Pogoda nie zachwycała. Mróz wraz z chłodnymi wiatrami tylko się nasilił, spadło trochę śniegu, chociaż tego szybko przywitał deszcz, tworząc straszną pluchę. W połączeniu ze wszystkimi ostatnimi wydarzeniami w Klanie Klifu oraz wewnętrznymi rozterkami kocura tworzyło to bardzo, bardzo nieprzyjemny okres jego krótkiego życia. W takich momentach Łabędzi Plusk chciał znowu być kociakiem, gdy jego największym problemem było to, że Paprotka nazwała go frajerem. Gdyby tak tylko mógł ponownie być tą małą kulką, która nie przejmowała się praktycznie niczym, nie musiała dbać o dobro całego, ponad trzydziesto-osobowego klanu ani troszczyć się o swoją reputację, która teraz najlepsza nie była… agh, znowu złapała go ta nostalgia i natłok wspomnień.
Zawiał mocniejszy wiatr, taki, że kocur musiał aż przycisnąć łapy do podłoża, by czasem nie stracić równowagi. Z niedalekiej odległości do nozdrzy doszła woń myszy, jednak — przy tej pogodzie, tym, że był już bardzo zmarznięty oraz samym fakcie, że wolał nie polować na sprawdzaniu granic i robił to ogólnie tylko wtedy, kiedy musiał — nawet nie ruszył w stronę zwierzyny. Przynajmniej Niebiański Lot zaraz wyczuł ten zapach i złowił gryzonia, więc nic się nie zmarnowało. Wtem dotarli do Wielkiego Drzewa.
— Wracamy — uciął krótko najstarszy.
Wędrówka przebiegała w ciszy, na którą point rzecz jasna nie narzekał. Bardzo lubił spokój, właśnie go cenił sobie w patrolach najbardziej, dlatego też wręcz nie znosił, gdy przydzielano go do grupek energicznych, hałaśliwych i uwielbiających zwracać na siebie uwagę wojowników oraz terminatorów. Towarzystwo dwóch kocurów milczących w tym samym stopniu co on było po prostu idealne, bo mógł się poczuć, jakby był na samotnym spacerze. No, prawie. Tutaj mimo wszystko co jakiś czas ktoś się odzywa, trzeba też było iść do wyznaczonego punktu i z powrotem. Podczas swoich swobodnych przechadzek mógł łazić gdzie chce i zazwyczaj jak długo chce. Wtedy też nigdy nie wybierał mroźnych poranków, a na patrole był zmuszony chodzić wobec takich przeciwności losu. Nic nie wskazywało jednak na to, aby ta pogoda miała się poprawić w najbliższym czasie. Ba, co najwyżej mogła się tylko pogorszyć… i jakby na potwierdzenie tych słów, Łabądek zaraz poczuł na nosie śnieg. Nie przepadał za nim, był zimny, mokry i odpychał od opuszczania obozu.
— Śnieg z-zaczyna pa-padać. D-dużo śniegu. Po-pospieszmy s-się — wydukał, chociaż niepotrzebnie, bo pozostała dwójka również się w tym zorientowała.
Niebiański Lot przyspieszył kroku, a młodszy wojownik dreptał zaraz za nim. Był tak zmarznięty, a do futra kleił się biały puch. Naprawdę nie marzył już o niczym innym, jak tylko o wtuleniu się w mięciusie legowisko i jak najszybszym zaśnięciu. Zdawało się jednak, że nie wszyscy utrzymują równe tempo. Poranna Łapa był daleko za nimi, człapiąc mozolnie na swoich tylnych łapach. Wyglądało na to, że nie miał zamiaru przyspieszać, a jedynie z każdą chwilą oddalał się coraz bardziej. Łabędzi Plusk spojrzał nerwowo to na cynamonowego, to na ucznia, by po chwili zawrócić w kierunku tego drugiego.
— N-no da-dalej Poranna Łapo. M-musimy s-się pospieszyć, b-bo za-zaraz m-może s-się po-porządnie ro-rozpadać — stwierdził, dodając po chwili wahania: — N-nie mo-możemy s-się teraz z-zatrzymać. P-proszę, cho-chodźmy już!
Naprawdę nie miał najmniejszej ochoty stać tu dłużej, niż było to potrzebne, ale oczywiście nie potrafił zmusić terminatora ostrymi słowami, by ruszył w końcu cztery litery. Mógł tylko liczyć, że ten przyspieszy na jego łagodną prośbę. Śnieg padał coraz mocniej, a Niebiański Lot prawie zniknął mu z pola widzenia.
<Poranna Łapo?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz