Pojęcie, na czym w ogóle polega życie, nie zajęło mu zbyt wiele czasu. Nauczył się wyciągać wnioski z obserwacji, a że zachowania większości kotów wydawały mu się przewidywalne, czerpał dużą satysfakcję z bycia "ponad" nimi. Wydawali się nie zwracać na niego uwagi, a jeśli ktoś już zaszczycił go spojrzeniem, to wpasowywał się swą reakcją w jedną z dwóch grup.
Pierwsi mieli na pysku takie obrzydzenie, jakby zapomnieli, że sami byli kiedyś takimi mało przydatnymi kulkami na czterech, krótkich łapach. Udawali, że go nie widzą, bądź prychali na niego. Druga część była zachwycona i zauroczona słodkością kociaka. W końcu był ucieleśnieniem uroku. Taki drobny, nieporadny, a jego wszelkie wybryki to tylko powód do śmiechu, bo przecież nie myśli jeszcze za dobrze i jest głupi jak mysz.
Irytował się, ale nie okazywał tego wprost. Marzyło mu się sprawiać wrażenie groźnego i wzbudzać strach, a nie słyszeć wzdychanie, jaki to zły bądź słodki nie jest.
Od pierwszych chwil nic mu się nie podobało. Matka, która nie okazywała rodzicielskiej miłości, tylko siedziała w żłobku i zachowywała się jak na skazaniu. Od czasu do czasu zwracała im uwagę, by unikali pewnego kocura, który nieustannie próbował się do nich zbliżyć. Nijaki Księżyc był nieugięty, ale Poziomka okazywała się znacznie bardziej uparta.
Krwawnikowi dosyć szybko znudziło się siedzenie w tym miejscu. Z rodzeństwem się nie bawił, co nie było wyłącznie wynikiem jego niechęci, bo zarówno Stokrotka jak i Winogrono zdawały się mieć swój własny świat. Każdy działał na własną łapę i zrozumienie tego, pozwalało im jakkolwiek znosić swoje towarzystwo, nawet bez wymieniania słów.
Czarny uparcie czekał na moment, w którym pozwolą mu przekroczyć próg kociarni i poczuć powiew nowości, jaką mogło być zwiedzanie obozu. Parę razy udało mu się wyściubić nos z tej nory, ale prócz biegających tam i z powrotem wojowników, nie zauważył niczego, co mogłoby go zainteresować.
Nie miał nawet z kim przeprowadzić sensownej rozmowy. Były tu jeszcze inne kocięta, ale jego zdaniem bez nich byłoby lepiej, bo miałby więcej miejsca. Tak co rusz czuł, jak ktoś narusza jego przestrzeń osobistą. W odpowiedzi starał się cicho warczeć, choć nie szło mu to najlepiej. Gardło go zawodziło, przez co brzmiał jak konająca mysz.
Mimo wszystko był cierpliwy i siedział w tym marnym towarzystwie, oczekując odpowiedniej chwili do ucieczki stąd. I kiedy nadarzyła się okazja - nie myślał dwa razy, od razu opuścił to miejsce. Zaczerpnął wdech świeżego powietrza i na jego markotnym pysku pojawił się krzywy uśmiech. W końcu nadeszła długo wyczekiwana wolność.
Miał na uwadze, że zaraz ktoś zainteresuje się jego brakiem, toteż ruszył dalej, szukając schronienia na dłuższą chwilę. Jego uwaga ostatecznie spoczęła na miejscu, skąd wyczuwał przeróżne, dziwne zapachy. Kojarzyły mu się z trawą i tą całą śmieszną roślinnością, która pokrywała ziemię.
Bez wahania wstąpił do środka, zaintrygowany tym, co go może tu czekać. Instynktownie pokierował swe kroki do stosików z okazami flory i zaczął im się przyglądać z bliska.
- Pomóc ci w czymś? Szukasz czegoś? - Usłyszał za sobą obcy głos. Obrócił się i zmierzył znudzonym spojrzeniem rudawą kotkę. Nie wydawała się wrogo nastawiona.
- Zwiedzam - odparł i powrócił do swych obserwacji. - Po co tu tyle tego zielska? - spytał.
- To rośliny i zioła lecznicze - wyjaśniła. - Są mi potrzebne, do pomagania chorym w powrocie do zdrowia - dodała.
Zmrużył oczy, próbując przypomnieć sobie nazwę dla takiego uzdrowiciela. Słyszał coś o nich w żłobku. Nie walczą, tylko bawią się kwiatkami.
- Jesteś medykiem?
Ruda skinęła głową. Krwawnik wpatrywał się dalej w te wszystkie medykamenty, zastanawiając się, co jeszcze o nich słyszał oraz, czy byłby w stanie wyciągnąć z żółtookiej jakieś przydatne na przyszłość informacje.
- To prawda, że niektóre rośliny nie są bezpieczne i przez nie ktoś może przestać oddychać i ruszać się już na zawsze? - zapytał beztrosko, starając się ukryć zafascynowanie. Gdyby takie coś było możliwe, wiedziałby, jak w przyszłości radzić sobie z irytującymi go jednostkami.
Pierwsi mieli na pysku takie obrzydzenie, jakby zapomnieli, że sami byli kiedyś takimi mało przydatnymi kulkami na czterech, krótkich łapach. Udawali, że go nie widzą, bądź prychali na niego. Druga część była zachwycona i zauroczona słodkością kociaka. W końcu był ucieleśnieniem uroku. Taki drobny, nieporadny, a jego wszelkie wybryki to tylko powód do śmiechu, bo przecież nie myśli jeszcze za dobrze i jest głupi jak mysz.
Irytował się, ale nie okazywał tego wprost. Marzyło mu się sprawiać wrażenie groźnego i wzbudzać strach, a nie słyszeć wzdychanie, jaki to zły bądź słodki nie jest.
Od pierwszych chwil nic mu się nie podobało. Matka, która nie okazywała rodzicielskiej miłości, tylko siedziała w żłobku i zachowywała się jak na skazaniu. Od czasu do czasu zwracała im uwagę, by unikali pewnego kocura, który nieustannie próbował się do nich zbliżyć. Nijaki Księżyc był nieugięty, ale Poziomka okazywała się znacznie bardziej uparta.
Krwawnikowi dosyć szybko znudziło się siedzenie w tym miejscu. Z rodzeństwem się nie bawił, co nie było wyłącznie wynikiem jego niechęci, bo zarówno Stokrotka jak i Winogrono zdawały się mieć swój własny świat. Każdy działał na własną łapę i zrozumienie tego, pozwalało im jakkolwiek znosić swoje towarzystwo, nawet bez wymieniania słów.
Czarny uparcie czekał na moment, w którym pozwolą mu przekroczyć próg kociarni i poczuć powiew nowości, jaką mogło być zwiedzanie obozu. Parę razy udało mu się wyściubić nos z tej nory, ale prócz biegających tam i z powrotem wojowników, nie zauważył niczego, co mogłoby go zainteresować.
Nie miał nawet z kim przeprowadzić sensownej rozmowy. Były tu jeszcze inne kocięta, ale jego zdaniem bez nich byłoby lepiej, bo miałby więcej miejsca. Tak co rusz czuł, jak ktoś narusza jego przestrzeń osobistą. W odpowiedzi starał się cicho warczeć, choć nie szło mu to najlepiej. Gardło go zawodziło, przez co brzmiał jak konająca mysz.
Mimo wszystko był cierpliwy i siedział w tym marnym towarzystwie, oczekując odpowiedniej chwili do ucieczki stąd. I kiedy nadarzyła się okazja - nie myślał dwa razy, od razu opuścił to miejsce. Zaczerpnął wdech świeżego powietrza i na jego markotnym pysku pojawił się krzywy uśmiech. W końcu nadeszła długo wyczekiwana wolność.
Miał na uwadze, że zaraz ktoś zainteresuje się jego brakiem, toteż ruszył dalej, szukając schronienia na dłuższą chwilę. Jego uwaga ostatecznie spoczęła na miejscu, skąd wyczuwał przeróżne, dziwne zapachy. Kojarzyły mu się z trawą i tą całą śmieszną roślinnością, która pokrywała ziemię.
Bez wahania wstąpił do środka, zaintrygowany tym, co go może tu czekać. Instynktownie pokierował swe kroki do stosików z okazami flory i zaczął im się przyglądać z bliska.
- Pomóc ci w czymś? Szukasz czegoś? - Usłyszał za sobą obcy głos. Obrócił się i zmierzył znudzonym spojrzeniem rudawą kotkę. Nie wydawała się wrogo nastawiona.
- Zwiedzam - odparł i powrócił do swych obserwacji. - Po co tu tyle tego zielska? - spytał.
- To rośliny i zioła lecznicze - wyjaśniła. - Są mi potrzebne, do pomagania chorym w powrocie do zdrowia - dodała.
Zmrużył oczy, próbując przypomnieć sobie nazwę dla takiego uzdrowiciela. Słyszał coś o nich w żłobku. Nie walczą, tylko bawią się kwiatkami.
- Jesteś medykiem?
Ruda skinęła głową. Krwawnik wpatrywał się dalej w te wszystkie medykamenty, zastanawiając się, co jeszcze o nich słyszał oraz, czy byłby w stanie wyciągnąć z żółtookiej jakieś przydatne na przyszłość informacje.
- To prawda, że niektóre rośliny nie są bezpieczne i przez nie ktoś może przestać oddychać i ruszać się już na zawsze? - zapytał beztrosko, starając się ukryć zafascynowanie. Gdyby takie coś było możliwe, wiedziałby, jak w przyszłości radzić sobie z irytującymi go jednostkami.
<Plusk?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz