Życie na tym świecie nie jest usłane różami – co do tego chyba żaden wojownik nie ma żadnych wątpliwości, jednak w przeciwieństwie do niektórych córka Rdzawego Ogona nie potrafiła tak po prostu zaakceptować tej bolesnej prawdy. Strata Migoczącego Nieba nie była jedyną, która pozostawiła ślad w jej kruchym sercu, i to nie ona jedna miała na nią tak duży wpływ; nie, roztrząsając zaginięcie siostry, myślała równocześnie o każdym członku licznej niegdyś rodziny, którego jednego po drugim odebrał jej okrutny los. Dlaczego tak się stało? – natrętne pytanie odbijało się echem w jej uszach, nie dając chwili wytchnienia. Potrzebowała wyjaśnień, których nikt nie mógł jej udzielić; kolejne noce spędzała na snuciu bezowocnych rozważań, przewracając się niespokojnie z boku na bok w dusznym legowisku, kiedy jej wytrącony z równowagi umysł trafiał w kolejną ślepą uliczkę. Na dłuższą metę nie można tak żyć, i ona również by nie mogła, gdyby pewnego dnia nie doznała olśnienia, które przywiodło przekrzywiony uśmiech z powrotem na jej znękany rozpaczą pysk.
To wszystko wina Klanu Gwiazdy.
Nie miała najmniejszych wątpliwości. Im dłużej eksplorowała tę myśl, tym mocniej utwierdzała się w tym przekonaniu. Gwiezdni najwyraźniej nienawidzili jej od samego momentu przyjścia na świat; gdyby było inaczej, mogliby choćby pozbawić ją wszystkich bliskich za jednym zamachem, kiedy jeszcze nie była do nich przywiązana. Tymczasem zmusili ją do bezradnego przyglądania się, jak matka, ojciec i rodzeństwo giną, zawsze pojedynczo, i do cierpienia po każdej z tych śmierci. Tak, Klan Gwiazdy, zgraja barbarzyńskich przodków, która bez żadnych skrupułów odebrała życie czwórce niewinnych kotów, mogła przecież równie dobrze powoli i z rozmysłem przetrzebić jej rodzinę w taki sposób, by kotkę spotkała najgorsza z możliwych mąk.
Dlaczego natomiast mieliby jej nienawidzić? Och, odpowiedź na to pytanie szylkretka nosiła w sobie od dawna. Dobrze wiedziała, że jedyną rzeczą, do jakiej się nadaje, jest łapanie królików. Nie potrafiła wytrenować ucznia (wciąż niekiedy budziła się z myślą, że mianowaniem jej mentorką Kasztanowej łapy jest jakimś okrutnym żartem), nie ciągnęło jej wcale do rodzicielstwa, ba, najzwyklejsza w świecie rozmowa z innym członkiem klanu dalej, po kilkudziesięciu długich księżycach spędzonych na tej plugawej ziemi, sprawiała jej tak duży problem, że większość towarzyszy wyrobiła sobie nawyk zadawania jej pytań na “tak” lub “nie”, by mogła odpowiedzieć na nie zawstydzonym ruchem głowy. A teraz, kiedy dawny uraz dawał się jej we znaki podczas polowań, nawet z nich nie mogła czerpać pełni dawnej przyjemności. Nic dziwnego, że walecznym przodkom nie podobała się obecność takiej kaleki życiowej w szeregach ich świętych klanów; a skoro prześladowali ją już od małego, to oznaczało, że taki los był jej pisany od zawsze.
Ten wypaczony pogląd szybko opanował umysł szylkretki; sączący się zeń jad najpierw zawładnął jej myślami, a potem z wolna skrystalizował się w kolejną, nie mniej niepokojącą, z początku nieśmiałą jeszcze ideę: jeżeli tak właśnie jest, jeżeli to wszystko spotyka jej bliskich jedynie ze względu na jej bezwartościowe życie, to równie dobrze, nie, najlepiej będzie, jeśli poświęci je, by uratować brata.
Było to rozumowanie szaleńca i nie bardzo wiadomo, w jaki sposób ten ciąg myślowy w ogóle zdołał zagrzać miejsce w jej głowie, jednak Świetlistemu Potokowi, która w momencie jego pojawienia się tkwiła już w stanie przypominającym jakąś dziwną, nerwową gorączkę, wydał się on zupełnie logiczny i naturalnie słuszny – nie od razu; jakaś jej maleńka część, pozostałość po dawnej postaci kotki, wzdragała się przed przyjęciem go jako odpychająco wynaturzonego, jednak w końcu i ten ostatni odłamek rozsądku musiał poddać się zatraceniu – i tak o to pomysł ten ostatecznie zawładnął łaciatą kotką.
– Tak – myślała, wodząc nieco nieobecnym spojrzeniem po obozie – poświęcę swoje marne życie. Klan Gwiazdy dostanie, co chciał; niech mnie ukarze, jeśli taka jego wola, niech weźmie moje ciało, które tylko marnuje tlen, i duszę, która nigdy nie powinna istnieć, i niech wrzuci mnie w najgłębsze czeluści piekielne; najwyraźniej tak miało być od samego początku. Poświęcę się i uratuję Ziółka – kochanego Ziółka, który może przecież uczynić wiele dobrego, który jest tutaj potrzebny – i zrobię to z radością, bo po to właśnie żyją tacy nieudacznicy: żeby swoją śmiercią dać miejsce lepszym...
W jej głowie nie było już miejsca na cokolwiek innego. Wszystkie codzienne czynności wykonywała jakby mechanicznie, z wzrokiem wbitym w nieistniejący punkt gdzieś na horyzoncie, i pyskiem, po którym wałęsał się niezdrowy uśmiech.
Największą łaską, jaka może spłynąć na osobę słabą, jest możliwość oddania swojego nic nie wartego życia w imieniu wielkiej sprawy.
Pech (a może coś więcej?) sprawił, że podczas gdy psychika kotki zamieniała się w ten wielki bałagan, sytuacja w lesie wcale nie wyglądała lepiej. Narastający konflikt zbiegł się w czasie z ukształtowaniem się w szylkretce tych patologicznych wniosków – i wmieszał się w nie, po cichu, płynnie, dając jej wrażenie, jakby od zawsze stanowił część jej planu. Zbliżająca się walka dawała cudowną sposobność do jego realizacji.
W przeciwieństwie do jej towarzyszy, perspektywa nadchodzącej bitwy uczyniła ją pogodniejszą, i – co było szczególnie zauważalne przez kontrast z jej wcześniejszym stanem – jakby spokojniejszą. Spełniała swoje obowiązki sumiennie, a jednocześnie z lekkością; nawet treningi z Kasztanową Łapą przestały być takie straszne. Garstka kotów, która interesowała się choć odrobinę jej dobrobytem, odetchnęła w tamtych dniach z ulgą – wyglądało na to, że wojowniczka wreszcie wraca do siebie po stratach, które dotknęły klan.
Mylili się.
Kiedy w dniu bitwy Brzoskwiniowa Gwiazda nieco drżącym głosem zwołała zebranie klanu, oczy Świetlistego Potoku jaśniały jak jeszcze nigdy. Z pewnym zaskoczeniem złapała się na tym, że przebiera łapami, jak uczniak podekscytowany ceremonią mianowania; nie zechciała jednak przestać. Uniosła głowę, by śledzić wzrokiem poruszający się pyszczek liderki, ogłaszający skład sił bojowych Klanu Burzy. Wzięła głęboki, radosny wdech, napawając się chwilą. Czuła się wspaniale. To już dziś. Dzisiaj wprowadzi w życie swój plan, dzisiaj zawalczy w imieniu swoich pobratymców, a potem spokojnie odda się w ramiona śmierci – uwolni od tortury, jaką jest to bezwartościowe życie, od dręczących ją Gwiezdnych…
Hej, coś jest nie tak. Brzoskwinia nie wymieniła jej imienia.
– ...Drżący Oddech, Świetlisty Potok i Kwitnąca Polana zostają i pilnują obozu.
Jej serce przestało bić. Skuliła się jak pod uderzeniem, a jej sierść najeżyła się, jakby tuż przed nią stał jej najgorszy wróg.
Ona… ma zostać!?
Jedna wypowiedź liderki obróciła w pył jej samobójczy plan, który zapewniał jej spokój i pogodę ducha w ostatnich dniach. Całe jej pocieszenie, cała nadzieja na ratunek dla brata, na przynajmniej częściowe odkupienie grzechu swojego istnienia legła w gruzach w ułamku sekundy, na nowo otwierając przed kotką otchłań rozpaczy. Nie mogąc wymówić słowa, ze zgrozy drżąc na całym ciele, wpatrywała się bezradnie w tę ciemność, która niczym szczęki najpierw rozwarła się szeroko, a potem, otoczywszy ją, zaczęła zamykać się wokół…
Ostatnim, co zobaczyła, zanim mrok pochłonął ją w całości, były zaniepokojone pyski kotów na tle bezchmurnego nieba.
***
Spróbowała poruszyć łapą. Różowe poduszki przesunęły się po chłodnej ziemi z cichym szelestem. Niestety, wciąż żyła.
Niepewnie uniosła ociężałe powieki. Zanim zamazany obraz ustąpił miejsca ostrzejszej wizji, minęło kilka chwil; wreszcie jej oczom ukazało się nierówne sklepienie i ułożone pod nim zioła, przechowywane w równych stertach. A więc znalazła się w legowisku medyka.
Skąd się tu wzięłam?
– Jak się czujesz? – W polu widzenia pojawił się i sam Burzowe Serce, który teraz spoglądał z troską na dochodzącą do siebie kotkę.
Podniosła się z wolna, czując, jak osłabione kończyny drżą pod ciężarem ciała. Chociaż jej spojrzenie przesuwało się po pomieszczeniu, wydawała się nie zauważać kocura; gorączkowo przeszukiwała myśli w poszukiwaniu jakiejkowiek wskazówki co do tego, co robiła wśród wysuszonych roślinek.
– Halo? Świetlisty Potoku, słyszysz mnie? – Choć stał tuż obok, jego głos wydał jej się tak odległy, że równie dobrze mógłby mówić do niej ze Srebrnej Skóry. Ledwie zauważała jego zaniepokojenie. Myśl! Co się tutaj dzieje?... – Halo?
Nabrała powietrze do płuc tak szybko, że aż się nim zachłysnęła; kaszel wstrząsnął jej wymizerowanym ciałem. Zanim oszołomiony medyk zdążył cokolwiek zrobić, na powrót podniosła głowę i wbiła w niego spojrzenie wypełnione śmiertelnym przerażeniem.
– Wyszli już!?
– Kto wyszedł? Hej! – Przesunął się, żeby zagrodzić przejście szylkretce, która znienacka porwała się na łapy. – Spokojnie! Nie wiemy jeszcze, co ci jest, nie możesz tak po prostu…
– Mogę! – wrzasnęła głosem drżącym – jak i jej całe ciało – z wściekłości, rzucając się do przodu. Bez trudu przedarła się przez Burzowe Serce i zanim tamten zdołał ją zatrzymać, popędziła na zewnątrz.
– Stój! – krzyknął zaskoczony, biegnąc za nią. Stanęła gwałtownie tuż przed wejściem i omiotła obóz rozgorączkowanym spojrzeniem. Nie dostrzegłszy tych, których chciała znaleźć, zerwała się z powrotem, wznosząc chmurę pyłu, w której nieszczęśliwie znalazł się medyk, i niemal wyfrunęła przez wyjście do obozu, nie dając nikomu choćby cienia szansy, by ją powstrzymać.
Kręciło jej się w głowie, potykała się, ale nie zwalniała. W pośpiechu ledwo udało jej się ustalić właściwy kierunek. Oddychała z trudem, mięśnie grzbietu paliły ją żywym ogniem. Trawa siekła ją bezlitośnie po pysku; wypełniała całe jej pole widzenia. A może jest już za późno? – przemknęło jej przez myśl, ale zmusiła się do kontynuowania biegu. Musiała zdążyć.
W pierwszej chwili uznała to za złudzenie, ale drugi wdech pozwolił jej uzyskać pewność – natrafiła na trop wojowników Klanu Burzy. I to bardzo świeży.
Nie zatrzymując się, wyskoczyła w górę, by wyjrzeć sponad długich, wyschniętych źdźbeł. Przez dwa uderzenia serca widziała tylko morze trawy; jej serce ścisnęło się strachem na ten widok, jednak w ostatnim momencie dostrzegła kilka przecinających łąkę sylwetek. Niezgrabnie upadła na ziemię, ale nie wyglądało na to, żeby się tym przejmowała. Podniosła się czym prędzej i pomknęła w stronę oddalającego się oddziału, tak szybko, jak nie biegła jeszcze nigdy.
– Stop! – krzyknęła przeraźliwie, doganiając ich. Zaskoczona grupka kotów stanęła jak na komendę; kilkanaście par szeroko otwartych oczu wpatrywało się w kotkę ze zdumieniem. Nic dziwnego: dysząc ciężko, z najeżoną sierścią, w której podczas szaleńczego biegu poutykało całe mnóstwo listków i gałązek, z pyskiem wykrzywionym strachem i błyszczącymi z wysiłku oczyma, wyglądała bardziej jak spłoszony lis niż dostojna wojowniczka Klanu Burzy.
– Świetlisty Potoku, co ty tu…
– Ziółku – wycharczała, podchodząc do brata na chwiejnych łapach. Wszystko wokół jakby nagle przestało być ważne; liczył się tylko bicolor, stojący tuż przed nią, zupełnie zdezorientowany jej nagłym pojawieniem się.
Otworzyła pysk, ale nie mogła wydobyć z niego ani słowa. Przez chwilę po prostu stała w milczeniu, usiłując zebrać myśli. Miała mu tyle do powiedzenia… Nie mógł przecież zginąć z jej powodu – nie, dość już śmierci ściągnęła swoim życiem na ten świat. Musiała go powstrzymać. Ale jak mu to wyjaśnić? Jak ma mu streścić owoce swoich wieloksiężycowych rozmyślań w ciągu kilku minut? Jak go przekonać!?
Nagle z tyłu posłyszała jakiś szelest, z początku cichy, jednak powoli narastał. Nie miała złudzeń – koty z obozu wybiegły jej szukać. Burzowe Serce pewnie pomyślał, że dostała udaru albo po prostu postradała zmysły. Odgłosy były coraz głośniejsze; pościg musiał być blisko. Boleśnie zdała sobie sprawę z tego, jak niewiele czasu jej pozostało; miała co najwyżej kilka, może kilkanaście uderzeń serca. Poczuła, jak ogarnia ją panika. Jak miała wyjaśnić bicolorowi wszystko w ciągu kilku sekund!?
– Ziółku… – zaczęła raz jeszcze, wbijając spojrzenie w ziemię. Wargi zadrżały jej z bezsilności. Czy to miał być koniec? Tak to miało wyglądać?
W ostatnim przypływie nadziei nieoczekiwanie wystąpiła do przodu i wtuliła się w szyję kocura.
– Proszę, wróć.
Zawahał się. Zdawało się, że od ich ostatniej rozmowy minęły wieki, a od kiedy oboje przestali być bezradnymi, puszystymi kociakami, Świetlista nie przytulała się do brata. Nigdy.
A jednak odwzajemnił uścisk.
– Wrócę.
Nie zrozumiał jej słów, a ona nie miała siły go poprawić. Trwali tak jeszcze przez kilka uderzeń serca, po czym odsunęli się od siebie. Posłała mu ostatnie, pełne żalu spojrzenie – spojrzenie, w którym zawierał się cały jej ból i cierpienie, cała niepewność i resztki szarpiącej się w jej sercu nadziei – po czym kiwnęła głową. Zgromadzone koty obserwowały tę scenę w milczeniu. Zignorowała je. Nie mówiąc już nic więcej, odwróciła się i odeszła. Jedynym śladem po jej obecności zostały pogięte, delikatnie rozkołysane źdźbła traw.
– Już jestem – mruknęła, natknąwszy się na Splątaną Myśl, która pewnie została wysłana przez Burzę w celu sprowadzenia jej do obozu. Bez oporu dała się zaprowadzić z powrotem, w czasie drogi tylko jeden, jedyny raz oglądając się w kierunku, w którym ruszył oddział.
Bardzo chciała wierzyć w to, że się myli. Jednak kiedy jej oczy taksowały trawiastą gęstwinę w poszukiwaniu choćby skrawka biało-błękitnej sierści, nie mogła powstrzymać dławiącej pewności, że już więcej nie zobaczy brata.
***
– Wracają!
Świetlisty Potok zastrzygła uszami i uniosła głowę. Rzeczywiście, wyznaczone do walki koty powracały do obozu. Było ich wyraźnie mniej, niż kiedy oddział opuszczał obóz; na ten widok poczuła w środku ukłucie goryczy.
Wraz z kilkoma współklanowiczami ruszyła grupie na spotkanie. Starała się iść powoli i spokojnie, ale już po kilkunastu krokach napięcie wzięło nad nią górę i puściła się sprintem, wyprzedzając resztę.
Sylwetki stawały się wyraźniejsze, aż wreszcie mogła odróżnić idące koty. Ledwie zauważyła krew plamiącą ich sierść i odniesione przez nie obrażenia. Całą uwagę poświęcała na wypatrywanie wśród nich Ziołowego Nosa.
Nie mogła go dojrzeć. Z każdym kolejnym skokiem nadzieja gasła, aż do momentu, w którym z jej wątłego płomyczka została tylko kupka marnego popiołu.
Nieruchome, brudne i zakrwawione, zmasakrowane ciało jej brata zwisało bezwładnie, schwycone za kark przez innego wojownika.
Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, że drży. W przypływie nagłej słabości pochyliła głowę. Czując, jak jej serce, przygniecione ciężarem nowej straty, rozpada się na tysiące, nie, miliony kawałeczków, jak wszystkie ciepłe uczucia, które zdołały się w nim dotąd ostać, obracają się w pył – uśmiechnęła się.
– Wiedziałam… wiedziałam, że tak będzie. – Odwróciła się. Nie miała siły pomagać w przenoszeniu ciał. Uniosła nieco łeb, by spojrzeć na niebo; tak samo błękitne, jak zawsze, jakby rozgrywający się pod nim dramat wcale go nie dotyczył. Prychnęła z cierpką wesołością. – Hej, Gwiezdni. Musicie mnie naprawdę nienawidzić, nie?...
A, niech to szlag. Nie stać jej było na to dłużej. W powietrze wzniosły się pierwsze lamenty bliskich poległych, którzy właśnie dowiadywali się o ich śmierci: przeszywające zawodzenie, pełne rozpaczy, żalu, goryczy, cierpienia, bezsilności, wściekłości – wszystkiego tego, co wypełniało teraz ciało umęczonej kotki. Więc i ona zawyła: odchyliła głowę, niosąc do nieba swoją własną, przepełnioną bólem pieśń, krzycząc, aż zabrakło jej tchu, jakby ostatnim wydechem zdartego gardła chciała uświadomić Gwiezdny Klan, jakiej męki jej przysporzył, i ukarać go za to; wraz z tym ogłuszającym wyciem wyrzucała z siebie wszystkie okropne emocje i odczucia, aż była z nich kompletnie wyzuta. Wreszcie skończyło jej się powietrze. Zakaszlała krótko, po czym bez ostrzeżenia odbiegła. Niezbyt szybko, na to nie miała już energii, ani nie w jakimś określonym kierunku; sama nie wiedziała, dlaczego to robi, właściwie nie wiedziała już niczego.
Z pewnością wróci, może nawet dziś wieczorem, w końcu tradycja każe pożegnać zmarłych. Ale nie teraz. Teraz będzie po prostu parła przed siebie, aż nie dotrze do granicy, a wtedy obierze nowy kierunek, i tak w kółko, aż wreszcie może poczuje coś oprócz wszechogarniającej pustki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz