*parę księżyców temu*
— Jestem Kurz! — uśmiechnęła się szeroko, wesoło ugniatając powietrze łapkami — I co znaczy kto mnie uczy? Mama Seraf mówiła, że nie ma co mnie nauczyć, bo jestem za mała! Jeszcze wspominała, że sama nic nie potrafi, ale przecież jest dorosła, więc nie wiem czego nie umie! Teraz ty się przedstaw, to będziemy w końcu przyjaciółkami!
Gdy tylko Betelgeza usłyszała te słowa, wyraz zdegustowania pojawił się na jej pysku. Zmarszczyła brwi.
— Betelgeza — postanowiła nie mówić jeszcze o swoim pochodzeniu. Zresztą, podejrzewała, że Kurz mogła nawet nie kojarzyć jej rodziców. Zdawała się mało wiedzieć o mieście. — Nie mówiłabym tu prędko o przyjaźni... Zobaczymy, gdzie nas to zaprowadzi — westchnęła, myśląc nad tym, skąd puszysta kotka bierze takie pokłady energii. Czarno-biała sama w sobie była aktywna, ale bez przesady! — To wstyd, żeby dorosły kot nic nie umiał! Na litość, jak ty sobie radzisz w życiu? Każdy samotnik musi znać podstawowe informacje o walce i przetrwaniu... Musisz znaleźć sobie kogoś, kto cię tego nauczy, jeśli chcesz przeżyć. Nie martwisz się o swoją przyszłość?
Nowo poznana towarzyszka nie wydawała się jednak zbyt przejęta.
— Nieee! Na pewno sobie poradzę! Najwyżej mama Seraf mi pomoże, a ja jej. Brzmisz bardzo dorośle jak tak mówisz! — mruknęła z zastanowieniem, szybko się rozpraszając — Masz bardzo trudne imię. Co to be… bet… to coś?
Betelgeza poczuła coś w stylu ukłucia zazdrości. Chciałaby myśleć pozytywnie, jak przystało na bachora, i ignorować wszystko co złe. Ale jej rodzice nie dali jej dzieciństwa, którym mogła się szczycić Kurz. Mieli być spadkobiercami majątku ojca. Mieli być przygotowani na dorosłe i brutalne życie. Nie było czasu na to, by żyli jak dziecko takie jak Kurz - w niewinności i wierze w to, że świat jest dobry i wspaniały. Przez naprawdę krótki okres Geza faktycznie mogła o niczym nie myśleć i cieszyć się dzieciństwem, ale nawał obowiązków przyszłych dziedziców majątku Jafara szybko dał o sobie znać.
— Nie brzmię dorośle... Po prostu mówię prawdę — odparła lekceważąco. — Be-tel-ge-za — przeliterowała, a jej ucho strzygnęło z poirytowania. — To taka gwiazda. Moja mama zna dużo określeń, których używają Wyprostowani. To ona mi je nadała. Mają bardzo dziwny i skomplikowany język, ale to imię nie jest wcale takie trudne — wywróciła oczami. — No i nie byłabym taka pewna, czy sobie poradzisz. Szczęście ci nie wystarczy! Musisz zacząć myśleć racjonalnie!
— Oooh! Tego słowa jeszcze nie znałam! Moja mama mnie czasami też uczy słów ludzi! Dużo o nich wie, bo kiedyś z nimi mieszkała, wiesz? — Kurz zignorowała docinki o tym, czy sobie poradzi. — Lubię gwiazdki. Ale wciąż nie wiem czy potrafię powiedzieć twoje imię… — przekrzywiła główkę — Beetlz… betle… hm… Ba… — im więcej powtarzała, tym więcej plątał jej się języczek.
Geza wolałaby nie słyszeć tych żenujących prób powtórzenia jej imienia. Nie było może codzienne, ale z pewnością dało się je wymówić!
— Lu...Ludzi? — powtórzyła nieumiejętnie, mrużąc oczy. Nie słyszała wcześniej tego określenia. — Więc masz szczęście. Wyprostowani dziwnie nazywają różne rzeczy. Do niczego się to w sumie nie przydaje, ale przynajmniej możesz ich zrozumieć, jak coś gadają tym swoim zniekształconym głosem — mruknęła. — Mój... mój ojciec mieszka z Dwunożną. Dlatego też znam trochę ich język — słysząc starania kotki, westchnęła. — Możesz mi mówić Bet lub Geza. Wszystko, bylebyś nie kaleczyła mojego pięknego imienia... — rzuciła nieco ironicznie.
Kurz jednak musiała mieć nieco inne plany co do jej imienia.
— Hmm... Niee, za krótkie! Będę cię nazywać Bigos! — machnęła łapkami, dumna z siebie.
Betelgeza nie miała pojęcia, czym ten bigos był, ale brzmiał idiotycznie. Zmarszczyła brwi, spoglądając na kotkę spojrzeniem w stylu "żartujesz sobie ze mnie?".
— Sama nie wiem, co jest gorsze — prychnęła, kręcąc głową z niedowierzaniem. Oczy pointki błysnęły.
— Bigos jest lepszy! Gwiazdki są fajne, ale trudno je się wymawia, a bigos jest smaczny! To takie jedzonko, mama Nebula nam to mięsko czasem przynosiła!
Vanka zdawała się bardzo mocno analizować słowa Kurz, jakby mówiła jakimś obcym językiem.
— Lubię jedzenie jeść, ale nie nosić je jako swoje imię — mruknęła niezadowolona. — Uch, dobra, niech ci będzie. Możesz tak na mnie mówić, ale lepiej, żebyś się nauczyła wymawiać moje imię, bo nie ręczę za siebie!
— Jej! — przymknęła radośnie oczka, wiercąc się w oznace szczęścia, jak piesek który macha ogonkiem — A skoro nie chcesz się tulić, to mogę wstać? Trochę zimno mi w plecki...
Spiorunowała ją spojrzeniem, przez ułamek sekundy świdrując ją wzrokiem w ciszy. Wreszcie strzepnęła ogonem i cofnęła się o krok.
— Jak ty to robisz, że jesteś wiecznie uśmiechnięta?
— Wcale nie wiecznie! Czasami mi smutno. — przekręciła się na brzuszek, by wygodnie wstać i obróciła się ku nowej przyjaciółce. — Zanim na mnie skoczyłaś było mi smutno, bo wylałam wodę którą miałam dla roślinek!
Wraz z tymi słowami zerknęła za Bigos i zszokowana wciągnęła powietrze:
— O nie, moje kwiatki! Zgniotłyśmy je!
Wepchała się szybko w miejsce przy boku białej, by sięgnąć do nich i spróbowała łapką podnieść łodyżkę, jakby miało to ją naprawić, ale ta natychmiast opadła znowu na ziemię.
Betelgeza zaś odskoczyła taktycznie, gdy Kurz podniosła głos, starając się uratować podeptane kwiatki. Zaraz jak gdyby nigdy nic wygładziła futro, zażenowana faktem, że się przestraszyła.
— To tylko rośliny, czemu się tak martwisz? I tak prędzej czy później by obumarły, Wyprostowani nigdy nie wiedzą jak chodzą i je depczą. O, albo ich psy. Te idiotyczne bestie stawiają swoje brudne łapska, gdzie nie powinny — mimo wydźwięku swoich słów nie mówiła ofensywnie, bardziej brzmiała, jakby była zaskoczona, czemu Kurz tak bardzo się tym przejmuje. — Mój tata mówi, że są bezużyteczne, no chyba że leczą lub ładnie pachną. A najbardziej wartościowe są te, co działają na psychikę. Te raczej nie działają, prawda?
— Nie wiem, ale je lubię! Nie wszystko musi być użyteczne! Widziałam jak rosły z ziemi i im pomagałam, i ludzie ich nie zdeptali, a teraz umarły! — wypiszczała, wciąż grzebiąc przy ziemi w marnych próbach podnoszenia roślinek, z drżącymi wąsikami, zwiastującymi łzy. Czy Kurz naprawdę zamierzała teraz płakać? Z powodu tak błahej rzeczy?
Geza odsunęła się, zakłopotana, nie do końca wiedząc, co powinna zrobić. Nie przywykła do tego, że ktoś przy niej płakał. W jej rodzinie nikt nie płakał. To była słabość, a okazywanie jej przy kimkolwiek było głupstwem.
— Jestem pewna, że jest ich dużo więcej w mieście — mruknęła. Nie powinna w ogóle zawracać sobie kotką głowy, a jednak coś ją powstrzymywało. Nawet, jeśli robiła wiele głupich rzeczy i była żenująco słaba, pozostawienie jej samej wydawało się zbyt trudne. — Wiatr roznosi wszędzie nasiona, zwłaszcza porą nowych liści. Wkrótce zaczną rosnąć kolejne.
— Mam nadzieję — chlipnęła, zerkając na nią z wdzięcznością — Nie chodzę zbyt daleko, więc mam nadzieję że wrócą...
— Na pewno wrócą, ale potrzebują czasu — zapewniła ją. — A w tej chwili nie masz czym się przejmować.
Chwilę popatrzyła jeszcze na roślinki, by pokiwać główką i powoli wstać, odwracając łebek ku kotce.
— Dziękuję — liznęła ją po nosie w podzięce, nie mając nic innego by okazać swoją wdzięczność.
Ten drobny i pozornie nieznaczący ruch wystarrczył, by Betelgeza zastygła w bezruchu, oszołomiona. Wybałuszyła oczy i cofnęła się o krok, spoglądając na Kurz z niedowierzaniem.
— Co... ty... zrobiłaś? — syknęła, kładąc po sobie uszy.
— Huh? — Kurz przekrzywiła główkę, stojąc w miejscu i próbując zrozumieć co zrobiła źle — Chciałam podziękować, bo jesteś moją przyjaciółką i byłaś miła i mnie pocieszyłaś... Tak się robi...
— Nie. Nie w mieście. Nie w stosunku do mnie — syknęła, podnosząc do góry podbródek. — To, że byłam dla ciebie miła nie znaczy, że masz prawo mnie dotykać. Rozumiesz? — nastroszyła futro, przenosząc ciężar na przednie łapy i wysuwając wysoko twarz, przez co wyglądała na wyższą, niż w rzeczywistości. — Wiesz, kim jestem? Wiesz, co by się stało, gdyby mój ojciec się dowiedział?... Rozszarpałby cię na strzępy. Nie przekraczam twoich granic, więc ty nie przekraczaj moich — skończyła cierpko i dopiero wtedy trochę się uspokoiła, choć wciąż gromiła kotkę spojrzeniem.
Pointka troszkę się skuliła ku ziemi, najpierw zerkając na nią dużymi oczkami, by uciec spojrzeniem gdzieś na bok.
— N-no dobrze, już nie będę...
Widząc skruchę kotki, Geza uspokoiła się trochę, biorąc głęboki wdech.
— Musisz wbić sobie do głowy, że nie każdy lubi... taki — zaczęła z obrzydzeniem. — Sposób okazywania wdzięczności. Możesz tym na siebie sprowadzić same nieszczęścia. W mieście nie ma miejsca na wybaczanie i pomyłki. Zrobiłabyś to komukolwiek innemu, to dostałabyś w pysk. Ciesz się, że nie jestem taka jak oni. Przynajmniej wtedy, gdy to nie jest konieczne.
— A czemu tak podkreślasz że miasto jest... Takie? Czym się różni od innych miejsc? I czemu nie lubisz tulenia? Nie rozumiem. — srebrna powoli się wyprostowała do wcześniejszej luźnej pozycji, a córka Jafara odwróciła na moment głowę.
— Bo to miejsce nie jest takie jak inne. Miasto rządzi się swoimi prawami. Wszędzie indziej jest porządek, a jeśli ktoś nie musi cię zabić, nie zrobi tego. I poza Betonowym Światem nie ma tak wiele kotów. Nigdy tam nie byłam, ale znam je z opowieści. To są zielone tereny, z lasami i rzekami... Nikt tam nie potrzebuje nikogo krzywdzić. Ale w mieście? Tutaj rządzi bezprawie. Tutaj wystarczy znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Tutaj zabiją cię nawet, jeśli nie muszą. Dla zwykłej satysfakcji. Jeśli będziesz wierzyła, że każdy ma wobec ciebie dobre zamiary, jeśli będziesz spoufalała się z obcymi kotami, to skończysz jak te... wszystkie trupy — aż zrobiło jej się niedobrze. — Mnie chroni pozycja. Nikt nie odważyłby się skrzywdzić córki jednego z najbardziej wpływowych kotów w mieście. Ale co chroni ciebie? To durne — przerwała na moment, znów patrząc jej w oczy. — To nie tak, że nie lubię dotyku, ale nie z obcymi kotami. Jeśli będę pozwalała innym się "tulić", to nie będą mnie szanować. Tak to działa. Im bardziej pozwalasz ze sobą igrać, tym mniejszy szacunek do ciebie mają. Dlatego zamiast się przed każdym kajać powinnaś stawiać na swoim. Moi rodzice uczyli mnie tego od początku. Ciebie też ktoś powinien w końcu nauczyć.
Kurz najwidoczniej niewiele wyciągnęła z jej wyczerpującej wypowiedzi, sądząc po jej następnych słowach.
— Ooh. To jak się bardziej poznamy to będziesz chciała tuli? Musisz mnie kiedyś odwiedzić!
Betelgeza zacisnęła powieki. Wysunęła i wsunęła pazury, zanim podniosła znów głowę i spojrzała na Kurz.
— Naprawdę mało z tego rozumiesz, co? — westchnęła. — Niczego nie obiecuję, ale jeśli przestaniesz mnie lizać po nosie z zaskoczenia, to nad tym pomyślę.
— Jej! — Kurz podreptała parokrotnie w miejscu. — Już nie będę! Następnym razem uprzedzę!
— Wliczając w to uprzedzenia — dodała Geza. — Masz mnie nie dotykać. Wcale. Niezależnie czy mnie uprzedzisz czy nie. Zrozumiane?
— No dobrze... Jeśli obiecasz że wtedy mnie znowu odwiedzisz!
Przewróciła oczami.
— Obiecuję. Ale robię to z własnej woli, jasne?
— No tak, a czyjej innej? — zamrugała — Przecież nie mam jak cię zmusić...
— Wolę mieć pewność — mruknęła z wyższością w głosie. — Żebyś nie myślała sobie za dużo.
— Mhm... A jak długo dzisiaj zostaniesz? — zapytała, patrząc na nią z nadzieją
Zmrużyła oczy, zastanawiając się nad odpowiedzią.
— Ile tylko chcesz. Mamy czas. Pod warunkiem, że nie będziesz irytująca — dodała z ironią.
— O! O! Nie spodziewałam się! Mamy zawsze po chwili sobie szły! Co będziemy robić? Możemy się pobawić? Znasz jakieś zabawy?
— Uhh... O ile wspinanie się po jakichś wysokich miejscach, starając się nie spaść z nich i nie złamać sobie kręgosłupa można nazwać zabawą?...
— Umiem się wspinać! Zawsze się tak bawiłam w domu jak byłam mała! Możemy się tak pobawić! Ale gdzie?
— Cóż... — popatrzyła się na okoliczne budynki, ale podejrzewała, że mama zabiłaby ją za skakanie po dachach. To prawie jak misja samobójcza. — Wokół ulic jest dużo drzew posadzonych w rzędach. Odległości są na tyle małe, że mogłybyśmy spróbować, hm?
— Możemy! A jak daleko takie drzewa są? Bo to tutaj się nie nadaje. I zniszczyłybyśmy więcej kwiatków...
— Niedaleko... To całkiem blisko domu mojego taty.
I ruszyły. Betelgeza szła na przodzie, prowadząc kotkę w dobrze znane jej miejsce. Oczywiście sama ledwo co znała Betonowy Świat, więc trochę się powłóczyły, zanim dotarły na miejsce docelowe. Szły przez brukowe ulice, unikając głównej ulicy, po której to z głośnym turkotem przejeżdżały kolejne Potwory. Mijały dom ojca, którego nawet i z daleka Betelgeza dobrze rozpoznawała, ale nie zbliżały się do niego.
— To tutaj — mruknęła, spoglądając na brukowy chodnik, gdzie na małych trawnikach drzewa rosły w jednej symetrycznej linii. Miejsce wprost idealne do ćwiczenia równowagi. Mama ją tu zabierała, by przygotowywać ją do roli idealnego zwiadowcy. — Moja matka twierdzi, że na ten moment skakanie po dachach jest dla mnie zbyt ryzykowne. Drzewa... cóż, nie są może najbezpieczniejsze, ale raczej nie powinny zabić. Co najwyżej połamać kości. Nie tak źle, co?
<Kurz?>
[2009 słów]
40%
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz