Nie tylko zawsze opowiadała o swojej wierze, choć musiała robić to w większym czy mniejszym sekrecie. Nie ukrywała też, jakie było ich przeznaczenie. Jaka była ich przyszłość. Jaka była ich powinność. Jaka decyzja stała przed nimi... A właściwie, nie decyzja, a obowiązek. Gdyby tylko wybrał jakąkolwiek inną ścieżkę, niż tą postawioną przed nim jeszcze przed samymi jego narodzinami, straciłby prawie wszystko, co teraz miał, a to brzmiało jak najgorszy koszmar.
Złoty zawsze odpychał od siebie myśl, że w końcu przyjdzie czas i na niego. Starał się nie myśleć o zbliżającym się nieuchronnie momencie, w którym straci ucho i wraz z tym dołączy do czegoś tak mistycznego jak kult. To brzmiało jak kawałek historyjki, którą straszyło się kocięta... Chciałby, żeby tak było. Od chwili, w której został wojownikiem, Syczkowy Szept nieustannie się bał. Rozmyślał. Zastanawiał, dlaczego różnił się tak bardzo od reszty. Widział gorliwą wiarę Zarannej Zjawy, podobnie jak i Polnej Łapy. O Zalotnej Krasopani wiele nie wiedział, bał się zapytać. Miał jednak pewność co do siebie – nie wyznawał Mrocznej Puszczy.
Nawet, gdyby tego chciał. Przekonywał się, że powinien, to była wiara jego rodziny, przekazywana z pokolenia na pokolenie od długich, nieprzerwanych księżyców. Byli w niej sami lojalni członkowie kultu, gotowi zabić, a także oddać i swoje życie w imię jego dobra. I to... przerażało go. Nie potrafił uwierzyć. Syczek nigdy nie pragnął potęgi, jaką oferowała bezgwiezdna ścieżka. Nie chciał przelewać krwi bez względu na to, do kogo należała. Chociaż opowiadano mu o tym od narodzin, nigdy nie był w stanie podziwiać tego miejsca i kotów ze zbrukanymi pazurami. Po prostu... nie.
Na dodatek nigdy tajemniczy omen, jaki zobaczył zamiast odbicia w jeziornej tafli, nigdy nie opuścił jego umysłu. Co jakiś czas przypominał sobie o migoczących pod powierzchnią wody iskrach, układających się w kształty kocich pysków. Choć upływały księżyce, nadal nie był pewien, co to wszystko mogło znaczyć. Wiedział jedynie, że była to sprawka gwiezdnych, a to wcale nie było pocieszające.
Czuł pewnego rodzaju... Wstyd. Wstydził się swojego braku wiary. Chciał być taki, jak Zaranna Zjawa, wpatrzony w Bezgwiezdną Ziemię jak w boga, w którym jego matka znajdowała oparcie. Był już wystarczająco inny od reszty kotów. Czy musiał nie pasować do nich pod każdym możliwym względem? Dlaczego los musiał wybrać ze wszystkich kotów akurat jego?
Nie rozumiał. Nie sądził, że kiedykolwiek zrozumie.
— A wtedy Sałatkowa Łapa powiedziała mu... czekaj, jak to ona powiedziała... A, tak! "Zamknij się w końcu, stary dziadzie, bo nic do dyskusji nie wnosisz". Cały patrol zamilkł, łącznie z nim, dasz wiarę? Czasem jak ona coś powie... — zachichotała Iskrząca Łapa, kończąc opowiadaną przez nią długi czas historię, której większości zupełnie nie pamiętał, zbyt zajęty rozmyślaniami. — Hej, Syczek, ty żyjesz? — zwróciła się w jego stronę, zauważając jego wgapienie w daleką oddal, zamiast w rozmówczynię.
— Tak! Tak — odparł, podskakując na dźwięk swojego imienia. Znowu to samo... Znów odpływał w chwilach, w których powinien być skupiony. Ostatnio zdarzało mu się to jeszcze częściej niż zazwyczaj. Nie był pewien, czy powinien się tym specjalnie przejmować... Może to tylko wina stresu...
— Ach, tak? To o czym mówiłam? — zapytała, uśmiechając się złośliwie.
— Uch... O Sałatkowej Łapie jak powiedziała do rozsądku temu... no temu, wiesz któremu — plątał się w słowach, próbując nie wyjść na zupełnego kretyna. Iskrząca Łapa zaśmiała się, obserwując jego próby.
— No, prawie — mruknęła z uśmiechem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz