Spojrzał na Sosnową Igłę, która wróciła, a u jej boku szedł samotnik. Jakoś nie poruszyła go jego złudna nadzieja. Widział wiele takich pysków. Dotąd dobijał ich Jastrzębia Gwiazda. Teraz on będzie mieć taką okazję. Zanim w ogóle ruszył się z miejsca, pozwolił sobie popatrzeć na pysk obcego. Słodki, nieświadomy. Nawet nie wiedział, jakie naprawdę mieli plany wobec niego. Potem jego wzrok przeszedł na syna, jakby w niemej informacji "patrz i się ucz". Ruszył do przodu i jego pazury ledwo zdążyły się wysunąć, nim białe kły zalśniły i zabiły samotnika, a wraz z nim jego szczęście, a Sosna z tyłu pilnowała, by nie uciekł. Radość zamieniła się w zaskoczenie, a potem na pysku pozostała tylko pustka. Przyjemnie było widzieć taką gwałtowną zmianę emocji. Kota, który dowiedział się, że został brutalnie oszukany. To równie dobrze mogłaby być przestroga dla Chłodu. Powinien się cieszyć, że w ogóle mógł widzieć taki cud na własne oczy.
Krew wylewała się z rany na ziemię. Pysk w szoku, wpatrywał się w niebo pustym wzrokiem. Lider widział, jak jego syn zadrżał. Łzy zaczęły spływać mu po policzkach, a ciało zadrżało. Irga przysunęła Chłodną Łapę bliżej niego. Tak by mógł patrzeć na trupa w całej okazałości. Irga puściła kark jego syna. Wbijał wzrok w nieżywego kota, drżąc coraz bardziej.
— Przyzwyczai się — zwróciła się Irga do Omenu. — Pierwszy raz zawsze jest ciężki.
— Nie wątpię. — odparł spokojnie białoczarny, nie poruszony wybuchem swojego syna. Trącił go lekko. — Spójrz. Umarł szybko i bezboleśnie. Oddajemy im przysługę, mordując ich. I tak by nic nie osiągnęli. Za to Mroczna Puszcza ofiaruje w zamian kolejne życia. — prychnął. — Jeszcze trochę i sam będziesz dla nas ich łapać.
— Nie... Nie będę. To... to chore. Potworne... złe. On... był szczęśliwy. Zesłałeś na niego śmierć. I... i w imię czego? — syn skulił się bardziej. — Nic nie usprawiedliwia morderstwa. Nie, nie będę taki jak ty. Nie...nienawidzę cię.
— Jak tak kocha trupa, to niech spędzi z nim noc — prychnęła Sosna. — Szynciej przyzwyczai się do gnijących zwłok.
Irga posłała jej zniesmaczone spojrzenie.
Omen pokręcił głową, wzdychając cicho.
— Lepiej dać mu czas. Sam w końcu zrozumie. To tylko samotnik. Nikogo nie obchodzi życie samotników — miauknął. — Gdyby od początku wychowywał się w Klanie Wilka, nie miałby takich bzdur w głowie. — parsknął. — Poszukajmy innych ofiar. — miauknął spokojnie, trochę po to, by zmusić syna do oglądania jeszcze więcej ilości zgonów. Spojrzał na ciało martwego samotnika, które powoli zaczęły oblatywać muchy.
— Zostawicie go tu i pójdziecie dalej mordować?! — zachłysnął się powietrzem. — Nie! Nie ma mowy! — sypnął w oczy Irgi piachem, po czym zerwał się do biegu.
— Poszukajcie innych samotników. Pójdę po niego sam — rozkazał. — na długo nigdzie nie ucieknie, nie ma się gdzie podziać.
Mówiąc to opuścił kotki i zaczął iść szybko w stronę, po której zniknął jego syn. Z nim były same problemy. Ale miał w dupie co o tym sądził. Będzie dla nich mordować. Musi.
Dostrzegł białe, od razu rzucające się w oczy, łaciate futro. Przyspieszył kroku i skoczył na niego z zaskoczenia, przygwożdżając do ziemi.
Był wściekły. Wściekły jednocześnie na syna, jak i na siebie. Co do cholery robił źle, że on wciąż nie chciał żyć jako część kultu?!
Czując ciężar na ciele, rudzielec zaczął syczeć. Ugryzł kocura w łapę, próbując kopnąć go w brzuch.
— Zostaw mnie!
Omen prychnął. Odsunął przednią łapę, potrzasając nią z bólu, po czym położył ją na łapie syna. Swoją tylną łapą przygwoździł do ziemi tylną łapę kocura, by nie mógł go kopać. Ta pozycja nie była wygodna z pewnością dla ich oboje, jednak nie mógł pozwolić mu uciec.
— Nie zostawię. — warknął. — Co ty sobie myślałeś, uciekając? Mam w dupie, co o tym myślisz. Będziesz wykonywał moje rozkazy i przynosił mi pod łapy samotników do zamordowania. Czy tego chcesz, czy nie. Spójrz prawdzie w oczy, póki masz szansę. I tak nigdzie się nie podziejesz. Do Klanu Klifu nie wrócisz, nie masz po co, a jako samotnik prędzej jakiś lis cię zeżre. — prychnął.
Słysząc jego słowa młodzik zaniósł się płaczem.
— Ni-ie chcę... miałe-eś być dobry. — wymiauczał, zalewając się łzami. — Tato... proszę. Ja nie chcę.— błagał go.
Lider miał ochotę prychnąć. Coś takiego jak dobro nawet nie istniało. Nie istniały dobre koty. Dobro to tylko wypaczone przez tchórzów słowo, by usprawiedliwić własną głupotę. Słowo dla tchórzy bojących się podnieść łapę, którzy osłaniają się, że robią to w imię ,,dobra".
Każdy był zły w jakiejś części. Chłód tego najwyraźniej nie pojmował.
Dlatego van miał w dupie jego błagania.
— Nie prosiłem cię o zdanie. — warknął. — Nie bądź beksa. Wracasz tam, przepraszasz je wszystkie za zamieszanie i patrzysz grzecznie jak łapią samotników. — syknął. — Czegokolwiek nie zrobisz, nie odpuszczę ci, więc lepiej się na to przestaw.
— Nie chcę tam wracać! Proszę! Chcę do obozu. Nikomu nie powiem o tym, ale nie chcę brać w tym udziału. Proszę. Weź sobie Łasice nie mnie — błagał go dalej.
— Może powtórzę, bo widocznie nie usłyszałeś. "Nie prosiłem cię o zdanie". — miauknął po raz kolejny. — Nie musisz jeszcze teraz sam brudzić sobie łap, ale masz na to patrzeć. Bez sprzeciwu.
— Nie będę patrzeć. Zamknę oczy. Nie będę widział — miauczał jako obronę przed jego decyzją.
Omen szarpnął nim, mocniej przyciskając łapą obie jego kończyny, by rozkroczyły się nienaturalnie, sprawiając mu ból. — Będziesz patrzeć. Długo i uważnie.
Jego syn krzyknął, czując ból ból w ciele i kończynach.
— P-puść mnie to... zobaczymy — jęknął.
— Żadne "zobaczymy". Mam dostać zapewnienie. Stuprocentowe. I żadnego uciekania i odwracania wzroku.
— Nie dam rady... Obiecuje nie uciekać — miauknął Chłód. — Puść...
— Tylko spróbuj coś kombinować, a powyginam ci te kończyny, żebyś już nigdy nie ustał na cztery łapy — warknął z wyraźną groźbą w głosie. — wstawaj.
Czemu mimo tylu prób wychowania, Chłód wciąż cofał się w rozwoju?! Myślał, że wybił mu z głowy to całe współczucie.
Kiedy ciężar z niego zszedł, rudy wstał i ze zwieszoną głową wrócił do kotek, które właśnie zabawiały się z jakimś samotnikiem. Trzymały go i czekały na białoczarnego.
— Tak jak mówiłem, daleko nie zaszedł. — miauknął do wojowniczek. — Obserwuj.
Podszedł do samotnika, spoglądając mu w oczy. Przeleciał go wzrokiem, jakby oceniał właśnie jakiś nic nie warty przedmiot. Zamachnął się łapą, zatrzymując się tuż przed jego nosem, by pobawić się jeszcze trochę i wzbudzić w nim panikę, po czym szybko otworzył szczękę i wbił kły w jego gardło, brutalnie je rozrywając. Krew splamiła czarny pysk.
— Twój dzieciak nawet nie spojrzał — prychnęła Sosna.
— Mogłem się tego spodziewać. — parsknął i zbliżył się do niego. — Lubisz kombinować, co? Nie starcza ci wrażeń? Tak czy tak nie unikniesz patrzenia na truposzy. Wielokrotnie w życiu będziesz zmuszony patrzeć na śmierć. Nie uciekniesz od tego. Tak już jest.
Na jego głos, syn skulił uszy, nie podnosząc na niego wzroku.
— Nie będę patrzył. Rób co chcesz — burknął. — Zaraz wrócimy do obozu i tak, bo ci się skończą.
— Znajdźcie jeszcze jednego i będziemy mogli wracać — miauknął i spojrzał na syna. — Rozmawialiśmy sobie o czymś.
Słyszał kroki kotek, które zaczęły wypatrywać kolejnej ofiary, nie spuścił jednak oczu z syna.
— Nie uszkodzisz mi łap. Nie zrobiłbyś tego. A ja nie zamierzam patrzeć. Też mnie nie obchodzi twoje zdanie pod tym względem — miauknął syn.
— Morduję koty bez wahania, jednemu wsadziłem kiedyś piszczkę z kolcami do żołądka, skazując na śmierć pełną cierpienia, więc nie mów mi, że nie byłbym w stanie zrobić ci krzywdy. Jestem twoim ojcem i przywódcą, więc masz obowiązek się mnie słuchać.
— Właśnie dlatego byś tego nie zrobił. Gdybyś mnie połamał, skończyłbym u medyka na kilka księżyców. Czyli nie mógłbym nigdzie z tobą chodzić. — stwierdził młodszy. — A ja Cię nie uznaje za przywódcę... Nie mojego.
— A w dupie mam co ty uznajesz a co nie. Jesteś w Klanie Wilka, więc jestem twoim przywódcą, a nie szanując mnie nie szanujesz kodeksu wojownika, który ustaliły umarlaki, które tak czcisz. — powiedział czarnobiały, mrużąc oczy.
— I nawzajem — prychnął. — Mordując niewinnych łamiesz kodeks bardziej niż ja w tej chwili.
— Ale mnie kodeks nie obchodzi. Ciebie ponoć tak — mruknął. Odwrócił się od niego, gdy Sosna razem z Wiśnią wróciły z kolejnym, ostatnim już samotnikiem. Pozbył się go równie łatwo, co poprzednich - i niezwykle go to cieszyło. Kolejny trup padł na ziemię, podczas gdy pozostałe dwa w tym czasie zaczęły już śmierdzieć.
— Możemy już wracać. Dobrze było znowu zatopić kły w samotnikach. — wymruczał, i skinął głową w kierunku Chłodnego. — Nie doceniasz tego, ale jesteś jednym z nas, niezależnie co będziesz próbował zrobić.
Kiedy wracali, szedł na przedzie, z dala od ich radosnych i chorych miauknięc.
— Powinieneś go przetrzepać. Jesteś za miękki — powiedziała Sosna do lidera. — Aż dziwne, że tak mu ulegasz.
— Już rozerwałem mu ucho i go atakowałem, ale najwyraźniej nie pomaga. — odpowiedział burej. — Następnym razem nie będę tak delikatny.
— Nie znasz się na wychowywaniu dzieci — burknęła Irga. — Powinieneś go zmusić do patrzenia. Najlepiej na nich działa szok. Dotknie, poczuje, posmakuje i umysł mu się przestawi. Nie robiąc nic, będzie się opierał. Bierze mimo wszystko z ciebie przykład. Jesteś równie uparty jak on, stosuje na tobie to samo co ty na nim.
— Dobra rada. Przyda się. — odparł. — Przy kolejnym polowaniu będzie brał w tym udział, bez względu na to, czy będzie tego chciał czy nie. I to wszystko na moich oczach.
Kiedy dotarli do obozu, uczeń szybko udał się do legowiska uczniów. Omen także skierował się do swojego legowiska.
* * *
Z samego rana odwiedził kocura w legowisku uczniów. Wyprosił go na zewnątrz i wtedy otworzył pysk i zaczął mówić.
— Postawię sprawę jasno. Nie zostaniesz wojownikiem bez czynnego udziału w polowaniu na samotników. Sam zaciągniesz mi takiego pod łapy i będziesz uważnie patrzył, jak zabijam. Zasmakujesz jego krwi i mięsa. I zanim zaczniesz się sprzeciwiać, od razu mówię, że to nic nie da. Nieważne jak bardzo będziesz próbować się stawiać, nie zmienię zdania. Byłem dla ciebie już dosyć łaskawy. — syknął.
Nie chciał się już droczyć z synem. Dość zabaw. Powinien dorosnąć i zrozumieć, że świat to nie miejsce dla ciepłych i słabych bub. Że jedynym sposobem na przetrwanie, jest sprawienie, by inni się ciebie bali.
— To nie zostane nim nigdy — miauknął uczeń. — Nie zrobię tego, czego oczekujesz. I jesteś chory, myśląc że zjem kocie mięso.
— To będziesz pasożycił klan i wywalę cię na zbity pysk, żebyś zdechł razem z tymi samotnikami. — powiedział. — Już to mówiłem. Nie zmienię zdania. Zmuszę cię do tego i zrobisz to, czy tego chcesz, czy nie.
Rudzielec odwrócił się do niego tyłem, dając mu ogonem po pysku, wracając do legowiska uczniów. Nie odpowiedział na to nic a nic.
Lider poszedł jednak za nim. Nie zamierzał mu odpuszczać.
— Idziemy na trening. — powiedział. — Już.
— Trening mordowania? Podziękuję — fuknął Chłodna Łapa. — Już sam mówiłeś za rządów Małej, że jestem gotowy na mianowanie. Niczego mnie już nie nauczysz.
— Nie pytam cię o zdanie, wydaję rozkaz. — rzucił. — wyciągnę cię siłą, jeśli sam nie pójdziesz.
— Teraz się będziesz chełpił swoją pozycją? — prychnął, zawracając i wychodząc z legowiska. — Masz, idę, zadowolony?
Nie odpowiedział, a jedynie poszedł razem z nim. Gdy dotarli tam gdzie zazwyczaj, czarny van nieoczekiwanie przycisnął do drzewa niechętnego ucznia. Cisnął z całej siły, by odebrać mu dopływ powietrza.
— Ze mną nie ma żartów. — warknął. — Nie będziesz się mi stawiać.
Już dość mu ulegał. Te zabawy zaczynały go powoli nudzić.
Chłodna Łapa widocznie nie spodziewał się tego ataku.
— Puść. Mnie — wydusił.
Nie puszczał. Z chorym obrzydliwym uśmiechem przyciskał go coraz bardziej.
— Boli? — spytał cynicznie, pozwalając by z jego pyska wydobył się cichy charkotliwy śmiech.
Tak. Czuł z tego przyjemność.
Syn go zawiódł.
Zasłużył na ból.
Zasłużył na jego gniew.
Pogrywał sobie z nim, bo myślał, że Mroczna Gwiazda nigdy by go nie zabił. Więc niech się teraz przekona, że nie była to prawda.
Uczeń wydał z pyska jęk.
— Boli! — pisnął. — To nie jest śmieszne! — zakaszlał.
— A mnie to bardzo bawi. — mruknął z satysfakcją i przyciskał go jeszcze mocniej. Jak najdłużej, by zrobiło mu się niedobrze. — Nigdy nie zabijałem żadnego swojego ucznia. — zarechotał, chcąc go nastraszyć.
— Aaagh! — warknął, czując mdłości i ból. — Nie zabijesz mnie! Tak jak mówiłeś... że... złamiesz mi łapy. Nie zrobiłeś... tego. To... tego tym bardziej... zwłaszcza... że... khe... kochasz mnie draniu.
O tak... Kochał go, kochał. Pierworodny syn był dla niego skarbem. Nie odrzucił go mimo winy matki. Wychował, choć mógł porzucić, niczym Klifiacy.
Już widział gdzie popełnił błąd.
Chociaż zamierzał go puścić, to jednak po tych słowach przycisnął go jeszcze mocniej, żeby stracił przytomność.
— Tak. A ty to wykorzystałeś. Tym razem nie popełnię tego błędu. Mówiłem. Ze mną nie ma żartów. — powiedział, wpatrując się chłodnymi niebieskimi oczami w rudego.
Białoczarnego niezwykle radował widok syna, który gorliwie próbował złapać oddech, ale nie mógł. Zaczął się dusić. Odpływać.
Z jego gardła wydobył się charkot, a z oczu pociekły łzy.
— Tat...o... nie...ghr... nie...
Jego słowa gówno go obchodziły. Cisnął go z wściekłością w drzewo, odsuwając się od niego. Jasne. Śmiał się mu stawiać, ale jak przychodziło co do czego to ryczał jak tchórz.
Uczeń wypluł krew, osuwając się po drzewie. Dyszał, łapiąc oddech jak tonąca na powierzchni ryba.
— Zawiodłeś mnie. — miauknął, gdy w końcu mógł odpocząć od przyciskania go z całej siły do drzewa. — Nie jesteś moim synem. Sosna miała rację. Powinienem był cię wydziedziczyć.
Chłodna Łapa zaczął łapać gwałtowne oddechy, jakby wpadł w panikę. Odszedł, zostawiając go samego.
<Chłód?>
[przyznano 5%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz