Krótkie sylwestrowe opko v2
Marzłem jak jasna cholera. Nie cierpiałem zimy. Śnieg lepił się do łap, zwierzyna uciekała. Nie mieliśmy ostatnimi czasy łatwo, a pech chciał, by wszystko stało się przed nastaniem pory nagich liści. Beznadzieja.
Westchnąłem ciężko. Mimo mchu i przysłonięcia wejścia, zimne powietrze dostawało się do środka. Nie mogłem przez to spać.
Pogrzebałem pazurem w ziemi, myśląc chwilę. Która mogła być godzina? Środek nocy zapewne.
Usłyszałem nagle huk. Znajomy, jakby kiedyś już zasłyszany. Następnie kolejny i znowu. Po paru chwilach przypomniałem sobie, skąd znałem tajemnicze hałasy.
Wyszedłem z legowiska. I tak nie mogłem spać, a teraz przynajmniej pooglądam ładne widowisko.
Nie myliłem się; od strony dwunogów mogłem dostrzec różnokolorowe światła. Niesamowite kształty, dźwięki. Pojawiały się i znikały, jak za sprawą magii.
Fajerwerki. Dokładnie rok temu Pliszkowy Krok zdradziła mi ten sekret. Hah, byłem wtedy z Jeżykiem. Wspólnie je oglądaliśmy.
Zacisnąłem zęby. Czemu... Czemu wszystko się tak potoczyło? Akurat teraz, pod koniec mojego życia? Pożar, strata terenów, rozłam w klanie. Co prawda na razie nie zagrażał jakoś znacznie, jednak obawiałem się nadchodzącego czasu.
Machnąłem nerwowo ogonem. Śnieg rozświetlany przez fajerwerki mienił się w wielu kolorach, których nawet nie znałem. Złoty, zielony, niebieski i parę innych. Czasem nawet kilka na raz.
Ciekawe, jak to wszystko działało? Że aż tyle tych dziwnych rzeczy leciało do nieba, a potem znikało?
Zamrugałem parę razy, gdy przestały się pojawiać. Nowy dzień, to oznaczał koniec tych świateł. Wstałem, a stare kości dały się we znaki. Stęknąłem cicho, czując w nich ból. Stawy, biodra. Do tego zimno. Trząsłem się nie na żarty. Krótka, siwa sierść tylko umacniała mnie w przekonaniu, że jest bliżej niż dalej.
Myślałem, że temperatura nie może już niżej spaść. Myliłem się. Nie powinienem wychodzić na zewnątrz. Nie w taka pogodę. Przy moim stanie zdrowia - będąc zapracowanym, wygłodzonym przez panujące warunki i zestresowanym...
Nie czułem nawet, kiedy upadłem bez życia.
Huh, zamarzłem? Nigdy bym nie pomyślał, jak łatwo utracić życie. Wystarczyło być starym, słabym i by spadła temperatura.
Rozejrzałem się po malowniczym krajobrazie klanu gwiazd, który odwiedzałem już parę razy. Usłyszałem za sobą szum. Obejrzałem się, dostrzegając swojego ojca, Deszczowego Poranka.
- Tato - Miauknąłem szczęśliwy i tchnięty melancholią.
Kocur kiwnął mi głowa. Nawet tu, na srebrnej skórce, był poważny i dostojny. Też kiedyś taki byłem.
- Zamarzłeś - stwierdził. - W twoim wieku powinieneś uważać.
Pokiwałem głową, czując się dziwnie, dostając pouczenie od ojca. W końcu już tyle czasu go nie widziałem. Ponad pół życia...
- Tak. Mam tego świadomość - odparłem. - Ale chciałem je zobaczyć... Fajerwerki.
Niebieski pokiwał głową, a moja dusza zaczęła wracać do ciała. Przodkowie musieli rozgrzać mój organizm.
- Do zobaczenia, tato - pożegnałem się z kocurem, hamując łzy. Straciłem kolejne życie.
Otworzyłem oczy, od razu próbując wstać. Zachwiałem się, jednak zdołałem dotrzeć do mchowego posłania. Ułożyłem się na nim tak, by nie gubić zbyt dużo ciepła. Minęło trochę czasu, nim zdołałem zasnąć.
Wciąż drżałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz