejszy. Z nią dał sobie radę, ale wystarczyłby jakikolwiek inny wojownik, a to on padłby trupem.
Ucieczka nie wchodziła w grę. Nie był za dobry w bieganiu ani we wspinaczkach, musiałby walczyć i opierać się na sprycie. A niestety siła jakiegokolwiek starszego kocura mogłaby zakończyć jego żywot.
Obrócił głowę, dostrzegając jakiś ruch ze strony kociarni. Wydawało mu się, że ze środka obserwowała go para żółtych ślepi, która zniknęła szybciej, niż zdążyłby zareagować. Postawił uszy, mrużąc oczy. Mieli teraz wiele kociąt, ale czy którekolwiek było godne jego uwagi?
Nie miał czasu na myślenie, bo zaraz doszedł do niego głos nowej liderki. Brzoskwinia stanęła na wyżynach i zwołała klan ku sobie. Ci, którzy byli obecni w obozie, powlekli się we wskazany kierunku. Szylkretka odchrząknęła, dając chwilę na zajęcie miejsc.
Gdy wzrok przywódczyni spoczął na nim, uśmiechnął się lekko. Nie był to jednak gest radości czy ulgi, a zwykłego poczucia wyższości. Mógł udawać słabszego, ale i tak w końcu dostąpił zaszczytu mianowania. Najzwyklejszy wypłosz miał szansę stać się wojownikiem w tym miejscu. W ogóle nie dbali o to, by trzymać jakikolwiek poziom. Nie mieli ani krzty godności.
Mianowanie było szybkie. Dziwił się, że ktokolwiek skandował jego imię. Zapewne robili to tylko z litości, gdyż ledwo co stracił matkę i „ukochaną” siostrę. Skrzywił się, zirytowany takim obrotem spraw. Po co mu ich współczucie? Wystarczyło mu już tych „Aleś ty biedny”. Usłyszał te słowa stanowczo zbyt wiele razy.
Po ceremonii spokojnie skierował swoje łapy w stronę nowego legowiska. Chciał znaleźć sobie wygodne miejsce do spania, najlepiej w jak największym odosobnieniu. Trzepnął ogonem, obrzydzony samą myślą bycia wśród tylu kotów. Przez to, że pozostał jedynym uczniem, miał dużo spokoju, z którym teraz musiał się pożegnać.
Poczuł mrowienie na grzbiecie. Był pewien, że jest obserwowany. Zatrzymał się i rozejrzał po obozie, w skupieniu mrużąc oczy. Jego wzrok spoczął na żółtych ślepiach, które wpatrywały się w niego z kociarni. Nie widział postury ani koloru osobnika, ale sam fakt, iż tak bezczelnie się gapił, powodował w nim złość. Jeszcze mu brakowało uwagi ze strony jakiegoś wypierdka.
Bez wahania podszedł do żłobka, a kocię od razu wycofało się do środka. Krwawnik prychnął, zirytowany taką postawą. Teraz ucieka? Żałosne.
— Ej ty — syknął na tyle cicho, by jego słowa dotarły jedynie do uszu młodszego. — Na co się tak gapisz? Nie jestem obiektem do podziwiania, znajdź sobie jakieś sensowne zajęcie, zamiast być zasranym pasożytem.
Kociak skulił uszy, kryjąc się przed wzrokiem bicolora. Zapewne obserwował tylko jego mianowanie, a teraz mu się za to obrywało. Podkulił ogon pod siebie, dając mu znać, że nie chciał źle.
Niebieskooki parsknął, wysuwając pazury i wbijając je ziemię. Było to z jego strony ostrzeżenie i miał nadzieję, że gówniarz potraktuje je poważnie. Gdyby powiedział cokolwiek, dałby mu spokój. Jednak takie milczenie tylko bardziej go nakręcało.
— Języka ci w gębie zabrakło? A może ktoś ci go wyrwał? — rzucił z lekkim rozbawieniem, pochylając się ku niemu. — Pokaż, czy go masz. Jeśli wciąż tam jest i nie potrafisz go używać, to może ja ci go zabiorę? Skoro nie korzystasz, to wychodzi na to, że jest bezużyteczny — zauważył, wyobrażając sobie to, o czym mówił.
Arlekin robił wielkie oczy.
— N-n-nie — pisnął, kręcąc głową. — P-p-przepraszam...
Uśmiechnął się usatysfakcjonowany, że udało mu się zastraszyć kocię. Ot, bezbronny i niewinny malec, ale za to ile radości sprawia widok przerażenia w tych ślepiach. Machnął w jego stronę łapą, chcąc sprawić wrażenie uderzenia. W rzeczywistości nawet go nie pacnął.
— Nie przepraszaj, tylko błagaj o przebaczenie. To bardzo nieodpowiedzialne z twojej strony, by okazywać brak szacunku wobec starszych i milczeć, gdy się do ciebie odzywają — oświadczył oschlej, co rusz spoglądając na boki, czy przypadkiem ktoś się nie zbliża. Nie mógł sobie pozwolić na to, by ktokolwiek rozgarnięty poznał jego prawdziwą naturę.
Malec przypadł do ziemi, wydając zduszony pisk. Słysząc jego słowa od razu zaczął wykonywać polecenie wojownika.
— Prze-przepraszam, proszę... błagam... o wybaczenie, o wielki. Ja... ja... nie... wiedziałem, czy mogę... mówić do ciebie, wielki. — Pochylił głowę, by nie patrzeć w jego oblicze.
Krwawnik zmierzył go wzrokiem z góry. Podobała mu się przewaga, jaką miał. Choć kociak był zwykłym wypłoszem, tak jego słowa łechtały mu ego. Wyobrażał go sobie w kałuży czerwonej cieczy, duszącego się własną krwią. Powykręcałby mu kończyny dla czystej przyjemności.
— Za mało się starasz — mruknął, chcąc zabawić się kosztem przerażonego malca. — Wybaczę ci, ale nie tutaj. Musisz iść tam, gdzie ja cię zaprowadzę. I nie ma żadnych krzyków po drodze, jak ktoś by pytał, gdzie cię kradnę, to odpowiadasz grzecznie, że idziemy na spacerek, a twoja mamusia, kimkolwiek nie jest, się zgodziła — powiedział oschlej, układając w głowie drogę wycieczki. Tak, by jak najmniej kotów ich zobaczyło. W razie co uda dobrego i starszego kolegę, który tylko chciał pokazać dzieciakowi tereny.
Bezimienny pokiwał głową, najwyraźniej nie śmiąc sprzeciwić się kocurowi.
— Nie... nie mam mamy... — wyjawił mu tylko. Zerknął w tył ostatni raz, po czym skierował łapki za większym. Musiał naprawdę się postarać, by nie przewrócić się o kamyki i go nie spowolnić.
Krwawnik natomiast analizował w głowie jego słowa. Nie miał matki?
I dobrze. Zazdrościł. Skoro go nie chciała, to mądrze postąpiła, nie pojawiając się w jego życiu. To lepsze, niż taka Poziomka, która przez cały czas wykazywała ogromną niechęć wobec niego.
— Rozumiem — powiedział, gdy opuścili już progi obozu. — Pospiesz się, bo jeśli nie zdążymy zrobić tego, co chcę, to zostawię cię tam na noc i pożrą cię wściekłe lisy — zagroził, z zadowoleniem obserwując jego reakcję.
Przyspieszył, wręcz biegnąc za starszym. Kilka razy stracił równowagę i się potknął, ale biegł dalej. Pierwszy raz był poza obozem. Wszystko go ciekawiło, jednak skupił się na nie zgubieniu z oczu wojownika. Nie wiedział, gdzie szli i czemu tam dopiero musiał go przepraszać.
Niebieskooki był tak zadowolony ze spaceru i byciu odizolowanym od wojowników, że zapomniał o arlekinie, niemalże walczącym o życie. Dopiero gdy zatrzymał się i poczuł, jak coś wpada w jego tylną łapę, przewrócił oczami z irytacji. No tak, ten mały pchlarz.
— Czy żałujesz swojego czynu? — zapytał oficjalnie.
Malec dyszał. Słysząc pytanie, pokiwał głową, uspokajając pędzące serce.
— T-tak. Żałuje. Bardzo, bardzo i przepraszam
— Dobrze. W takim razie przekonamy się, czy jesteś gotowy zapłacić za swoją wcześniejszą ignorancję — mruknął i bez wahania złapał kociaka za kark. Był naprawdę lekki, co widać było po wystających żebrach. Krwawnik zignorował jego cichy pisk i podniósł wzrok na drzewo.
Nie był dobry we wspinaczkach, ale plan wydawał mu się zabawny. Wczepił się pazurami w korę i doszedł na samą górę. Zostawił arlekina na jednej z cieńszych gałęzi, a następnie wrócił na ziemię.
— Słuchaj, jeśli naprawdę chcesz mojego przebaczenia, to musisz mi to udowodnić. Jeśli dasz radę stamtąd zejść, to je otrzymasz. Inaczej będziesz tu siedział tak długo, aż ktoś inny cię nie znajdzie i się cię stamtąd nie ściągnie — rzucił.
Żółtooki pisnął na jego słowa. Spróbował postawić krok ku grubszej części gałęzi, ale łapka mu się ześlizgnęła przez co przywarł ciałem do nierównej powierzchni. Nigdy tak bardzo się nie bał jak teraz. — W-w-wielki. To... to nie... nie umiem — załkał. — P-proszę, ja... ja bardzo żałuję. Zrobię wszystko, ale nie umiem, boję się — pisnął do niego płaczliwie.
— Nie obchodzi mnie twój strach. Musisz ponieść odpowiednie konsekwencje za swe czyny. Trzeba było myśleć wcześniej. Nauczysz się chociaż na przyszłość, by więcej takowych błędów nie popełniać — odparł, siadając i spoglądając na swoje pazury. Szkoda, że nie mógł ich widzieć we krwi kociaka.
Z jednej strony irytowała go żałość malca, a z drugiej bawiło, jak nazywał go „Wielkim”.
Kociak załkał ponownie, próbując zbliżyć się do pnia. Wszystko się poruszało, a serce łomotało mu jak lecący ptaszek. Wbił swoje pazurki mocno w gałązkę, sunąc po niej powoli. Drżał ze strachu, co nie pomagało w przemieszczaniu się. Jednak udało mu się przycisnąć w końcu do pnia i spojrzeć w dół. Przełknął ślinę, tuląc korę do swojego pyszczka.
— Wielki. Proszę. Już... już tu doszedłem. Proszę. Wielki, pomóż
Pokręcił głową z rozbawieniem.
— Nie mogę ci pomóc — odparł spokojnie, obserwując go uważnie. — Musisz udowodnić, że jesteś materiałem na dobrego wojownika, a nie na zwykłego pasożyta, który będzie tylko utrudniał klanowi życie — dodał, robiąc kilka kroków w tył. Czas go mocniej nastraszyć. — Jeśli sam sobie nie poradzisz, to będę musiał cię tu zostawić i skazać na śmierć. Nawet mi przykro, wiesz? — mruknął ze sztucznym żalem w głowie. — Taki młody, a już więcej słońca nie ujrzy...
Łzy moczyły małemu coraz bardziej futerko. Przywarł do kory mocno, schodząc z gałęzi. Załkał, czując zapach krwi z poranionych opuszków, uderzając tyłkiem o gałąź. Pech chciał, że za mocno to zrobił i podpora pękła, przez co spadł jeszcze niżej z krzykiem na pyszczku. Los jednak był dla niego łaskawy, bo gałąź zatrzymała się na kilku gałęziach, chroniąc przed niechybną śmiercią. Drżał ze strachu i swojej bezsilności, smarkając się. Spojrzał w dół, nadal był wysoko.
Krwawnik dalej przypatrywał się tej kupię futra zaczepionej o korę. Ciekawe, czy jest taki mały przez młody wiek, czy po prostu taki z niego kurdupel. Ile mógł mieć? Księżyc?
— Słuchaj, nieźle ci idzie — rzucił, tylko dlatego, że był zafascynowany tym, co osiągnął. — Tyle marudziłeś, że nie dasz rady, a jesteś już w połowie. Mniej płakania, więcej działania, a ci się uda —dodał. Co prawda zaczynało mu się nudzić, ale wierzył, że arlekin zaraz spadnie z tej wysokości i połamie sobie wszystkie kości. A takiego widoku nie mógł przegapić.
Młodszy siedział na gałęziach, kurczowo się ich trzymając ze strachem. Nagle ześlizgnął się i zsunął jeszcze niżej. Wrzasnął, mocząc się łzami, niezdolny do poruszenia się.
— P-p-pomocy!
Bicolor nie odzywał się, napawając się krzykami wciąż bezimiennego dla niego osobnika. Czerwień na korze przyprawiła go o dreszcze przyjemności. Im więcej płaczu słyszał, tym większą radość czerpał z całego zdarzenia. Stał tak chwilę w milczeniu, nim lekki wiatr nie musnął jego futra. Zaburczało mu w brzuchu i doszedł do wniosku, że to już nie ma sensu. Niemrawo podszedł do drzewa i wolno wspiął się do kocięcia, a następnie szarpnął go za kark i wrócił z nim na dół. Niemalże rzucił go o ziemię wypluwając z pyska resztki futra.
— Po raz pierwszy i ostatni zlitowałem się nad kimś, doceń to — mruknął beznamiętnie, spoglądając na ślady krwi zostawione na drzewie. — Dobra robota, wybaczam ci.
Nie bacząc na stan kociaka, po prostu odprowadził go do obozu. Trwało to długo, bo ten dziwnie kuśtykał i nie potrafił nadążyć za jego tempem. Krwawnik co rusz wydawał z siebie niezadowolone prychnięcia, strasząc młodszego, że znowu go zostawi.
Wrócili do obozu w idealnej porze, bo większość wojowników albo była na patrolu, albo siedziała w legowisku. Nie musiał się przed nikim tłumaczyć, aczkolwiek wiedział, że lepiej wypadnie, jeśli przedstawi przed karmicielkami zaplanowaną w głowie wersję wydarzeń.
— Słuchaj, ani mru mru na temat tego, co się stało — wyszeptał, a w żółtych ślepiach zastał tylko przerażenie. — Jeśli dowiem się, że zwaliłeś winę na mnie, to przyrzekam, że będziesz wąchał kwiatki od spodu — dodał, łapiąc go niezgrabnie za kark i wchodząc z nim do kociarni.
Nie wiedział, kto był jego matką, więc po prostu postawił go na środku.
— Znalazłem go w lesie w takim stanie — zaczął, starając się brzmieć na przejętego. – Nic nie mówi, więc nie wiem, co mu jest, ale chyba coś się stało z jego łapą. Mam nadzieję, że szybko wróci do zdrowia — dodał, spoglądając na arlekina.
Poczekał, aż ktoś podejdzie po gówniarza, a gdy zabrano mu go z oczu, ulotnił się stamtąd. Poczuł ulgę, że nie musiał się już z nim męczyć, choć czuł się lepiej po tym, jak się tak nad nim poznęcał. Wątpił, by wygadał się komuś z tego, co stało się w rzeczywistości. Miał nadzieję w przyszłości odpowiednio go wykorzystać, więc szkoda by była, gdyby musiał umierać w tak młodym wieku.
<Nikt?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz