Księżyc lśnił wysoko na niebie. Jego powoli zanikająca tarcza mieniła się wszelkimi barwami srebra, przyćmiewając swoim światłem nikłe, ale liczne gwiazdy, którymi upstrzony był nocny firmament. Zimny blask przedzierał się przez smużyste chmury, nieporadnie okrywając polane. Rozległe i porośnięte wysokimi trawami łąki, kołysane były przez mroźny, delikatny wiatr wiejący z zachodnich, górzystych terenów. Nie skupiając wzroku, można by pomyśleć, że okolica pozostaje całkowicie martwa; cisze przerywały jedynie szmery roślinności lub odległe pohukiwania sowy, skrytej gdzieś w gałęziach pojedynczej wierzby. Jakże mylne byłyby to jednak wnioski. Przez gęste niziny, niestrudzenie i z wojowniczym zapałem, już jakiś czas przedziera się ciemnobłękitna, pokaźnych rozmiarów kotka. Zdradzana jedynie przez odginające się przed nią pasma runa oraz ledwo słyszalne, szeleszczące stąpanie. Odgarniając zamaszystymi ruchami łap, stające jej na drodze, wiotkie wstęgi, bez pośpiechy brnęła naprzód w kierunku mokradeł. Nieprzerwany marsz, rozpoczęła wraz z porannym słońcem, towarzysząc mu oraz racząc rozmową, śpiewem i śmiechem przez cały dzień, by teraz uszanować lubujący się w ciszy i rozmyślaniach księżyc. Niestety dochodzące z oddali odgłosy dzikich zwierząt zajętych łowami nie pozwalały Safonie odpłynąć całą sobą w odległe sfery umysłu. Uszy nasłuchiwały, obracając się wciąż w różne kierunki, próbując wychwycić jak najwięcej drobnych dźwięków. Nawet jeśli mocne, zahartowane ciało samotniczki wydawało się wciąż pozostawać niewzruszone przebytą drogą; głowa wręcz buzowała. Względna cisza późnej pory, choć umiłowana na równi z pełnym radosnego wigoru porankiem, dotkliwie doskwierała przy zbyt długim obcowaniu. Kotce zaczynało być ciężko odróżnić to co dochodzi z daleka, a co jest wywoływane przez gryzonie uciekające zaraz spod jej łap, nawet sama, bardzo bujna wyobraźnia robiła swojej właścicielce drobne dowcipy. Właśnie w takich momentach uzdrowicielka, mimo wyćwiczonego przez lata zaufania do samej siebie, zaczynała wątpić i kwestionować. Nie była do końca pewna czy przypadkiem nie zapomniała zjeść wcześniej upolowanej sójki, albo czy na pewno, oprócz wsłuchiwania się szumiący monolog strumienia, faktycznie ugasiła w nim pragnienie. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy cudowność i osobliwość przyrody miałaby zagłuszyć jej pierwotny cele czy ogólny głos zdrowego rozsądku. Wciąż jednak kontynuowała marsz, tak czy siak nie dostrzegła nigdzie miejsca odpowiedniego na odpoczynek, więc w grę wchodziło jedynie brnięcie naprzód z sercem pełnym nadziei. Biorąc pod uwagę nikłe zmęczenie ciała, ale za to narastający huragan wewnątrz siebie, postanowiła przejść do gorączkowego truchtu. Przymykając gwieździste ślepia, by nie podrażnić ich o swawolne kosmyki roślinności, żwawo przedzierała się przez łąkę, tym razem obierając kierunek delikatnie na prawo. Im posuwała się dalej, tym więcej mijała krzewów i karłowatych drzewek, a trawa, chociaż zdawała się jedynie coraz ochoczej i śmielej sięgać nieba, rzedła. Safona mogła teraz rozróżniać poszczególne wstęgi, które nie zbijały się w jedną, wielką, zielono-brunatną masę przed jej oczyma. Uspokoiło to w niewielkim stopniu jej rozjuszone myśli. Wraz z rosnącym zróżnicowaniem mijanej przez nią flory, rosła nadzieja na znalezienie gdzieś w ich cieniu potencjalnego schronienia. Uniosła wzrok, kierując pysk w stronę migotliwej tafli rozpraszającej mrok, wykorzystując moment, kiedy widoczna była w całym swoim skrzącym pięknie, przystanęła na moment.
— O milczący, dałbyś wiernej kompance odsapnąć godnie i bez frasunków, przecież widzisz, że mimo mocnych łap, umysł pokrywać zaczyna mgła. Może tobie zasłona chmurzysta odpowiada, zwłaszcza w takie mroźne noce, ale ja futro mam ciepłe i niepotrzebna mi otulina z obłoków w głowie — rzekła, posyłając księżycowi delikatny uśmiech. Wpatrywała się w niego zza przymrużonych ślepi dłuższy moment, wyczekując odpowiedzi. W tym momencie jednak cała okolica zdała się zamrzeć. Uzdrowicielka ze zrezygnowaniem westchnęła, spuszczając wzrok na hebanową ziemię. Przysiadła na moment na przygniecionej trawie i za pomocą jednego pazura zaczęła ucinać pasmo po paśmie. Sprawiając wrażenie skupionej na czynności, tak naprawdę zagłębiła się we własnych, zatroskanych myślach. Najwidoczniej nocny Pan nie chce posłać jej żadnego dobrego znaku czy wskazać kierunku, który powinno obrać; woli ukryć się za nadchodzącą, biało-siwą zasłoną, jak gdyby próbował unikać przenikliwego spojrzenia żółtych ślepiów. ”Być może przypominają mu one zanadto brata słonecznego, który po równo z nim rządzi na niebie? Czy więc między nimi wystąpiła jakaś zwada, że nawet podobieństwom próbuje umykać?” zadała sobie pytanie błękitna. Zmarszczyła się i grymasem przymrużyła te „pechowe” trzeszcze. Fuknęła pod nosem i ze wzgardą wypięła pierś. Znów powstała zirytowana, zamaszystym, gładkim ciosem uderzyła w kępę roślin. — Dobrze w takim razie. Sama odszukam leże, gdzie dane mi będzie odsapnąć, ale zapamiętam sobie to dąsanie twoje, niech ci na myśl nie przyjdzie, że uraczę cię piosenką! Śliczną ci chciałam ułożyć, ulubowałbyś ją, jestem pewna. Ja jednak mam dosyć fanaberii!
Wzięła do pyska ucięte wcześniej, miękkie pasemka i obracając się nonszalancko na tylnych łapach, wróciła do poszukiwania bezpiecznego miejsca. Próbowała wyjrzeć nad poziom zielonej tafli, by odszukać wzrokiem kamienie lub zbiorowiska krzewów, przy których często znaleźć można porzucone, wciąż jednak całkiem przytulne, nory. Gdzieś na horyzoncie, gdzie znacznie więcej było pokaźnych drzew, dostrzegła, jak jej się zdawało, powalony pień. Być może to znów zamglony rozum spłatał jej figla, ale tracąc asystę ze strony księżyca, mogła liczyć już jedynie na swoje zwodnicze mniemanie. Długimi, potężnymi susami pomknęła więc przed siebie, taranując wręcz wyłaniająca się przed nią florę. Prędko znalazła się w otoczeniu wysokich, wiekowych pni, z których jeden leżał bezwładnie na posadzce. Choć spróchniały, porośnięty bujnie porostami i grzybami, wydawał się idealnym miejscem na chwile odpoczynku dla spękanych poduszek i rozwianych myśli. Jako że był on zupełnie pusty od środka, wystarczyło mocniejsze pchnięcie mocarnej, kociej łapy, by kora wyłamała się i utworzyła sporą dziurę. Safona wyłożyła wilgotny dół zebraną wcześniej trawą, by uchronić się przed bijącym od niego chłodem. Postanowiła również odłożyć sprawę pożywienia na jutrzejszą jutrzenkę. Ułożyła się wygodnie, policzek oparła na wystającym kawałku prowizorycznego wejścia, tak by wschodzące słońce ogrzało jej lico i zbudziło ze snu. Przymknęła oczy i odpłynęła, wyczekując pobudki wraz z porankiem, nie wiedząc jeszcze, że to nie jej lśniący towarzysz wyrwie ją z krainy mar, a pewien niespodziewany gość.
< Iskra? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz