Żółte zębiska zalśniły w odstępie lisiej odległości od niego. Nie czuł nic oprócz pulsującej w nim furii, gdy poderwał się z miejsca i skoczył, z całej siły wgryzając się w łapę stworzenia. Szarpał biało-czarne futro ile mógł. Poczuł, jak każdy włosek na jego ciele się jeży, gdy potworne kły bestii zwróciły się w jego stronę. Napiął mięśnie, usiłując odskoczyć, lecz nim zdołał wykonać jakikolwiek większy ruch, borsuk zacisnął na jego karku szereg ostrych jak brzytwa zębów. Van machał łapami na oślep, uczepiając się pazurami wszystkiego, co miał w ich zasięgu. Chwilę bestia przecięła nim powietrze, a już niedługo z głośnym hukiem powaliła go na ziemię, a nie był to nawet koniec. Wojownik wydał z siebie głośny syk pełen bólu, gdy jego pysk zetknął się z twardym gruntem. Borsuk szarpał nim po ziemi jak kocięta kulką mchu w żłobku. Krwawiące rany pozostawiały na trawie szkarłatny ślad. Próbował się bronić, jednak bez skutków. Zmęczenie dopadało go coraz bardziej, a borsukowi ani śniło się przestać. Blokował każdy jego cios, trzymał go w pysku i ściskał. Zalała go fala frustracji swoją bezsilnością. W końcu pysk wielkiego stworzenia poluźnił się, a on wykorzystał okazję resztkami sił i wyrwał się, chwilę później upadając bezgłośnie na ziemię i stękając, gdy wyposażona w ostre pazury, biała łapa przybiła go,
Podniósł słabo łeb, jednak łapa stworzenia przycisnęła go jeszcze mocniej. Z klatki piersiowej niebieskookiego kocura roznosiły się gwałtowne wdechy i wydechy, gdy łapał chausty powietrza. Serce biło mu jak oszalałe i z każdym uderzeniem serca czuł, jak coraz więcej krwi opuszcza jego organizm. Nie. Nie mógł tak umrzeć. Nie zdążył osiągnąć swoich wszystkich ambicji. Swoich planów. Nie zdążył dowiedzieć się, czy jego potomstwo nadal żyje. Nie mógł umrzeć na oczach kogoś takiego jak ona. Jak Papla.
Ale nie błagał o pomoc, jego oczy tylko słabo wpatrywały się w jego własne łapy. Czuł wściekłość, że był tak bezsilny w oczach borsuka. W oczach tego samego stworzenia, który pozbył się całego kultu, który wychowywał go od pierwszego księżyca. Nie po to uciekł wtedy z innymi kociętami, żeby umrzeć w ten sam sposób co reszta. Jednak wolał umrzeć tu i teraz, niż żeby musiał zawdzięczać życie takiej Papli czy Czarnemu Strumieniowi. Takim zdrajcom. Takim tchórzom.
Jego źrenice skierowały się w stronę burej kotki, gdy tylko dostrzegł, że idzie w jego stronę. Na jego pysku objawiły się lśniące, białe kły. Nie. Niech nawet nie próbuje. Albo niech sama zdechnie z łap borsuka. Wolał umrzeć, niż pozwolić jej sobie pomóc.
— Paplo, nie zbliżaj się! — rozległ się głos Czarnego.
Mogła chociaż raz posłuchać tego półgłówka.
Ona jednak najwidoczniej nie zamierzała. Podczas gdy tamten odwrócił od niego uwagę borsuka, uczennica medyka pochyliła się nad nim. Syknął, mimo że zaraz po tym objął go spazm bólu. Nie! Nie chciał, by go ratowała!
— Pomogę ci. Siedź cicho, bo wszyscy zginiemy.
Z jego gardła wydobył się tylko niewyraźny charkot, gdy udławił się własnymi strumyczkami krwi, które ciekły z jego ran.
* * *
Jakiś czas, gdy zdali sprawozdanie z zaistniałej sytuacji Omen zdążył tylko na chwilę odpocząć. Jego łapa była usztywniona. Czuł ból za każdym razem, gdy wykonywał choćby jeden krok. Utykał, a chodzenie sprawiało mu trudność. Był wściekły, że okropna Papla uratowała mu życie. Że był jej dłużny. Jednocześnie cieszył się, że to zrobiła - bo była głupia, że w ogóle pozwoliła mu przeżyć. On na jej miejscu oglądałby jej cierpienie z uśmiechem na pysku. Ona postanowiła go oszczędzić. I miał nadzieję, że kiedyś tego pożałuje.
Zamrugał kilka razy, gdy podszedł do niego znajomy kremowy uczeń. Był tam, na patrolu, który pomógł im wykaraskać się z ciężkiej sytuacji. Skinął głową w kierunku dawnego ucznia, Krzaczastego Szczytu.
— Czujesz się już lepiej? — miauknął poważnie, pochylając się nad jego raną. Skrzywił się, oblizując wargi. — Została ci blizna.
Omen uśmiechnął się zimno, spoglądając na ranę zadaną przez borsuka.
— Blizny dodają powagi. Zabliźniony kot wywołuje u innych więcej respektu i strachu, niż kot bez blizn.
Krzaczasty Szczyt słuchał go uważnie, jak gdyby każde słowo od mentora miało być świętością. Mroczny Omen był dumny ze swojego podopiecznego. Cieszył się, że kremowy wyrósł na dobrego wojownika godnego bycia jego uczniem i równie dobrze wyszkolił Stokrotkową Polanę, a ona Trójoką Wronę.
— Tak się cieszę, że się z tego wykaraskałeś — wyznał Krzak, siadając i opatulając się puchatym ogonem. — Byłeś w okropnym stanie. Dobrze, że akurat tędy szliśmy.
— Zgłaszając się na wyprawę ziołową nie spodziewałem się, że zostaniemy zaatakowani przez borsuka. Całe stado takich kiedyś zeżarło masę kotów na moich oczach — mruknął. Niespecjalnie go obchodziło, co się z nimi stało, jednak było mu żal, że kult czczący bogów wymarł. Teraz oni musieli dbać o wiarę. Owszem, ufał Mrocznej Puszczy, jednak nie zapominał o bogach. Póki co jednak to Mroczna Puszcza otaczała go większą ilością znaków. Każdej nocy, gdy polują na samotników dla Jastrzębiej Gwiazdy.
— Wróciłbym tam i rozszarpał go na strzępy — warknął kremowy, ostrząc pazury. — Ale pewnie nie miałbym za dużych szans w pojedynkę. Nienawidzę tych stworzeń. I lisów, i psów, całego tego świństwa.
Van przytaknął.
— I słusznie. Ale tak już jest. My polujemy na myszy, borsuki na nas.
— Jeśli coś nas kiedykolwiek zaatakuje, nie pozwolę temu cię nawet tknąć. — miauknął twardo, wbijając wzrok w obłoki kłębiące się na błękitnym niebie.
— Cieszę się, że tak dobrze cię wyszkoliłem. Dobrze walczyłeś — stwierdził kocur, i o dziwo, mówił zupełnie szczerze. Krzaczasty Szczyt w walce nie dał sobie w kaszę dmuchać. Dodatkowo był dobrze umięśniony. Jeden z silniejszych wojowników. Będzie pożyteczny, z całą pewnością.
Cętkowany skłonił łeb i spod przymrużonych powiek spojrzał na koty, które już rozeszły się i szeptały między sobą. Inne odpoczywały, jeszcze inne zbierały się w grupki, by omówić niecodzienną sytuację.
— Muszę odpocząć. Piecze mnie jak cholera — miauknął w końcu van, krzywiąc się, gdy podnosił łapę.
— Racja. Nie przemęczaj się, mentorze — odparł żółtooki. — Może przestanie tak boleć za kilka świtów. Kiedyś musi się zagoić.
* * *
Cały klan skandował nowe imię Kuniej Łapy. Jego usta także powolnie wypowiadały jej imię. Jednak w głębi duszy czuł okropną nienawiść do kotki. Wolałby tam zdechnąć, niż żeby to ONA go uratowała. Ale wiedział na pewno, że musiała być głupia, by ratować swojego wroga. Ojoj, biedna Kunia Łapa. Straciła braciszka. Co za szkoda.
Prawda była taka, że wcale go nie obchodził jej smutek. Wręcz przeciwnie. Karmił się nim. Widzenie uczennicy medyka skołowanej sprawiało, że miał ochotę dobić ją emocjonalnie jeszcze bardziej.
Sam nie wiedział, czemu żywił do niej takie, a nie inne uczucia. Wiedziała zbyt dużo. W tej rozgrywce była pionkiem, który mu zagrażał. Żałował, że nie poświęcił jej borsukowi, ale nie mógł ryzykować. Był tam Czarny Strumień.
Widział uśmiech na twarzy Kuniej Łapy. Na co liczyła? Że będzie wdzięczny?
Żałosne.
— Gratulacje, Kunia Łapo. — miauknął zimno, patrząc jej głęboko w oczy. Miał ochotę powiedzieć jej szczerze, co niej sądzi, ale nie mógł odkrywać maski. To nie był dobry moment. Musiał chociaż zgrywać tego dobrego i wdzięcznego, to może się odczepi.
— Miło mi. — odparła słabo, wykrzesując z siebie delikatny uśmiech. — Jak tam rany? Goją się dobrze?
Parsknął w myślach. Była tak naiwna. Ot, głupiutka, słaba istotka. Nigdy nie uważała na wroga. Myślała, że ta jedna sytuacja ich pojedna? Dobre sobie. Na miejscu Jastrzębiej Gwiazdy pozbyłby się jej już dawno. Już wtedy po tym, co odpieprzyła na zgromadzeniu klanów. Nie była wygodna politycznie. Gadała za dużo i za szybko ufała innym kotom.
— Dobrze, że pytasz. — odparł. — Pewnie minie trochę czasu, nim się zagoją i będę mógł normalnie chodzić. Bez utykania. Ale bolą mniej i już nie krwawią. Dobra robota. Jestem ci dłużny.
Kotka się zarumieniła, choć szybko posmutniała.
— Nie musisz mi dziękować. Taką mam fuchę.
— Nie zaprzeczę. — miauknął w odpowiedzi i odwrócił się, gdy inni zgromadzeni także zaczęli się powoli rozchodzić.
* * *
Ta noc nie była najcieplejsza. Parsknął, wpatrując się w gwiazdy. Czasami widział, jak inni wojownicy to robili. I wtedy się zastanawiał, jak głupi musieli być, by to robić. By wierzyć, że gwiazdki na niebie uratują ich trudne sytuacje życiowe. Tyle kotów znosiło do nich modły, i co? I gówno. Czuł się zaiście fantastycznie, że mentor dał mu drogę do zostania świadkiem cudów Mrocznej Puszczy. I oni, i bogowie, w których wierzył od urodzenia - nie byli słabi. A Klan Gwiazdy? Zawsze bawiło go to, jak był przedstawiany przez starsze koty, gdy wychowywał się jeszcze w żłobku. Heroiczni zbawcy, który zrobili wielką przysługę żywym kotom, bo... umarli. No naprawdę wielki wyczyn, musiał rzec. Cieszył się, że przynajmniej jego rodzeństwo nie było tak durne, by wierzyć w te bzdury. Nawet Papla. Nawet ona pytała się go o jego wiarę. Miał nadzieję, że z czasem pamięć o tych absurdalnych wymysłach zaniknie. Niby tacy bohaterowie, a nawet nie zsyłali żadnych znaków. Miejsce, Gdzie Brak Gwiazd było daleko przed nimi. I tego się trzymał.
Dojrzał ciemną pulchną sylwetkę przed legowiskiem medyków. Tak dobrze znaną. Uśmiechnął się słodko, spoglądając na Kunią Łapę, która wbijała wzrok gdzieś w przestrzeń. Pazury aż same się wysuwały na jej widok. Powstrzymał się jednak i wolnym, pląsającym krokiem dosiadł się do niej, owijając ciemny ogon wokół łap. Rozprostował dumnie szyję. Czuł się od niej lepszy pod każdym względem. Był wściekły, że ośmieliła się go uratować. Jednocześnie cieszył się, że przynajmniej Czarny zdechł. Można to nazwać małą... zemstą losu? Przynajmniej nie tylko on jest zawiedziony z jakiegoś powodu. Fajnie było patrzeć na pustkę kłębiącą się gdzieś w oczach tej niewinnej, żałosnej istotki. Wciąż nie mógł uwierzyć, że była taką głupczynią, by ot tak sobie go uratować. Rozumem nie grzeszyła.
— Myślisz o czymś. — miauknął gardłowo, tak jakby cokolwiek go to obchodziło. Właściwie to miał malutką nadzieję, że mu się zwierzy i rozryczy. Naprawdę chciałby zobaczyć jej płacz.
<Kuna?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz