przed śmiercią Błękitnej Gwiazdy, porą zielonych liści
Śpiew ptaków przyjemnie muskał jego uszy. Podobnie delikatny wiatr mierzwiący jego sierść, kojący w gorące dni. W cieniu rozłożystych świerków, które pokrywały terytorium Klanu Wilka, nawet palące słońce w porze zielonych liści nie było problemem. Syczkowa Łapa był jednym z nielicznych kotów, którym ciepła i sucha pogoda zdawała się do końca nie odpowiadać.
Ukochane ślimaki, dżdżownice, żaby, salamandry i inne, podobne im stworzenia, nie potrafiąc walczyć z ostrymi promieniami słońca, chowały się do swoich kryjówek. Złoty kochał je podziwiać, lecz teraz las wydawał się być pusty. Nadganiał jednak ponadprzeciętną ilością owadów, które nierzadko wpadały mu w pysk bądź brzęczały całymi dniami nad uchem. Nie, żeby specjalnie mu to przeszkadzało. Miał szansę, by zaobserwować mnóstwo ciekawych gatunków i okazów, a także zebrać ich pozostałości.
Kocur doszedł na brzeg jeziora, przykucając, by schłodzić nieco swój pysk. Przymknął oczy, nachylił się nad spokojną taflą i zaczął chłeptać językiem wodę. Jej smak był świeży, jakby całkowicie zapomniała o tym, co wydarzyło się parę księżyców temu. Syczkowa Łapa podniósł łebek i spojrzał na Wierzbową Zatoczkę, a bardziej to, co z niej pozostało. Potężne, rozłożyste drzewo, w którego cieniu wilczaki uwielbiały się chować w gorące dni, zostało rozsypanką czarnych, kruchych odłamków drewna i siwego popiołu. Łapczywy ogień strawił nie tylko wierzbę, a także okoliczne trawy i zioła, zamieniając płodną ziemią w suchą i jałową. Jedyną pozostałością po prawdziwej sile rosnącego po środku ostrowu drzewa był gruby, złamany pień, który wcześniej ukrywał się pod warstwą opadających powabnie liści. Po pięknej wysepce zostały tylko zgliszcza.
Syczkowa Łapa przełknął nerwowo ślinę i prawie podskoczył, gdy z powrotem spojrzał w lustro wody. Zdawało mu się, że znów coś widzi, lecz było to tylko złudzenie. Jak wtedy. Dokładnie tak, jak tamtej nocy...
Chociaż Syczek starał się zapewniać samego, że to, co ukazało się na tafli wody, gdy płonęła Wierzbowa Zatoczka, było jedynie przewidzeniem, dziwnym omamem, nadal miał w sobie ziarno niepewności. Miał wrażenie, że kiełkowało, wypuszczało korzenie i nie dawało się zasypać ani wykarczować za żadną cenę. Patrzył na swoje odbicie w wodzie, niepewny, czy zaraz znów nie pokażą się mu wizje – na wodzie jednak widoczne były jedynie delikatne fale, odbijające się w niej białe obłoki i koci, zlękniony pyszczek, tym razem należący do niego. Chciał to zgonić na ból głowy, stres czy własny mysi móżdżek, lecz jego wewnętrzny głos powtarzał mu, że się mylił. Przypomniał sobie wirujące iskierki, toczoną z pyska pianę i łkanie małego kocięcia. Znów słyszał w głowie jego płacz...
— Syczkowa Łapo, gdzie ty jesteś, do diaska! — Uczeń nagle zamarł. Zupełnie zapomniał o reszcie patrolu! Odwrócił wolno łebek i zobaczył wypatrujące go, lodowate oczy Nikłego Brzasku za gęstym krzewem trzmielicy. Cichym, lekkim krokiem złoty przedarł się przez zarośla, próbując uniknąć konfrontacji ze zdenerwowanym wojownikiem. Słyszał ciche przekleństwa, jakie rzucał pod nosem bury, podążając za jego zapachem. Syczek jednak był pierwszy – gdy tylko zauważył przebijające się między drzewami jasne futro Bladego Lica, czym prędzej popędził w jego stronę.
— O, Syczkowa Łapo! Nikły Brzask poszedł cię poszukać — mruknęła Olsza na widok wyłaniającego się zza iglaków kocurka.
— Zastanawialiśmy się już, czy cię nie dopadło jakieś psisko — odezwał się Blade Lico, bijąc o ziemię ogonem. Zdawało się, że miał być to żart, przynajmniej tak zdawało się złotemu, więc uśmiechnął się do niego uprzejmie. Nagle z zarośli wypadł zirytowany Brzask z szeroko otwartym pyskiem, już biorącym porządny wdech, by coś powiedzieć. Kiedy tylko jednak ślepia wojownika zauważyły siedzącego przy reszcie kotów Syczkową Łapę, zamknął go i zmarszczył brwi. Uczeń starał się utrzymać neutralny wyraz pyszczka, utrzymując z nim napięty kontakt wzrokowy.
— Hm — burknął w końcu Nikły Brzask po dłuższej chwili ciszy, dołączając do swoich kompanów. Syczek mógł odetchnąć z ulgą.
Bał się swojego wujka. Nie wiedział z jakiego powodu, lecz jeśli jego matka go przed nim przestrzegała od kocięctwa, musiał zrobić coś okropnego. Nie chciał jednak dopytywać. Nie chciał rozdrapywać u Zarannej Zjawy dawno zabliźnionego zadrapania...
— Syczkowa Łapo, idziemy — zawołała za nim Olszowa Kora i dopiero wtedy kocur zdał sobie sprawę z tego, że przez cały ten czas stał tam jak kołek.
— Już idę! — odparł, popędzając za resztą wojowników.
[666 słów; trening wojownika]
[przyznano 13%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz