— Czuje się, jakby cały mój grzbiet aż stawał w ogniu. Te polowania nas wykończą, mowie to wam, dziewczyny, ze śmiertelną powagą. Kogoś w końcu trzeba będzie przynosić na barkach — powiedziała zrezygnowana Zielone Wzgórze, która tarzała się właśnie w niewielkiej kałuży, zrobionej przez pryskającą na boku wodę z wodospadu. Wiedziała, że wszyscy źle znoszą skwar, ale nie mogła nie zauważyć, że tylko jej futro zdawało sie robić aż ogniste i rude, na skutek promieni słońca. Dodatkowo czuła początki prawdziwych poparzeń, a swędzenie połączone z piekącym bólem, zaczynało nieźle ją wkurzać. Nie miała jednak serca narzekać, nie przy obecnej partnerce, a tym bardziej nie miała w zamiarze udawać się po medykamenty; córek nie chciała martwić nawet bardziej. Teraz, wykorzystując nierówną posadzkę, pocierała obolałym karkiem o mokry kamień.
— Faktycznie strasznie cie to wszystko męczy, aż widać gołym okiem — zgodziła się Miedziany Kieł, łapiąc na pyszczek mgiełke. Kilka niewielkich kropelek pozostało jej na wibrysach; zlizała je językiem. — Aż cię słoneczko liznęło, co? Zamieniasz się w rudaskę? Będziesz podobna do swojej córy. — zaśmiała się szylkretka. Przeniosła wzrok na milczącą Bożodrzewny Kaprys. Kotka, chociaż widocznie zmęczona, nie wyglądała na zmordowaną; przynajmniej nie bardziej niż miała to w zwyczaju.
— Mhm, już długo myślałam, co by tutaj zmienić, a wszelkie dodatki tylko mnie uwierają lub przeszkadzają w polowaniach — odpowiedziała, oddając nastrój, który wysłała w jej stronę przyjaciółka. Partnerka zmarszczyła nos niezadowolona.
— A tobie, Bożodrzew, podoba się taki eksperyment, innowacja w wyglądzie? Hm? — miauknęła, ale szybko dodała — Chociaż, brzydko, że o to pytam. Wyglądasz na kogoś, kto parzy wyłącznie na wnętrze.
— Uważam, że powinnyście nie stroić sobie żartów z takich poważnych spraw... — odburknęła, zmierzając wrogim wzrokiem Miedziany Kieł, który następnie zmiękł, gdy napotkał soczyste ślepia ukochanej. — Nie powinnaś wychodzić, skoro to dla ciebie takie uporczywe. Ja mogę polować za nas dwie. Ja czuję się w porządku.
— Nie przesadzaj, a co ważniejsze, nie wygaduj głupot. Dam sobie łapę uciąć, że to nie tylko ja się tak koszmarnie czuję. — Wydęła policzki, a następnie zaczęła przemykać zielonymi ślepiami po obozie. — Spójrzcie tylko na Bijącą Północ, też ją nieźle przypiekło, aż zaczyna przypominać Nocnego Kochanka. O wilku mowa! Ledwo ducha nie wyzionie, tam, na tym kamieniu — wskazała łbem na czekoladowego kocura, wylegiwującego się na głazie, bez jakichkolwiek oznak żywota.
— Ale on tak zawsze wygląda... — rzuciła biała, wychylając się zza Zielonego Wzgórza, aby rzucić okiem na wojownika.
— Mniejsza... Mówię tylko, że to nie tylko ja, a więc i ty, a to znaczy, że nie ma szans, że pozwolę Ci na takie zachowanie! — zadeklarowała stanowczo — O! No a patrz na Siewczy Letarg, właśnie wraca, wygląda, jakby goniła za zającami cały ranek, a jak wychodziłyśmy, to jeszcze rozmawiała z Pikującą Jaskółką. Taka młoda... Czym jest niby zmęczona?
— Nigdy mnie nie słuchasz... Będziemy mieć, ty i ja, większy problem, jeśli nagle padniesz gdzieś przy Złotych Kłosach! Nigdy nie myślisz? — Czarna tylko wzruszyła ramionami, nie robiąc sobie za wiele z komentarza partnerki. Wiele się już nasłuchała.
— Nie, nie, słuchaj Bożodrzewny Kaprysie, coś w tym jest... Myślę, że Zielone Wzgórze może miec jakiś przebłysk geniuszu.
— Przebłysk?! — wyrzuciła zielonooka. Przywykła do pejoratywnych słów ukochanej, ale Miedź jest jej przyjaciółką, niech się tak nie poczuwa!
— Rozwiń tę myśl, bo obawiam się, że nie jestem tak inteligentna, jak wy — mruknęła biała, wstając i mijając pozostałe dwie wojowniczki, zmuszając je tym samym do zakończenia przyjemnego pluskania przy wodospadzie. Posłusznie ruszyły.
— No bo Jeżykowa Werwa też ma w sobie, no... Mniej werwy... — zażartowała, puszczając do brązowookiej oczko, ale na widok jej zblazowanej mordki, zmieszała się, kontynuując mimo wszystko — Skarżył się, że swędzi go grzbiet i faktycznie zauważyłam, podczas dzielenia języków, że ma niesamowicie zaczerwienioną skórkę, co musi być bardzo nieprzyjemne. Następnego dnia przyszło mi iskać kark Paprociowego Zagajnika, a następnie Liściastego Wiru i muszę powiedzieć, że to u twojej mamy widziałam taką samą przypadłość... No i może parę brykających robaczków... Porozmawiaj z mamą o częstszym wylizywaniu.
— Ostatnie mogłaś sobie darować — rzuciła naburmuszona Bożo, odchodząc ze zjeżonym grzbietem.
— Myślę, że to wszystko ma jakiś sens, zgodzisz sie chyba ze mną? — zwróciła się do zieloonokiej, które wodziła wzrokiem za oddalającą się ukochaną.
— No jakiś to na pewno... Ale to nie na moje kompetencje... — Miedź musiała się zgodzić; nie znała się na medycznych przypadłościach, nie była przygotowana do obserwowania objawów i porównywania ich, skrupulatne wyciągając wnioski. Pokręciła tylko głową, zrezygnowana i podążyła za przyjaciółką do stosu zwierzyny.
Może i ona nie była na tyle zaintrygowana wyciągniętymi, a trzeba było przyznać, z dość umiejętne, wnioskami, aby na własną łapę kontynuować medyczne dochodzenie, ale całej rozmowie przysłuchiwał się ktoś, kto z wielką uwagą chłonął każdą namiastkę informacji. Skryta, tym razem nawet nie specjalnie, za kamieniem, próbując uchronić zioła od uschnięcia, siedziała skulona Ćmia Łapa. Nie miała w planach podsłuchiwać swoich mam i ich koleżanki, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Musiała przyznać, że to, co podsunęła Miedziany Kieł, było rewolucyjne. Faktycznie, ciemni członkowie Klanu Klifu o wiele wcześniej przybywali z poparzeniami czy innymi dolegliwościami spowodowanymi przez te zabójcze temperatury. Pozostawiła swoje dotychczasowe zajęcie i pognała z powrotem do legowiska, gdzie dyżur sprawowała aktualnie Czereśniowa Gałązka; Liściaste Futro wybrała się wraz z Zaćmieniem po mech nasączony wodą. Musiała się podzielić tym z kimś bardziej doświadczonym.
* * *
Co powinna zrobić?
Zastanawiała się nad tym, zajmując się jednocześnie Pokrzywowymi Zaroślami. Wojownik wrócił z dzisiejszego polowania znaczne osłabiony. Na początku wszyscy mysleli, że biedak się przegrzał; nie byłoby to nic szczególnie dziwnego, ale nawet po krótkiej drzemce w zacienionej wnęce, haustach zimnej wody, a nawet okładach z wilgotnego mchu, nic się nie poprawiało. Ostatecznie przyznał się, że od kilku wschodów słońca coś ściska go w piersi. Słowa grzęzły mu w gardle, a przyspieszony, nierówny świst, który wydobywał się z jego pyska tylko potwierdzał te słowa. Diagnozę wydała Czereśniowa Gałązka, ale już samo leczenie, wraz z podaniem odpowiednich ziół lub jagód, opiekę i doglądaniem chorego pozostawiła w stu procentach Ćmy. Terminatorka powoli przywykała już do takich sytuacji, zwlaszcza, gdy znajdowała się pod opieką starszej z uzdrowicielek. Czereśnia była zwolenniczką samodzielności, poczucia odpowiedzialności i praktycznego podejścia do nauki. Bladooka zabrała więc kilka barwnych jagódek do pyska, a na grzbiet zarzuciła płat mchu, aby kocur mógł wyssać z niego trochę wody do wymycia cierpkiego smaku jałowca z języka. Wymaszerowała obładowana i skierowała krok w stronę skałek wojowników; słabo radziła sobie z wnoszeniem ciężkiego mchu po zboczu, ale jakoś dała radę. Niebieskooki bez słowa wziął kuleczki do pyska i przeżuł; nawet się nie skrzywił, a na mchu, zamiast ugasić pragnienie, położył policzek i w oka mgnieniu zasnął. Na widok uspokajającego się boku i uciszającego stopniowo oddechu, terminatorka uśmiechnęła się delikatnie; uwielbiała widok ulatującej choroby. Dziarsko wróciła do opiekunki i zdała krótki raport; w odpowiedzi dostała skinienie łbem i krótką pochwałę. Medyczka zajęta była przeglądaniem zapasów w składziku. Mała wiedziała już, co się święci. Zabójcze upały nie były ciężkie tylko dla kotów, ale w szczególności dla roślin. Wiecznie wszystkiego brakowało, a gdy już coś było, to przypominało siano i było do niczego.
— Musisz wybrać się po... Cokolwiek, tak naprawdę. Wszystko po kolei się nam kończy; tragedia... — wymruczała Czereśniowa Gałązka. Westchnęła głośno i wstała. Zaczęła krzątać się, stękając od czasu do czasu, po wnętrzu legowiska. Raz po raz wyglądała w stronę wodospadu, wyczekując najpewniej powrotu asystentki z Zaćmioną Łapą. — Nie ma co... Czekanie jest bezcelowe. Posłuchaj mnie, Listek najpewniej wybrała się na poszukiwania przy klifach i plaży, istnieje szansa, że zahaczą o granicę z Klanem Nocy. Ty, moja droga, musisz, chociaż wiem, że niezwykle Ci się to nie spodoba, obrać kierunek na Złote Kłosy. Rośnie tam wiele ważnych roślin. No ale ty to wszystko wiesz...
— No dobrze... — pisnęła widocznie zmartwiona. Nienawidziła oddalać się tak bardzo od obozu. No a w dodatku może natknąć się na potwory dwunożnych. Wolałaby uniknąć takich wypraw za wszelką cenę, ale jeśli chce zostać kiedyś medyczka, musi być gotowa na takie niebezpieczne misję i poświęcenie.
— Chodź, poprosimy jakieś odpowiedzialne i porządne koty o pomoc. — machnęła ogonem i ruszyła na zewnątrz. Obóz był dosyć gwarny, zwłaszcza jak na porę wczesnowieczorną. Zwykle dopiero kończono treningi, wracano z łowów, wychodzono na patrol. Fioletowe oczy skanowały obecnych. Zatrzymała się na postaci Delikatnej Bryzy, która siedziała z kosem pod łapami. Widać, że kończyła już posiłek, a między kęsami rzucała pojedyncze zdania, najpewniej do leżącego obok Nocnego Kochanka. Kocur nie poruszył sie nawet o milimetr przez ostatnią godzinę. Dziarsko, jak na swoj wiek, przytruchtała do owej dwójki, zwracając się jednak wyłącznie do kotki.
— No i wtedy, choć stałam na zwykłej trawie, myślałam, że odpadną mi łapy albo że mi się od spodu poduszki zapalą! Nigdy nie sądziłam, że to powiem, ale niech ta Pora Spadających Liści już przychodzi, bo mi futro płowieje... — wyburczała liliowa, zastrzygając uszami, kiedy tylko usłyszała kroki starszej. Czekoladowy jedynie mruknął. — Och. Dobry wieczór Czereśniowa Gałązko, coś się stało?
— Pogoda i słońce się stała. Ziół mi wieczne brakuje, a muszę znaleźć kogoś, aby zaopiekował się Ćmią Łapą podczas szukania medykamentów; ja już jestem za stara na takie wyprawy... Czy jesteś zajęta Delikatna Bryzo?
— W żadnym wypadku! Z wielką chęcią wam pomogę, akurat dzisiaj byłam jedynie na krótkim polowaniu. Ubogim i męczącym, więc może tym razem Klan Gwiazdy ześle więcej zwierzyny pod moje łapy.
— Ja też pójdę... — Wszystkich zadziwił głos Nocnego Kochanka, który nagle odezwał się, wybudzony z półsnu. Otworzył jedno ślepie, które po kolei kierował na każdą kotkę. — Panienki nie powinny wychodzić same, samiutkie... A nawet mniejsza o to, ale trenowałem Promyczka w obozie i zaraz chyba przyrosnę do tego kamienia.
— Mówisz jakby cię siłą do niego przywiązali — zauważyła Czereśnia.
— Pilnowałem legowiska kociąt
— Ale nie mamy żadnych.
— Czepiacie się mnie, jak zwykle... — zarzucił teatralnie łapami. Medyczka przewróciła oczami, ale nie miała powodu, by odmawiać. Faktycznie bezpieczniej jest w obecności dwóch wyszkolonych kotów; nie doszłaby do siebie, jeśli Ćmie coś by się stało. — Kot chce zrobić coś dobrego, coś godnego oklasków, a tu mu na każdym kroku podcinają skrzydła... W tym świecie kotki o złotym, czystym sercu to szukać trzeba, ah trzeba...
— Jak nie mówisz nic mądrego, to zamilcz, błagam cię... — mruknęła dawna mentorka kocura i szybko zwróciła się do starszej. — Powiedz nam tylko gdzie mamy się kierować, a Ćmia Łapa będzie bezpieczna jak kocie przy piersi matki.
— Jak kocięta, których właśnie pilnuje Nocny Kochanek? — zażartowała medyczka. — Kierunek Złotych Kłosów. Zbieramy wszystko, co się nadaję do użytku; sytuacja jest tak krytyczna... — Wojowniczka skinęla głową i pacnęła przyjaciela w policzek. Wzdrygnął się i ziewnął przeciągle, jednocześnie zsuwając się z kamienia. Uczennica przypatrywała się dwójce dorosłych z lekkim sercem. Cieszyła się, że towarzyszyć będzie jej dwójka, która widocznie lubi spędzać ze sobą czas. Najgorsze co mogłoby ją teraz spotkać, to jakiś rozgadany kot, który od początku do końca próbowałby nawiązać konwersację. Nie musiała się tym przejmować, przynajmniej tak jej się wydawało. — Ćmia Łapa będzie was instruować czego dotykać a czego nie, ale jak dobrze pamiętam, to ty również wiesz dość sporo o lekarstwach, prawda?
— Coś tam wpadło... Bryzka mnie Wam sprzedawała, jak zaczynałem ją denerwować — miauknąl czekoladowy, wygładzając futro na piersi.
— Dobrze królewiczu, idziemy, bo nas noc zastanie. — pogoniła go liliowa, szarpiąc za ucho. — Prowadź Ćmo.
Srebrna kiwnęła prędko główką i ruszyła w stronę wyjścia.
* * *
— [...] No i w tamtym momencie, całkowicie oczarowany, myślę sobie, że w końcu znalazłem moją wybrankę. Kotkę zapisaną mi w gwiazdach i płatkach kwiatów. A właśnie takie piękne krzewy hortensji ja otaczały... A jakie ona miała zjawiskowe futro! Nie uwierzysz, ale cała była jak złoto poprzeplatane miedzianymi wstęgami, tylko mordeczkę, ah! Tą swoją rozkoszną mordeczkę miała jak chmurka białą... Lecz mimo serca ciepłego jak poranek, nie otworzyła go dla mnie... Lecz nie roń łez, kochana Ćmo, gdyż i ja ich nie uroniłem! — paplał Nocny Kochanek, opowiadając, po kolei, każdy swój nieudany romans. Wojowniczka idąca kilka kroków za nim przewróciła jedynie oczami; słyszała tę historię poraz piąty, przynajmniej. Szli równym tempem; nie chcieli przesiadywać długo przy polu, nawet jeśli zmrok przychodził wciąż stosunkowo późno. Wojownik już od jakiegoś czasu powrócił do opowieści, ale tym razem nikt go nie słuchał.
Uczennica skupiła się na wyglądaniu ziół; była w pełni skupiona, cała reszta świata dla niej nie istniała, nie w tym momencie. Niemal nie umknął jej warkot w tle, warkot dobiegający z okolic ich destynacji. Wojowniczka zastrzygła uszami, a za jej śladem poszedł przyjaciel. Dopiero ich pełne gotowości postawy i mordki zwróciły uwagę srebrnej. Sparaliżowało ją.
To były potwory dwunożnych.
W oczach stanęły jej łzy bezradności.
— Nie podoba mi się to, szalenie mi się nie podoba... — powiedziała szylkretka, wypuszczając tobołek pełen roślin. Zrobiła kilka niepewnych kroków, wyprzedzając wbitą w ziemie terminatorkę — Normalne było, że słychać te koszmarne warkoty bestii przy kłosach, ale jeszcze jesteśmy za daleko. To nie są te same potwory.
— Co robimy? — zapytał Miodek
— W-w-wracajmy... — wydukała przerażona Ćmia Łapa, która czuła, jakby jej język był jednocześnie zrobiony z wodorosta i ważył tyle, co głaz.
— Nie. Nie możemy tego tak zostawić — rzuciła wojowniczka, znów kierując się w stronę hałasów. Wyraźnie dobiegały one zza ściany krzaczorów, które w oczach bladookiej, były niczym mur, który daje jej ostatnią kapkę bezpieczeństwa.
''Dlaczego wojownicy są tacy śmiali i dlaczego tak nie szanują swojego życia?''
Pomyślała sobie i pokręciła głową. Wiedziała, że jest bezsilna. Mogła mieć wiedze na temat większości roślin, krzewów, drzew i innych potrzebnych rzeczy, ale jeśli w grę wchodzi bezpieczeństwo całego Klanu Klifu, musi pozwolić działać doświadczonym wojownik.
— Idziemy, ruszcie się. — pogoniła ich kotka. Nocny Kochanek równie niechętnie ruszył za nią, lecz poczekał, aż terminatorka wstanie, aby iść za nią; pilnował tyłów. — Musimy zdać sensowny raport Przyczajonej Kanii, postarajmy się dostrzec jak najwięcej, ale ty, Ćmia Łapo, nie odchodź ani na krok. — Koteczka kiwnęła ledwozauwalżnie Łebkiem.
Cała trójka zaczęła przedzierać się przez zarośla i jeżyny; kolce szarpały za futro, a ciemne soki, którym Słonce nadało cierpki aromat, roznosiły swoją woń dookoła. Sierść jeżyła się na grzbiecie srebrnej; była iście przerażona. Wszyscy starali się stawiać kroki w jak najbardziej cichy i delikatny sposób, co najlepiej wychodziło właśnie terminatorce, która jednak traciła wielki procent w niezauważalności przez swoje futerko. W końcu udało im się wydostać z plątaniny cierni. Widok, który otworzył się przed nimi nie, był tym, co zazwyczaj malowało się w okolicach Złotych Wzgórz. Duże połacie było całkowicie oczyszczone z życia; nie rosły tam krzaki, kwiaty czy cokolwiek innego, co nie jest krótką trawką. Zapachu zwierzyny nie dało się wydobyć spomiędzy smrodu spalin i swądu dwunogów, którzy kręcili się wokół swoich bestii. Robili... Coś?
Ćmia Łapa nie była pewna co, ale na pewno nie kręcili się tutaj bez powodu. Na środku wznosił się szkielet jakiejś budowli. Przypominało pojedyncze, wysokie i całkowicie proste, drzewa pozbawione gałęzi, kory i koron liściastych. To coś było duże... Duże i niepokojące...
— Co to, na wszystkich Gwiezdnych, ma być? — wywarczała Bryza, wychylając się bardziej z bezpiecznej kryjówki pomiędzy paprociami. — Śmierdzi tu śmiercią.
— Zło... — wydukała uczennica.
— Czyste zło. Nie masz nawet pojęcia jak ogromne i potężne — dokończyła druga kotka. Na skutek tych słów grzbiet nastroszył się najmłodszej jeszcze bardziej, o ile było to możliwe.
— Widywałem takie rzeczy, te ich wszystkie... Srebrne, lśniące potwory... — odezwał się czekoladowy — Czasami coś dzięki nim powstawało, a innym razem, upadało. Tutaj zdecydowanie chcą coś postawić...
— Straszą zwierzynę; czujecie? — dwójka jednocześnie pokręciła głową — No właśnie... Pustka, i to na Złotych Kłosach... Nie możemy na to pozwolić. To niebezpieczna strata dla całego klanu.
Nagły trzask przerwał Delikatnej Bryzie. Jak oparzeni, wszyscy zwrócili swój wzrok w kierunku hałasu. Runo leśne trzęsło się i szumiało. Czuć było łysego. Oczy uczennicy rozszerzyły się jak księżyc w pełni. Musiałą uciekać. Musiała! Wszyscy musieli.
W końcu go zobaczyli, a on zobaczył ich. Dwunożny stał kilka kroków od nich; górował zdecydowanie, a jego paszcza wykrzywiona byłą w gniewnym grymasie. W łapie trzymał jakieś dziwne patyki. Szybko zaczął coś wykrzykiwać i wymachiwać przyrządem.
— Zawszone brudasy! Zaszczacie wszystko i znowu będzie kocurem walić w tym ukropie! — wykrzykiwał, ale do uszu trójki docierał jedynie niezrozumiały, acz jasny w przekazie, bełkot. Odpowiedzią na niego było wianie. Szybkie.
Pierwszy do pędu rzucił się Nocny Kochanek, który przez pierwsze kilka susów nawet nie obejrzał się za siebie, czy aby na pewno kotki za nim podążają, czy nic im się nie stało. Zaraz w jego ślady poszła Ćma, która tylko czekała na pozwolenie, w byle jakiej formie, do brania nóg za pas. Najdłużej przyglądała się liliowa, której fascynacja dzielnie walczyła z panicznym lękiem. Ostatecznie też ich dogoniła.
Podążanie za tak szybkim i sprawnym biegaczem jak miodowy wojownik obudziło w Ćmie podkłady siły i prędkości, o jakich nawet jej się nie śniło. Wiadomo, nie dotrzymywała mu kroku, ale ani na momencik nie straciła tempa, ani nie została w tyle. Nagle jednak zobaczyła, jak kocur cudem unika wywrotki. Przeraziła się po raz setny, gdyż w jej główce, oczywiste było, że straszny paszczur dalej ich goni, co oczywiście nie było prawdą.
Koziołek Nocnego Kochanka był na wysokości Kaczego Bajorka. Wojownik prędko wstał na równe łapy, ale gdy chciał wykonać następny krok, skrzywił się i usiadł, podnosząc lewą łapkę poduszką do góry. Terminatorka wraz z dawną mentorką kocura szybko doskoczyły do niego.
— Co się stało? — zapytała szylketka, spoglądając na ranę. Była spora, całkiem głęboka. Spomiędzy paliczków sączył się obfity strumień krwistej posoki, barwiąc spaloną trawę na szkarłat.
— Upadłem, poślizgnąłem się na patyku i musiałem uderzyć o ostry kamień.
— Proszę... pokaż — wypiszczała wciąż rozdygotana srebrna. Myśl o leczeniu delikatnie ją uspokoiła. Zrobi coś, co umie. Coś, w czym jest dobra. Żółtooki zniżył łapę, aby mogła ją zbadać. Jednym liźnięciem terminatorka pozbyła się nadmiaru brudu i krwi, dzięki czemu mogła bez problemu obejrzeć i zająć się opatrunkiem. Przypomniała sobie o zielnym tobołku, który pozostał przy dwunożnych; co za strata... Był w niej szczaw, który mógłby się przydać. Najważniejszym było zatamować krwawienie; wszystko inne może czekać. Wzięła więc kilka podłużnych liści i zaczęła próbować owijać je tak, aby trzymały się siebie. Ostatecznie wspomogła się żywicą.
— Ciekawy opatrunek... Dziękuje Ci — wyraził aprobatę poszkodowany. Delikatna Bryza ciągle, niczym oparzona, rozglądała się za siebie. Nie czuła się ani pewnie, ani bezpiecznie. Musieli wrócić. Musieli podzielić się tymi informacjami, aby nikt nie ucierpiał.
— Pośpieszcie się, to sprawa najwyższej wagi... Nie może czekać aż skończycie sobie dziękować. Jak tylko wrócimy, ide złożyć raport Przyczajonej Kanii, a wasza dwójka leci do legowiska medyków. Ruchy!
[3527 słów]
[przyznano 71%]
Wyleczeni: Pokrzywowe Zarośla, Nocny Kochanek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz