Dla Berberys życie nigdy nie sypało płatków kwiatów pod łapy, jednak kotka doskonale wiedziała, że nie ma na co narzekać. Chociaż nigdy nie poznała ani swojej biologicznej matki, ani ojca, miała przecież Wschodzącą Falę, która zawsze pocieszała ją w trudnych sytuacjach swoim słodkim głosem czy słowem. Ale tortie miała przecież już ponad 90 księżyców na karku i z każdym z dniem słabła coraz bardziej, starając się zataić ten fakt przed przybraną córką; w końcu na każdego kota przychodzi kiedyś pora, niezależnie od tego, czy godnie przeżył swoje życie. Szylkretowa próbowała nie myśleć o tym, co przyniesie jutro, zostawiając przykre przemyślenia na później, jednak potem ich ciężar sprawiał, że jej kruchy kręgosłup niebezpiecznie załamywał się pod wpływem ich masy. Nie wyobrażała sobie nawet sytuacji, w której zielonooka umiera, dołączając do Potokowej Gwiazdy, Makowego Pazura i Błękitnej Łapy, poległych wielkich wojowników, których Berberys kojarzyła z opowieści starszej tortie. Sama myśl o odejściu kocicy przytłaczał młodą wojowniczkę na tyle, że musiała zaczerpnąć kilka głębokich wdechów i wydechów, by się uspokoić. A co z rodzeństwem żółtookiej? Nie miała o nich pojęcia, ba, zapomniała o ich istnieniu, a inni nie chcieli przywoływać przykrego wspomnienia Lamparta i Wodospadu, którzy pewnego dnia po śmierci Gronostajowego Kroku niespodziewanie zniknęli z rodzimego klanu. Mimo wszystko Berberysowej Bryzie tych wszystkich brakujących członków rodziny zastępował przeuroczy syn Sroczego Żaru, który zdążył na dobre zagościć na specjalnym miejscu w serduchu trójkolorowej kotki. Spędzali razem mnóstwo czasu, pocieszali się nawzajem w trudnych sytuacjach, byli dla siebie zawsze, wszędzie i każdej porze, przynajmniej do pewnego czasu. Od kiedy wojownik wyznał kotce, że podoba mu się Tęczowa Zatoczka, calico załamał się świat; końcu to ona darzyła go uczuciem i była w stu procentach pewna, że bura kocica nie zasługuje na miłość tej liliowej kupy futra. Ale Berberys niezbyt wiedziała, co mogłaby zrobić w takiej sytuacji, więc po prostu pospiesznie oddalała się od przyjaciela, starając się ukryć złamane serce. Zaprzestali dzielenia się językami, wspólnych polowań oraz posiłków, które przecież do niedawna stanowiły ich codzienną rutynę. To nie tak, że calico chciała zaprzepaścić relację, tak ciężko przez nich wypracowaną; kocica nie była w stanie znieść spojrzenia tych pomarańczowych ślipi mając świadomość, że ich właściciel kocha inną. Co chwila wmawiała sobie, że to dławiące uczucie jest tylko głupim zauroczeniem, a ona sama powinna skupić się na swoich klanowych obowiązkach zamiast niekontrolowanym biciu serca w pobliżu liliowego kocura. Tylko, że w pewnym momencie przeżyła przerażenie i stres tak wielki, że przewyższyły one racjonalne myśli kotki. Nadal przed oczami majaczyła jej zmiażdżona, powyginana w dziwny sposób szczupła sylwetka Sójczego Skrzydła oraz ogromna, lśniąca plama krwi błyszcząca na ciele Bodziszkowej Łapy, której łebek został przygnieciony przez odłam klifu. Pomimo całej tej wielkiej tragedii, morze nadal rytmicznie pozwalało wpływać swoim spienionym falom na piaszczyste wybrzeże, zahaczając w niewielkim stopniu o futra zmarłych. Słońce nadal rzucało złotawe promyki na nieruchome, zimne ciała starszyzny i oczy nieco młodszych, którzy mieli przed sobą jeszcze tyle księżyców szczęśliwego życia. Gdy po pamiętnym patrolu wróciła do obozu u boku Lisiej Gwiazdy, nie miała sił na krycie łez czy próby zaprzestania drżenia, nie zamierzała też brać żadnych medykamentów na uspokojenie. Czuła potrzebę odnalezienia Żywicznej Mordki i wtulenia się w jego mięciutkie futerko, wsłuchania się w bicie jego serca i załapania kontaktu wzrokowego z oczami koloru zachodu słońca. I to właśnie tym sposobem znalazła się w obecnej sytuacji, gdy szlochała w śnieżną sierść na piersi kocurka, który delikatnie obejmował ją swoim ogonem. Jego ciepło, dotyk, obecność działało o wiele lepiej niż jakiekolwiek zioła, które mógłby dać jej Sokole Skrzydło.
— P-przecież c-cie u-unikała... — dodała łamiącym się głosem, przylegając mocniej do ciała brata Jarzębinowego Strumienia, który nieco speszony gestem kotki, spojrzał na nią ze strachem w oczach. Następnie, nie zastanawiając się ani chwili dłużej, szybko podniósł łepek kotki i zetknął ich różowe nosy razem. Berberys doskonale wiedziała, że taki ruch zarezerwowany był dla partnerów, więc gwałtownie zaczerpnęła powietrza, by uspokoić zszargane dzisiejszego dnia nerwy, ale kiedy miała wyznać Żywicy swoje skrywane uczucia, ten niespodziewanie przeprosił i spanikowany wybiegł. Kotka początkowo została sama pośrodku polanki, wciąż lekko dygocąc, jednak po chwili kilkoma susami znalazła się u boku liliowego, którego dopadła w wyjściu z obozu.
— Ż-Żywiczna Mo-Mordko — zaczęła niepewnie, spoglądając w jego oczy. Pomimo początkowego zmieszania, postanowiła wziąć się w garść i ciężko westchnęła. — P-proszę, posłuchaj m-mnie. P-pamiętasz, jak wy-wyznałam ci, że ktoś m-mi się p-podoba? To byłeś ty, j-jednak gdy po-powiedziałeś, że lu-lubisz T-Tęczową Za-zatoczkę... — szylkretka starała się zetrzeć zbierające się w ślipiach łzy pstrokatą łapką, co jednak nie należało do najprostszych zadań. — Żywico, na-nawet nie w-wyobrażasz s-sobie, j-jak bardzo mi na t-tobie zależy. T-twój u-uśmiech, d-dotyk, g-g-głos — gardło kotki ścisnęło się z nerwów, a ona sama spuściła zawstydzony wzrok na łapy. — Żywiczna Mordko, j-ja się w t-tobie zakochałam.
<Żywico? <3>
Jejku, jak uroczo
OdpowiedzUsuń<3
Usuń