BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Klan Burzy znów stracił lidera przez nieszczęśliwy wypadek, zabierając ze sobą dodatkową dwójkę kotów podczas ataku lisów. Przywództwo objął Króliczy Nos, któremu Piaszczysta Zamieć oddał swoje ówczesne stanowisko, na zastępcę klanu wybrana natomiast została Przepiórczy Puch. Wiele kotów przyjęło informację w trudny sposób, szczególnie Płomienny Ryk, który tamtego feralnego dnia stracił kotkę, którą uważał za matkę

W Klanie Klifu

Wojna z Klanem Wilka i samotniczkami zakończyła się upokarzającą porażką. Klan Klifu stracił wielu wojowników – Miedziany Kieł, Jerzykową Werwę, Złotą Drogę oraz przywódczynię, Liściastą Gwiazdę. Nie obyło się również bez poważnych ran bitewnych, które odnieśli Źródlana Łuna, Promieniste Słońce i Jastrzębi Zew. Klan Wilka zajął teren Czarnych Gniazd i otaczającego je lasku, dołączając go do swojego terytorium. Klan Klifu z podkulonym ogonem wrócił do obozu, by pochować zmarłych, opatrzeć swoje rany i pogodzić się z gorzką świadomością zdrady – zarówno tej ze strony samotniczek, które obiecywały im sojusz, jak i członkini własnego Klanu, zabójczyni Zagubionego Obuwika i Melodyjnego Trelu, Zielonego Wzgórza. Klifiakom pozostaje czekać na decyzje ich nowego przywódcy, Judaszowcowej Gwiazdy. Kogo kocur mianuje swoim zastępcą? Co postanowi zrobić z Jagienką i Zielonym Wzgórzem, której bezpieczeństwa bez przerwy pilnuje Bożodrzewny Kaprys, gotowa rzucić się na każdego, kto podejdzie zbyt blisko?

W Klanie Nocy

Ostatni czas nie okazał się zbyt łaskawy dla Nocniaków. Poza nowo odkrytymi terenami, którym wielu pozwoliły zapomnieć nieco o krwawej wojnie z samotnikami, przodkowie nie pobłogosławili ich niemalże niczym więcej. Niedługo bowiem po zakończeniu eksploracji tajemniczego obszaru, doszło do tragedii — Mątwia Łapa, jedna z księżniczek, padła ofiarą morderstwa, którego sprawcy jak na razie nie odkryto. Pośmiertnie została odznaczona za swoje zasługi, otrzymując miano Mątwiego Marzenia. Nie złagodziło to jednak bólu jej bliskich po stracie młodej kotki. Nie mieli zresztą czasu uporać się z żałobą, bo zaledwie kilka wschodów słońca po tym przykrym wydarzeniu, doszło do prawdziwej katastrofy — powodzi. Dotąd zaufany żywioł odwrócił się przeciw Klanowi Nocy, porywając ze sobą życie i zdrowie niejednego kota, jakby odbierając zapłatę za księżyce swej dobroci, którą się z nimi dzielił. Po poległych pozostały jedynie szczątki i pojedyncze pamiątki, których nie zdołały porwać fale przed obniżeniem się poziomu wód, w konsekwencji czego następnego ranka udało się trafić na wiele przykrych znalezisk. Pomimo ciężkiej, ponurej atmosfery żałoby, wpływającej na niemalże wszystkich Nocniaków, normalne życie musiało dalej toczyć się swoim naturalnym rytmem.
Przeniesiono się więc do tymczasowego schronienia w lesie, gdzie uzupełniono zniszczone przez potop zapasy ziół oraz zwierzyny i zregenerowano siły. Następnie rozpoczęła się odbudowa poprzedniego obozu, która poszła dość sprawnie, dzięki ogromnemu zaangażowaniu i samozaparciu członków klanu — w pracach renowacyjnych pomagał bowiem niemalże każdy, od małego kocięcia aż po członków starszyzny. W konsekwencji tego, miejsce to podniosło się z ruin i wróciło do swojej dawnej świetności. Wciąż jednak pewne pozostałości katastrofy przypominają o niej Nocniakom, naruszając ich poczucie bezpieczeństwa. Zwłaszcza z krążącymi wśród kotów pogłoskami o tym, że powódź, która ich nawiedziła, nie była czymś przypadkowym — a zemstą rozchwianego żywiołu, mszczącego się na nich za śmierć członkini rodu. W obozie więc wciąż panuje niepokój, a nawet najmniejszy szmer sprawia, że każdy z wojowników machinalnie stroszy futro i wzmaga skupienie, obawiając się kolejnego zagrożenia.

W Klanie Wilka

Ostatnio dzieje się całkiem sporo – jedną z ważniejszych rzeczy jest konflikt z Klanem Klifu, powstały wskutek nieporozumienia. Wszystko przez samotniczkę imieniem Terpsychora, która przez swoją chęć zemsty, wywołała wojnę między dwoma przynależnościami. Nie trwała ona długo, ale z całą pewnością zostawiła w sercach przywódców dużo goryczy i niesmaku. Wszystko wskazuje na to, że następne zgromadzenie będzie bardzo nerwowe, pełne nieporozumień i negatywnych emocji. Mimo tego Klan Wilka wyszedł z tego starcia zwycięsko – odebrali Klifiakom kilka kotów, łącznie z ich przywódczynią, a także zajęli część ich terytorium w okolicy Czarnych Gniazd.
Jednak w samym Klanie Wilka również pojawiły się problemy. Pewnego dnia z obozu wyszli cali i zdrowi Zabłąkany Omen i jego uczennica Kocankowa Łapa. Wrócili jednak mocno poobijani, a z zeznań złożonych przez srebrnego kocura, wynika, że to młoda szylkretka była wszystkiemu winna. Za karę została wpędzona do izolatki, gdzie spędziła kilka dni wraz ze swoją matką, która umieszczona została tam już wcześniej. Podczas jej zamknięcia, Zabłąkany Omen zmarł, lecz jego śmierć nie była bezpośrednio powiązana z atakiem uczennicy – co jednak nie powstrzymało największych plotkarzy od robienia swojego. W obozie szepczą, że Kocankowa Łapa przynosi pecha i nieszczęście. Jej drugi mentor, wybrany po srebrnym kocurze, stracił wzrok podczas wojny, co tylko podsyca te domysły. Na szczęście nie wszystko, co dzieje się w klanie jest złe. Ostatnio do ich żłobka zawitała samotniczka Barczatka, która urodziła Wilczakom córeczkę o imieniu Trop – a trzy księżyce później narodził się także Tygrysek (Oba kociaki są do adopcji!).

W Owocowym Lesie

Straszliwy potwór, który terroryzował społeczność w końcu został pokonany. Owocniaki nareszcie mogą odetchnąć bez groźby w postaci szponów sępa nad swoimi głowami. Nie obeszło się jednak bez strat – oprócz wielu rannych, życie w walce z ptakiem stracili Maślak, Skałka, Listek oraz Ślimak. Od tamtej pory życie toczy się spokojnie, po malutku... No, prawie. Jednego z poranków wszystkich obudziła kłótnia Ambrowiec i Chrząszcza, kończąca się prośbą tej pierwszej w stronę liderki, by Sówka wygnała jej okropnego partnera. Stróżka nie spodziewała się jednak, że końcowo to ona stanie się wygnańcem. Zwyzywała przywódczynię i zabrała ze sobą trójkę swych bliskich, odchodząc w nieznane. Na szczęście luki szybko zapełniły się dzięki kociakom, które odnalazły dwa patrole – żłobek pęka w szwach ku uciesze królowej Kajzerki i lekkim zmartwieniu rządzących. Gęb bowiem przybywa, a zwierzyny ubywa...

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty


Znajdki w Klanie Nocy!
(brak wolnych miejsc!)

Znajdki w Klanie Wilka!
(brak wolnych miejsc!)

Znajdka w Klanie Wilka!
(brak wolnych miejsc!)

Zmiana pory roku już 14 września, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!

01 września 2025

Od Oskrzydlonej Łapy

 Jeść, trenować, spać, a nawet podczas snu prowadzić trening w swojej głowie. Tak mniej więcej przebiegały ostatnie dni Ognika, który teraz po uświadomieniu sobie kilku rzeczy, zrozumiał nagle, że zrobił z siebie pośmiewisko. Miał być najlepszy, miał być światełkiem rodziny, płomieniem który kiedyś przerodzi się w pożar, pozostawiając za sobą zgliszcza, a zamiast tego spotkało go jedynie przykre spotkanie z rzeczywistością. Czy jednak go to załamało? W żadnym wypadku. Zranione ego młodego kocura wzięło za wygraną i w przerwach między docinkami, na które nie marnował już tyle energii co kiedyś, jedyne co robił, to trenował. Nie ważne czy rudy, czy nie rudy, czy starszy czy młodszy, brał wszystko co miał pod łapami, traktując każdego napotkanego kota, który miał chociaż odrobinę więcej czasu, jako worek treningowy. Z resztą nie tylko koty były jego pomocami naukowymi, a również zwierzęta i gdyby miał zabijać każde z nich które złapał, najpewniej nie zostałoby na terenach Klanu Burzy nic, co nadawałoby się do jedzenia. Nie, te ganiające po trawach króliki były mu potrzebne. Co ranek budził się wcześnie, wychodził z obozu by trenować biegi, łapiąc i ganiając za puchatymi ogonkami tak długo, aż któregoś nie złapał. Jeśli była to pierwsza złapana zwierzyna, oczywiście zabijał by zanieść do klanu, jednak jeśli któraś z kolei, po prostu puszczał luzem, by dalej pełniła swoją rolę przynęty. I tak od rana do wieczora, jak nie na powierzchni to w tunelach, nie tylko zaciągając wiedzy w dziedzinie siły i mięśni, ale także mózgu. Zaczął słuchać. Słuchać tak intensywnie, tak intensywnie też dopytywać, że mógłby zrobić za najlepszego ucznia w klasie. Od swojej grupki wrednych przerośniętych kociaków też się odłączył, ba, wcale go nie było widać w obozie prócz wieczorów i ranków, kiedy to spędzał czas w legowisku, na tak potrzebny sen. Był jak zjawa. Zmora, obsesyjnie dążąca do idealności. Wciąż za mało, wciąż niedokładnie, wciąż nie wystarczająco. Wyimaginowany wzrok Płomiennego Ryku ciążył mu na karku niczym wiązka kamieni, cegieł noszonych przez niewolnika, popychając do granic wytrzymałości, sprawdzając wytrwałość młodego ciała i cokolwiek by się nie działo, ktokolwiek by mu czegoś nie powiedział, reagował jedynie zirytowanymi prychnięciami. 
— To ty chciałeś, żebym się wziął w garść — Prychnął pewnego razu, po raz kolejny podnosząc się z piaszczystego zagłębienia, patrząc ognistym wzrokiem w stronę Kminkowego Szumu. Wzrok mentora nie był pochwalny, nie był taki, jakiego by oczekiwał. Znowu coś nie pasowało, znowu coś było nie tak. Co tym razem? Co, chodziło po głowie tym wszystkim, którzy najpierw patrzyli na niego krzywo z powodu braku rozwoju, a teraz, kiedy w końcu się rozwijał, patrzyli na niego jeszcze dziwniej? Wszędzie tylko pomruki niezadowolenia, szepty. I chociaż ze strony Ognistej Piękności przyzwyczaił się do podobnych rzeczy, tak opinia klanu okazała się być dla niego o wiele ważniejsza, a to oznaczało, że przy okazji o wiele bardziej irytująca. I jeszcze powoli, w przerwach między wyzwiskami i doprowadzania się do granic wytrzymałości, łapał się na zastanawianiu się, co myślą o nim inni, jak wygląda w ich oczach ten nie-pierworodny syn Płomiennego Ryku. 

[494 słów]

Od Żmijowcowej Wici CD. Lulkowego Ziela

 Obserwował żałosne poczynania swojego brata. Nie żeby nie był już po części do tego typu zachowania przyzwyczajony, ale patrzenie na Lulka w tym stanie, który aż prosił o pomstę jakiejś nadkociej siły... nie było zbyt proste, nawet dla takiego egoisty jak Żmijowiec. Ruchy kocurka były mechaniczne, leniwe i monotonne, a jego pysk zamyślony i smutny, bardzo zmartwiony, chociaż wzrok wpatrzony był w jeden punk, a oczy pozbawione iskierek. Nie ukrywał swojej degustacji, krytyki względem brata. Nie wiedział, co taki Lulek może mieć w tej swojej głowie, że aż tak bardzo się przejmuję. Przecież nie ma na głowie wyżywienia klanu, nie boi się, że ktoś zaatakuję go podczas patrolu, kiedy zbliży się zbyt mocno do granicy, nie musi przejmować się atakami drapieżników, które teraz, kiedy zaczyna się cieplejsza pora, mogą okazać się dużym utrapieniem dla łowców. Nie jest też medykiem, nie opatruję ran, nie ma styczności z zakaźnymi chorobami, nie odbiera porodów, nie towarzyszy kotom przy ostatnich oddechach... Powinien był najspokojniejszym, najbardziej zrelaksowanym i szczęśliwym, wdzięcznym Nocniakiem w tym obozie, ale nie... Lulkowe Ziele musiał nosić na mordce ten żałosny wyraz nędzy i rozpaczy, który w bardziej wrażliwych kotach, wywoływał poczucie współczucia. U Żmijowca jednak budziło jedynie zirytowanie. 
Nie kontrolował swojego pyska, nie umiał, nie chciał, a więc kolejne pomieszane ze sobą emocję kwitły na nim niczym trujące kwiaty. W końcu brat się odezwał, wyrywając się z objęć tego monotonnego marazmu. 
— Patrzysz się, jakbym co najmniej zaczął latać... — burknął, kładąc uszy po sobie. Żmijowcowa Wić jedynie parsknął i podniósł jedną brew, robiąc krok w kierunku ogrodnika. 
— Nie latać, to pewne, ale w tej twojej dziurze można by kota utopić. — Zerknął do środka, a odruchowo czarnobiały zrobił dokładnie to samo. Bury, w przypływie dobrego humory, z chęciami, aby rozbawić, rozruszać nachylającego się obok niego kocura, podciął mu jedną z przednich łap, pozwalając przy tym, aby jego znacząco się pobrudziły. Lulek zadrżał, najeżył się i na moment stracił równowagę. Mało brakowało, a faktycznie wpadłby na główkę do wykopanej przez siebie "grządki". Zielonooki zaśmiał się głośno, patrząc na przestraszony pysk brata. — Haha! Żebyś widział swoją mordkę Lulku! Oczy masz jak dwa słoneczka, wiesz? Od razu pojaśniały.
— Cz-czy ty się dobrze czujesz? — zapytał, wciąż trzęsąc się. Teraz już nie wiadomo czy ze strachu, czy ze złości. — Czy wszystko jest dla ciebie żartem? — dodał jeszcze, patrząc na niego znad drgających wąsów. Żmijowcowa Wić fuknął pod nosem. 
— Śmieszne rzeczy są — powiedział, uderzając brata ogonem po udzie. — Przestań być takim mazgajem. Świat to nie tylko twoje roślinki, wiesz? Skoro nawet to tak cię rusza, to może lepiej, że siedzisz z nosem z brei... — Skrzywił się i zrobił krok w tył, dając Lulkowi przestrzeń, której przecież tak bardzo pragnął. 
"Oczywiście, że nie ważne co robię, to musi uważać MNIE za najgorszego na świecie..." — pomyślał i zaczął coś mlaskać pod nosem. Słowa nie były sensowne, nie różniły się od bełkotu. Nie czekając na żądną dalszą instrukcję, usiadł lisią długość dalej. Odwrócił się do brata grzbietem, przez moment czekając, aż ten sam da mu jakieś zadanie; w końcu miał mu pomóc. Aby nikt nie powiedział, że sie obijał, zaczął grzebać łapką w pulchnej, miękkiej ziemi. Powoli, bez pośpiechu, nie wyglądając tak kretyńsko, jak Lulkowe Ziele, kiedy odleciał w krainę swoich głupich zmartwień, rozgarniał glebę. Z każdym ruchem kupeczka obok jego ogon rosła i rosła, aby potem posłużyć za obleśną, brudną pierzynkę dla jakiegoś niepotrzebnego zielska. Przez moment zastanawiał się nawet czy gdyby posadził kamień, to też coś by wykiełkowało. Był pewien, że tak i że byłoby to o wiele bardziej użyteczne niż te wszystkie medykamenty, którymi zajmują się brat i Pierzasta Kołysanka W międzyczasie przyglądał się jak większa grupa kotów, której cieszył się, że częścią nie został, zajmuję się wykonywaniem znacznie cięższej pracy. Podzieleni na dwie grupy: jedną znacznie mniejszą od drugiej, Nocniacy wpychali na wyspę ogromny głaz. Niemal cały klan został zaangażowany w tę akcję; Żmijowiec wychwalał swoją decyzję przez następne kilka wschodów słońca. Rozpędzona Łapa, Krewetkowa Łapa i Trzcinowa Łapa zajmowały się oczyszczaniem drogi, po której ma zostać przeciągnięty kamień, pełniąc też rolę swoistych stróżów porządku; w ich obowiązku było ostrzegać koty, które mogłyby zostać przygniecione, jeśli znalazłyby się w złym miejscu, w złym momencie. 
W końcu jednak zmęczył się samym patrzeniem i zniecierpliwiony spojrzał przez bark na ogrodnika.
— Dasz mi coś do roboty czy sam mam przyrosnąć do tej ziemi? 

<Lulcio?>

Event KN: Wtoczenie na wyspę głazów, Zasadzenie wraz z ogrodnikami roślin wokół źródełka

Od Wieleniej Łapy Do Księżyca

*parę dni po porodzie Rozkwitającej Szanty*

Zajrzała do żłobka z dwoma zającami w pysku. Szybko omiotła spojrzeniem jego lokatorów; dwie porcję zwierzyny prędko wylądowały u karmicielek, a jej uwaga przeniosła się na młodszą gromadę. Trójkę białych kociąt już znała, jednak dzieci wiecznej karmicielki były nowością. Szybko znalazła sobie ofiarę; malca o jasnym, rozetkowanym futrze i równie jasnych, zamglonych oczach... Chyba kiedyś takie już widziała. Podeszła do niego i przycupnęła obok, przekrzywiając głowę w bok i wbijając w niego swoje spojrzenie.
— Widzisz?
— Co? — kocię zdezorientowane uniosło głowę do góry.
Odchrząknęła i powtórzyła się.
— Czy widzisz?
— Nie...? — odpowiedział nieco zbity z tropu. — Ale mogę cię zobaczyć. — Dodał niezbyt przejrzyście.
Pokiwała odruchowo głową, zadowolona z odpowiedzi. Miała rację... Jednak kolejne słowa kociaka ją zainteresowały.
— Możesz? — spytała, zaintrygowana. Przekręciła głowę w drugą stronę. — W jaki sposób?
Młodziak wyciągnął bez wahania łapki w stronę głosu, poruszając nimi jakby ugniatał powietrze, na coś czekając.
— Mogę zobaczyć łapami.
— Hmmm... — zamruczała cicho, wpatrując się w pyszczek kociaka. Rzuciła spojrzenie przez ramię na jego matkę, po czym powoli pochyliła pysk w dół, aż jej policzek nie dotknął jego wyciągniętej łapki. Księżyc z zapałem zabrał się za mizianie jej pyska, wciskając łapy w jej policzki.
— Widzisz, widzę całkiem dobrze — powiedział dumnie, jakby coś udowadniał. — Masz węższy pyszczek od mamy.
Zmrużyła lekko oczy, gdy łapy kociaka się do nich zbliżyły.
— Możliwe — przytaknęła, pamiętając puchaty i krąglejszy pysk karmicielki. — Widzę. Całkiem, całkiem dobrze... Coś jeszcze widzisz?
Musiała przyznać, była... Ciekawa. Podobnież ślepe koty miały przed oczyma jedynie niezmąconą ciemność i poruszali się przez świat w niewiedzy, a tu proszę...
— Tekstury widzę, i... Czasem widzę jak idę spać, ale tak dziwnie — miauknął, zabierając swoje łapy. — I kiedyś jeszcze wodę widziałem. I widzę jak wyjdę na zewnątrz i głowę skieruję na słońce. Znaczy nie widzę, ale widzę.
Przekręciła łepek w bok.
— Mhm...
Po chwili namysłu zamknęła oczy i wystawiła łapkę do przodu.
— Też chcę tak zobaczyć.

<Księżyc?>

[313 słów]

Nowi członkowie Klanu Gwiazdy i Pustki!

 
Powód odejścia: Decyzja właściciela
Przyczyna odejścia: Zabity przez Zgrzyt i Ryk

Odszedł do Klanu Gwiazdy!



Powód odejścia: Decyzja administracji
Przyczyna odejścia: Zabita w walce z Motylkową Łączką i Przeplatkowym Wiankiem

Odeszła do Pustki!

Od Zawilcowej Korony CD. Motylkowej Łączki

 Pora Nowych Liści była dla niego dobrą okazją na wzięcie oddechu. Ponownie kwiaty rozkwitały, pokrywając barwami puste łąki, a co najważniejsze, składzik z ziołami nie świecił już pustkami, co go cieszyło. Wraz z ostatnią jego wyprawą po zioła, przy której towarzyszył mu Świerszczowy Skok, udało mu się zgromadzić wystarczającą ilość ziół na tyle, by móc nimi spokojnie dysponować. Chociaż raz nie musiał się martwić, że czegoś mu zabraknie, po pomocy jakiemuś kotu. Wzrokiem ponownie przeskanował półki z ziołami, upewniając się, że dobrze poukładał zioła, które pozostały mu z pomocy Kminkowemu Szumowi. Jego rudy brat po treningu z Oskrzydloną Łapą, pojawił się w legowisku medyka, skarżąc się na ból jednego z jego zębów. Podał mu korę olchy do przeżucia, co spotkało się z jego grymasem niezadowolenia. Na całe szczęście Zawilec nie był zmuszony do przekonywania wojownika do wzięcia ziół, gdyż po kilku złych słówkach rzuconych pod nosem, wykonał polecenie Zawilcowej Korony. Do jego uszu dotarły syki, dochodzące z obozowej polany, co zaciekawiło go. Czyżby coś się działo? Długo nie zajęło, aby kremowy wychylił swój pysk z legowiska, aby dostrzec okropny obrazek przed nim. Trójka kotów, pokrytych w ranach, a przed nimi leżące ciało Cykoriowego Pyłku. Strach ponownie przeszedł jego ciało, gdy dostrzegł, że jednym z poranionych kotów okazał się Opadający Rumianek. Mimo iż jego futro było pokryte w pajęczynie, która przemokła już krwią, widział, że to właśnie on ucierpiał najbardziej. Bez zawahania jego łapy podążyły szybko w kierunku szylkretowego wojownika, aby po chwili znaleźć się u jego boku, pomagając mu dotrzeć do jednego z posłań. Następnie jego krok skierował się w stronę składziku, z którego zabrał mu potrzebne zioła, wracając szybko do brata. Jego tylną łapę ponownie przeszył ból, który zignorował. Teraz liczył się tylko wojownik i jego zdrowie.
 – Zjedz to, pomoże z bólem – powiedział, łapą przybliżając nasiona maku do pyska kocura, który spoczywał na ziemi, nim zajął się jego ranami.
 – Ja przepraszam Zawilcu… – Cichy głos szylkreta dotarł do jego uszu. - Ja…
 – Nie masz za co przepraszać. Wszystko będzie dobrze – odparł cicho medyk. – Zajmiemy się tobą dobrze.
 – Nie o to mi chodzi Zawilcowa Korono. Zabiłem ją… Zabiłem Zmorę. – Kremowy zamarł, gdy do jego uszu dotarły słowa jego brata, a swój wzrok skierował na jego pysk.
 – C-co…?
 – Byłem zmuszony. Chciała nas sprowadzić ponownie do siebie, niezależnie od kosztów. Nie mogłem jej na to pozwolić. Nie mogłem przez Ciebie, przez Szantę, po prostu nie mogłem. Ciotka chciała mnie przez to rozszarpać, jednak nim zdołała, Motylkowa Łączka i Przeplatkowy Wianek mnie uratowały. – Imię tych dwóch kotek sprawiło, że ogon kremowego drgnął niespokojnie. Czemu zawsze Przeplatka i jej rodzina musiała być we wszystko zamieszana? Chociaż tym razem nie żałował, że to właśnie kocicę znalazły wojownika. – Ryk nie żyje. Zawilcu, ja przepraszam-... – Z początku nie wierzył, że te słowa padły z pyska jego brata, jednak z każdym mrugnięciem powieki, docierały one do niego bardziej, tym samym raniąc go. Ryk była jego priorytetem, a teraz leżała martwa gdzieś na terenach Klanu Burzy. Czemu musiała być to właśnie ona?! Czemu wyrocznia wybrała ją na kota, która straci życie w tych walkach?! Dlaczego nie mogła być to Przeplatkowy Wianek, która od dawna zasługiwała na śmierć? Tego nie wiedział. To była jedna z rzeczy, które nie mógł zrozumieć. Jego wzrok powędrował na ścianę lecznicy, kilkoma mrugnięciami próbując zatrzymać łzy. Nie mógł, przynajmniej nie teraz. Nie, kiedy wszyscy mogli go zobaczyć. Wziął głęboki wdech, przerzucając wzrok na szylkretową wojowniczkę, która weszła właśnie do ich legowiska u boku Wdzięcznej Firletki. Wpatrzony, jakby miało to przynieść mu więcej informacji na temat tej całej sytuacji, jednak nic się nie zmieniło. Nie dowiedział się nic oprócz tego, co usłyszał od wojownika. Dopiero zdziwiony wzrok szylkretowej medyczki, przywrócił go do rzeczywistości. Powrócił wzrokiem na futro Opadającego Rumianka, wracając do zajmowania się ranami wojownika w ciszy. Teraz powinien skupić się na obowiązkach, dopiero później stawiając swoje emocje. Musiał dowiedzieć się więcej, jednak to mogło poczekać.

*****

 Ostatnie dni spędził na opiece nad bratem, który wydawał się dalej przejęty całą sytuacją. Nie rozumiał go, a naprawdę się starał. Przecież zrobił to, co był w stanie by uniknąć tego nieszczęścia, więc czemu wszystkie jego myśli były zatopione w śmierci Cykoriowego Pyłku? Może potrzebował więcej dni na pogodzenie się ze zaistniałą sytuacją? Cynamonowy teraz spoczywał pod ziemią, sam medyk pomagał zakopać jego ciało, które leżało zdecydowanie zbyt blisko grobu Kaczej Łapy. Ze słów Kminkowego Szumu wywnioskował, że patrol posłany przez Króliczą Gwiazdę na miejsce walki, zakopał ciała dwóch znalezionych samotniczek, co go cieszyło. Ostatnie czego teraz chciał, to żyć z wiedzą, że ciało Ryku i Zmory zostało rozszarpane przez pobliskie drapieżniki. Kremowy westchnął cicho, patrząc na nocne niebo nad nim. Nie mógł ponownie zasnąć, jednak tym razem postanowił nie marnować czasu nad próbami snu, a pooglądać co noc miała do zaoferowania, wraz z przemyśleniem kilku spraw. Noc była spokojna, cicha, nie musiał się martwić, że ktoś go zauważy, idealny moment na poukładanie sobie myśli w głowie. Dlaczego wyrocznia musiała być tak sroga? Jaki był jej plan? Dlaczego akurat ciągle celowała w jego rodzinę? Nowa pora miała przynieść spokój, a przyniosła tylko więcej cierpienia. Co myślała Rozkwitająca Szanta, która teraz oprócz zamartwiania się swym potomstwem, była zmuszona oglądać te wydarzenia z daleka? Potrząsnął głową, próbując odtrącić wszystkie myśli. Miał się uspokoić, a nie bardziej zestresować. Medyk przymknął swe powieki, posyłając modlitwę w stronę wyroczni z nadzieją, że przyniesie ona ukojenie dla jego bliskich. Potrzebowali tego bardziej niż on. Gdyby tylko mógł, wziąłby cały ten stres z barków Rumianku, Kminku oraz Szanty i nałożył go tylko na siebie. Oni nie zasługiwali na taki los. Nawet jeśli wyrocznia miała zsyłać na nich gorzki los, to mogła wycelować go tylko w jego osobę. On zasłużył na takie traktowanie. Jego ucho drgnęło, gdy usłyszał czyjeś kroki zza siebie, a zwracając wzrok w stronę wnętrza legowiska, dostrzegł Motylkową Łączkę, która zmierzała w jego stronę. Na jego pysku zagościł grymas, chociaż szybko z niego znikł. Kocica wiedziała, co tam zaszło, a rozmowa z nią była zdecydowanie lepszą opcją niż rozmowa z Przeplatką. Nie mógł zmarnować tej szansy.
 – Nie musisz się skradać. Widzę Cię dobrze Motylkowa Łączko. Nawet cieszy mnie, że nie śpisz – powiedział Zawilcowa Korona, co zdziwiło kocicę, która stanęła przy jego boku. – Teraz możesz powiedzieć mi, co tam się wydarzyło. Każdy ruch, każde słowo, każdy zapach, każdy dźwięk, chcę wiedzieć wszystko. Coś musiało się wydarzyć, o czym mi nie mówicie, jak inaczej mógłbym wytłumaczyć jego zachowanie?
Wyleczony: Kminkowy Szum

<Motylko, moja bestie?>
pls nie gniewaj się już na mnie

Od Motylkowej Łączki

[Tw krew, opis walki i śmierci]

Przyjemne, pierwsze wiosenne promienie słońca igrały na szylkretowym futerku Motylkowej Łączki. Kotka siedziała w obozie z pyskiem uniesionym ku lśniącej, złotej kuli na niebie. Po Porze Nagich Drzew jej życie zwolniło i stało się monotonne. Motylka nigdy nie była kotem, którego przygody same odnajdywały – a przynajmniej tak jej się wydawało. Zamiast tego coraz częściej czuła się samotna, mimo że jej charyzma powinna przyciągać przyjaciół jak światło ćmy. Planowała podejść do rówieśników, odświeżyć dawne znajomości, lecz coś ją powstrzymywało. Strach ściskał gardło, a stres paraliżował łapy. Bała się, że Zawilcowa Korona znowu rozsiać mógł swoje jadowite słowa, że nie odpuścił i coś już im nagadał. Siedziała więc sama, lecz na pyszczku utrzymywała ciepły uśmiech – tak, by w razie, gdyby ktoś szukał kompana do rozmowy, by nie wyglądać na nieprzyjemną czy złą. I rzeczywiście – towarzysz się znalazł. Choć nie taki, jakiego oczekiwała. U jej boku pojawiła się nagle matka – Przeplatkowy Wianek. Ich jasne futra musnęły się delikatnie, choć cisza między nimi była ciężka, niemal dławiąca. Motylka nie spodziewała się, że jeszcze kiedykolwiek zamieni z nią choć słowo. Od dawna bowiem nie miała dobrej relacji z rodziną. Nienawidziła tego, jak kłamali, jak coś przed nią ukrywali. Wolała trzymać dystans niż później czuć irytację i gorycz. A jednak… ciągnęło ją do znajomego zapachu Przeplatki. Gdzieś w sercu wciąż pragnęła, by matka przejechała językiem po jej głowie, jak dawniej, gdy była kocięciem.
— Motylkowa Łączko, robisz coś ważnego teraz? — zapytała starsza kocica. W jej głosie brzmiała miękkość, choć oczy na pewno widziały, jak żałośnie samotna była córka.
— Nie, nic ciekawego. Mam wieczorem trening z Sójczą Łapą — odparła, kręcąc łapą w piaszczystej ziemi i odwracając wzrok.
— A więc może udasz się ze mną na spacer? — zaproponowała Przeplatka tonem, jakby naprawdę zależało jej na odbudowaniu więzi. — Porozmawiamy i… umocnimy naszą relację.
— Jasne! — wykrzyknęła Motylka, lecz szybko potrząsnęła głową, próbując opanować swój entuzjazm i natarczywość.
Obie podniosły się z ziemi i sprężystym krokiem opuściły obóz. Na terenach Klanu Burzy wiosna rozlewała się pełnymi garściami. Śnieg – którego i tak było niewiele – całkowicie stopniał, tworząc kałuże i gdzieniegdzie śliskie połacie błota. Motylka z radością skakała przez pierwsze z nich, jak kocię, podczas gdy Przeplatka patrzyła na nią z mieszaniną troski i żalu w oczach.
— Jak idzie ci z Sójczą Łapą? — zagadnęła po chwili. — To pewnie dziwne szkolić kogoś starszego od siebie.
Motylka zbliżyła się do jej boku, unosząc łebek.
— Na początku faktycznie było trochę niezręcznie — przyznała. — Rozkazywać komuś starszemu? Trudno. Ale Sójka jest bardzo miła. Zawsze była. Jeszcze, kiedy karmiła młode, lubiłam do niej zaglądać. Teraz często żartuje, poprawia swoje futerko i naprawdę się stara. Słucha moich wskazówek, a to dla mnie dużo znaczy.
Kroczyła przy tym w dość nietypowy sposób – jakby wyrzucała łapy przed siebie, unosząc je z przesadną ostrożnością, jakby parzyła ją ziemia.
— Na pewno wspaniale ją wyszkolisz — wymruczała Przeplatka. — Tak samo, jak kiedyś zrobiłaś to ze Słodką Dziewanną.
Liznęła córkę czule za uchem, po czym znów skupiła wzrok na ścieżce przed sobą. Ich kroki nieubłaganie prowadziły w stronę Upadłego Potwora – miejsca, które nawet wiosną wydawało się groźne i ciche. Motylka poczuła, że tematy rozmów zaczynają się kończyć. Zaczęła więc iść tak, by co jakiś czas trącać matkę łapą niby przypadkiem. Z początku wyglądało to naturalnie, ale z czasem stało się zbyt powtarzalne, by dało się to zignorować. W końcu zerknęła na Przeplatkę z figlarnym błyskiem w oku. Starsza kotka odpowiedziała szybkim, nieszkodliwym pacnięciem łapą. Motylka z łatwością uskoczyła, po czym pognała do przodu.
— Zobaczymy, kto będzie szybszy! — zamiauczała, a jej głos niósł się echem pośród wiosennych traw.
Przeplatka rozprostowała łapy i, z zaskakującą jak na wiek zwinnością, rzuciła się w pogoń. Ziemia drżała lekko pod uderzeniami ich łap, a w powietrzu unosił się zapach wiosny. Kotki przemknęły obok krzaków jałowca, wzbijając w powietrze resztki zeszłorocznych roślin. Ścigały się teraz jak dwie błyskawice. W ich ruchach nie było wrogości, tylko czysta radość i instynkt rywalizacji. Jednak w cieniu traw czaiła się cisza – gęsta i napięta, jakby same łąki wstrzymywały oddech, czekając na to, co zaraz się wydarzy.
Obie kotki biegły przez łąki, które powoli pokrywały się delikatnymi krokusami i przebiśniegami. Woda z kałuż pryskała na wszystkie strony, a ich łapy zostawiały za sobą ślady w mokrej ziemi. Pysk każdej z nich rozciągał się w szerokim uśmiechu – choć były zmęczone, adrenalina i radość sprawiały, że o tym zapominały. Upadły Potwór rósł przed nimi z każdą chwilą, tak bliski, jakby wystarczył tylko jeden skok, by znaleźć się u jego stóp. Wtedy Przeplatkowy Wianek nagle skręciła w bok, wpadając na córkę. Obie potoczyły się po młodej trawie, wzbijając w powietrze roślinność.
— Dawno tak nie biegałam — mruknęła starsza kotka, leżąc przez moment na córce i przeciągając się leniwie.
Motylka uniosła pysk, otrzepując go z ziemi i drobnych roślin.
— Tak! Zimą ciężko się biega! Mamo, musimy… — zaczęła, ale nagle zamilkła.
Bańka szczęścia, ta krótka chwila, której Motylka pragnęła całym sercem, została brutalnie przebita. Kotka wyszarpnęła się spod matki, uszy postawiła czujnie i wciągnęła powietrze głęboko. Krew. Przeplatka momentalnie spoważniała, naśladując zachowanie córki. Obie wiedziały, co oznacza ten zapach – znajomy, nieomylny. Krew. Samotnicy. I słabnące odgłosy walczących kotów. Spojrzały po sobie. W oczach Motylkowej Łączki błysnęła determinacja, ale i cień rezygnacji – jakby los po raz kolejny zadrwił z niej, podsuwając katastrofę zamiast spokoju. To nie pierwszy raz, gdy szczęście wymykało jej się spomiędzy łap, ustępując miejsca śmierci. Nie czekała jednak. Instynkt wojowniczki i potrzeba ochrony innych wzięły górę. Bez słowa rzuciła się przed siebie, znikając w trawie. Przeplatka krzyknęła coś za nią i natychmiast dogoniła córkę. Wpadły prosto w sam środek tragedii. Na ziemi leżały dwa poranione ciała – futra posklejane krwią, która powoli wsiąkała w miękką glebę. Motylka wciągnęła gwałtownie powietrze. Przed nią, walcząc o ostatni oddech, leżał Opadający Rumianek, przygnieciony do ziemi przez liliową kocicę. Jej szczęki zaciskały się na jego karku coraz mocniej. Nie pomyślała nawet przez sekundę. Zauważyła tylko, że w pobliżu czai się jeszcze jedna samotniczka – ciemna pointka – ale była zbyt daleko, by od razu przeszkodzić. Z rykiem przypominającym huk kamienia staczającego się ze zbocza, Motylka wpadła na bok liliowej kotki, znanej jako Zgrzyt. Zaskoczona przeciwniczka syknęła, puszczając Rumianka, który opadł bezwładnie na ziemię. Motylkowa Łączka zasłoniła go swoim ciałem, strosząc futro i bijąc ogonem na boki niczym biczem. Jej pazury wysunęły się w pełni, gotowe rozszarpać każdy bok, który ośmieli się zbliżyć.
— Kolejne klanowe szczury… — syknęła Zgrzyt, szykując się do skoku.
Wtem ich uwagę rozproszył nagły krzyk drugiej samotniczki.
— Ty! To ty skrzywdziłaś mojego syna! Jak śmiałaś?!
Motylka nie była pewna, czy dobrze dosłyszała – jej wzrok wciąż wbity był w Zgrzyt, a jedynie uszy obróciły się w stronę głosu. Liliowa wojowniczka odwróciła jednak łeb na ten krzyk – i to wystarczyło. Motylka wykorzystała okazję. Rzuciła się na jej pysk z wielką siłą. Przejechała po niej pazurami, po czym wylądowała całym ciałem na kocicy. Ta syknęła wściekle i wbiła swoje ostrza w jej boki. Motylka wyszarpnęła się, a krew rozprysła się dokoła. Zgrzyt podniosła się, strzepując z pazurów czerwoną ciecz. Zaśmiała się, po czym pognała na młodszą od siebie kotkę. Krew dudniła w uszach Motylkowej Łączki, gdy obserwowała, jak przeciwniczka pędzi ku niej zygzakiem. Słyszała rytm jej kroków, a gdy ta postawiła jeden błędny, szylkretka skoczyła i uczepiła się jej pleców. Zgrzyt przewróciła się, przygniatając ją ciężarem, aż z piersi Motylki uleciało powietrze. Mimo bólu zdołała jednak chwycić zębami jej ucho. Szarpnęła z całej siły, a nerwy i skóra puściły — samotniczce została tylko połowa ucha. Krew spływała jej po oku, a w spojrzeniu wciąż buzowała determinacja. Liliowa kotka zerknęła ponad Motylkę i uśmiechnęła się szyderczo. Szylkretka ani drgnęła, tylko strzepnęła ogonem i ruszyła naprzód. Wpadła w kałużę, rozchlapując wodę, i z impetem uderzyła barkiem w szyję Zgrzyt. Osłabiona widoczność sprawiła, że tamta zdołała jedynie drasnąć pazurami pysk Motylki, po czym zatoczyła się i runęła na ziemię. Widać było, że kiedyś mogła być silna — ale teraz szybsza i zwinniejsza wojowniczka z Klanu Burzy pokonała ją bez trudu. Motylka miała już zdecydować, czy przegonić ją, czy zakończyć jej życie, gdy w powietrzu zabrzmiał słaby pisk wołania o pomoc. Serce podskoczyło jej do gardła. Matka! Przeplatka była przygwożdżona do ziemi. Druga samotniczka, ciemna pointka, z triumfem przytrzymywała jej pysk, odsłaniając delikatne żyły na szyi. W jej oczach płonęła ślepa nienawiść. Nie przewidziała jednak, że starsza kotka ma przy sobie kogoś, kto wskoczy w ogień nawet wtedy, gdy ukrywa się przed nim prawdę. Motylkowa Łączka rzuciła się z całej siły na bok przeciwniczki. Obie potoczyły się w błoto. Przeplatkowy Wianek poderwała się, otrzepując zakrwawione futro, i kuśtykając, ruszyła córce na pomoc. Ciemna pointka podniosła się pewnie, ignorując śliską ziemię. Motylka również dźwignęła się, chociaż jej łapy drżały, a wzrok rozmywał się od oszołomienia. Dopiero ostrzegawczy krzyk matki przywrócił ją do pełnej świadomości. Ryk skoczyła, celując w bark wojowniczki i rozcinając go głęboko pazurami. Potem przejechała po jej czole, zostawiając płytką, ale krwawiącą ranę. Motylka zatoczyła się do tyłu, starając się blokować jej ataki, lecz na szczęście Przeplatka szybko wsparła córkę i odepchnęła przeciwniczkę. Matka i córka spojrzały na siebie. Chwilę później obie ruszyły jednocześnie. Ryk jeszcze przez moment stroszyła futro i warczała, gotowa rozszarpać każdą z nich, ale zrozumiała, że przewaga zniknęła. Cofając się, próbowała znaleźć drogę ucieczki. Motylka nie zamierzała na to pozwolić. Kilka susów wystarczyło, by wskoczyła na jej grzbiet i wbiła zęby w ciało. Ryk zawyła, a zaraz potem dostała cios po pysku od Przeplatki. Obie kotki powaliły ją na ziemię. Samotniczka popełniła błąd. Obróciła się na plecy, stając nos w nos z Motylką. Z zaskoczenia przeorała jej policzek pazurami, zostawiając głęboką szramę. Wojowniczkę ogarnął czysty instynkt obrony klanu i rodziny. Nie myślała. W jej oczach płonął szał. Szczęki zacisnęły się na szyi Ryk. Kły przebiły sierść, skórę i mięśnie, aż dotarły do tętnicy. Krew trysnęła, zalewając jej pysk i gardło przeciwniczki. Motylka szarpnęła głową, po czym puściła, cofając się i opierając drżące ciało o bok matki. Ryk zaczęła drżeć konwulsyjnie, a z pyska trysnęła struga krwi. W jej oczach, poza szaleństwem, pojawił się strach – prawdziwy, nagi strach przed końcem. Próbowała jeszcze unieść się na łapach, lecz runęła z powrotem w mokrą trawę.
— Mój… synek… mój synek…
Samotniczka szeptała jeszcze między pluciem krwią. Jej głos chwiał się, a każde słowo brzmiało jak echo zbliżającej się śmierci. W końcu jej ciało drgnęło po raz ostatni w konwulsjach agonii, a struga krwi rozlała się szeroką plamą po trawie, brudząc łapy Motylki. Lepka ciecz i tak już zasnuła jej lewe oko, odbierając wyraźny obraz. Całe futro szylkretki, jeszcze niedawno lśniące, było teraz potargane, posklejane i wilgotne od krwi – jej własnej i cudzej. Z kilku głębokich ran wciąż sączyła się czerwień, barwiąc ziemię pod nią. Dopiero gdy jej matka, chwiejnym krokiem, zwróciła się w stronę drugiej samotniczki, Motylka również podniosła głowę. W zielonych oczach młodej wojowniczki wirował szok, ale mimo drżenia całego ciała była gotowa walczyć dalej. Choćby miało to kosztować ją życie. Tak przysięgała podczas ceremonii. Zgrzyt, obserwując upadek towarzyszki, cofała się powoli. W jej spojrzeniu czaiła się wściekłość zmieszana z obawą – wiedziała, że nie ma już szans. Zerknęła jeszcze na Opadającego Rumianka i syknęła, zanosząc się gorzkim śmiechem.
— Dziwi mnie tylko jedno… że tak ci zależało na tym starcu. Na kocie, który wychowywał dzieci brudnego rudzielca — warknęła w stronę Rumianka, po czym odwróciła się i zaczęła biec w stronę terenów Klanu Wilka.
— Nie…! — syknęła Motylka i mimo bólu w każdym centymetrze ciała rzuciła się w pogoń.
— Przestań! — krzyknęła Przeplatkowy Wianek, stając jej na drodze. — Musimy wracać do obozu!
Jej jasne łapy były całe we krwi, a każdy oddech przerywany był jękiem. Motylka zatrzymała się, serce waliło jej jak młotem. Chwilę później skinęła głową, od razu kierując się ku Rumiankowi. Ten z trudem uniósł łeb, jego oczy były przygaszone, lecz wciąż pełne życia. Patrzył w stronę, gdzie zniknęła Zgrzyt.
— Nic… nic ci nie jest? — wyszeptała Motylka, drżącymi łapami starając się go podtrzymać. Miała wrażenie, że jej ciało błaga o chwilę odpoczynku, lecz nie mogła sobie na to pozwolić.
— N… nie. Dziękuję, że… że mi pomogłyście. Ale proszę… — Głos wojownika łamał się coraz bardziej, aż przeszedł w ledwo słyszalny szept. — Nie mówcie nikomu, co ona powiedziała. Proszę…
Jego pysk opadł na ziemię, a powieki przymknęły się ciężko. Motylka skinęła głową, choć serce ścisnęło jej się mocno.
Rozejrzała się dookoła i podeszła do żelaznego potwora. Rdzawe ściany jego ciała były porośnięte pajęczynami, a wokół leżały kępy nieświeżego mchu. Zebrała je tyle, ile zdołała, by choć trochę zatamować krwawienie u rannych. Utykając na przednią łapę, podeszła kolejno do każdego z towarzyszy, przykładając mech tam, gdzie krew sączyła się najmocniej. W końcu jej wzrok padł na martwe ciało Ryku. Zatrzymała się przy niej, a oczy zaszły mgłą.
— Klanie Gwiazd, wybacz mi… — wyszeptała, a jej głos się załamał. — Nie chciałam jej krzywdzić. Niech jej dusza odnajdzie spokój.
Łzy spłynęły po jej pysku, mieszając się z krwią. Nigdy wcześniej nie zabiła. Nigdy nie widziała śmierci z tak bliska – śmierci tak brutalnej. W jej żołądku zawiązał się twardy, bolesny węzeł. Odwróciła się do matki. Czekała ich teraz jeszcze trudniejsza część – musiały zabrać ciało Cykoriowego Pyłku i pomóc Rumiankowi dotrzeć do obozu.
Podróż była męczarnią. Pełna postojów, potknięć i drżących łap. Każdy krok przypominał im o ranach. Ale w końcu, zmęczona grupa przedarła się przez krzewy strzegące wejścia do obozu. Wystarczyła chwila, by cała osada się zleciała. Futra jeżyły się na widok krwi, a przerażone szepty niosły się po obozie. Królicza Gwiazda wyskoczył ze swojego legowiska niczym zając spłoszony z nory. Zamarł na widok rannych, a jego oczy rozszerzyły się z niedowierzania.
— Na Klan Gwiazd! Co się stało?! — wykrzyknął, głos mu drżał.
Zanim jednak ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, medycy Klanu Burzy popędzili naprzód, by zabrać rannych do lecznicy. Motylka, mimo że z każdą chwilą czuła, jak tracą ją siły, uparła się, by wyjaśnić wszystko liderowi. Wdzięczna Firletka podtrzymywała ją i starała się zatamować krwawienie, poprawiając prowizoryczne opatrunki.
— Natrafiłyśmy na dwie samotniczki… — zaczęła szylkretka, a każdy oddech był wysiłkiem. — Cykoriowy Pyłek i jakaś pręgowana kocica leżeli już martwi. Liliowa… wbijała kły w Opadającego Rumianka. Uciekła… ale tamta druga nie żyje.
Słowa urywały się, gdy opierała się na przyjaciółce. W końcu dotarła do lecznicy, gdzie medycy natychmiast się nią zajęli. Na moment spotkała spojrzenie Zawilcowej Korony. Jego oczy miały w sobie coś dziwnego – mieszaninę zaskoczenia i… niedowierzania. Motylka była pewna, że Rumianek powiedział mu, kto uratował mu życie. Kremowy kot patrzył jednak na nią tak, jakby wciąż nie umiał w to uwierzyć. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyła. Jaka była prawda? Nie mogła przecież zajrzeć do jego skomplikowanego umysłu. Motylkowa Łączka opadła w końcu na posłanie, oddając się w pełni medycznej opiece. Przymknęła oczy, pozwalając, by ciemność w końcu objęła ją i dała wytchnienie.

***
Lekkie promienie słońca wślizgnęły się do wieży, w której mieściła się lecznica, i oświetliły pysk Motylki. Chwilę później znów zasłonił je cień. Kocica położyła łapy na mordce i mruknęła niezadowolona. Jednak gdy tylko rozpoznała znajomy zapach, uniosła wzrok. Przed nią stał Świerszczowy Skok, a w jego oczach lśniły łzy. Gdy tylko siostra podniosła głowę, natychmiast otarł się policzkiem o jej futro.
— Och, Motylko… tak się bałem! Bałem się, że już nie wrócisz — wyszeptał, siadając obok i zaczynając energicznie wylizywać futerko siostry.
— Chyba wczoraj trochę odleciałam… — mruknęła, a jej gardło wypełniło miękkie mruczenie pod wpływem czułości braciszka. — Już spokojnie, nic mi nie jest! Nie tak łatwo mnie pokonać!
— Tak mi przykro z powodu tych ran… Medycy powiedzieli, że blizny zostaną… — dodał cicho Świerszcz, spuszczając wzrok.
Motylka zamrugała i spojrzała na swoje ramię. Widniały na nim trzy szramy, częściowo zakryte przez futro. Na plecach miała większy, łysy placek skóry, którego dopiero z czasem miał przykryć gęstszy włos. Dotknęła łapą policzka, gdzie również wyczuła zadrapania. Jej oczy nagle rozjaśniły się, a na pysku pojawił się szeroki uśmiech.
— Ależ, o czym ty mówisz! To cudowne, że mam blizny! Marzyłam o nich tyle czasu. W końcu będę mogła stanąć u boku wojowników z dumą, bo będę taka jak oni – pełna blizn po wygranych walkach. To moja nagroda i znak, że byłam silna! Będą mi przypominać, że uratowałam Rumianka! — Zamerdała radośnie wąsami, a uśmiech poszerzył się, gdy dodała: — Spójrz, ta na plecach wygląda jak motylek! To idealne!
Na moment radość rozświetliła jej pysk, lecz szybko przygasła. Świerszcz, który jeszcze przed chwilą uśmiechał się razem z nią, znów przybrał poważną minę.
— Coś nie tak? — zapytał ostrożnie.
— Czy… czy Klan Gwiazd mi wybaczy? — wyszeptała, odwracając spojrzenie i kładąc pysk na łapach. — Zabiłam tamtą kotkę… zachowywałam się jak oszalały lis. Nie miałam nad sobą kontroli.
Świerszcz zbliżył się i dotknął nosem jej ucha.
— Na pewno już wybaczyli! — miauknął z pewnością w głosie. — Chroniłaś klan, ratowałaś przyjaciela. To zasługuje na pochwałę od gwiezdnych, nie na karę! — dodał, po czym polizał siostrę po głowie.
Po chwili wyjął zza pleców parę fioletowych wrzosów i wplótł je w jej futro.

Od Cykoriowego Pyłku

 Ostatnimi księżycami działo się za dużo. Na początku mianowanie Zawilcowej Korony na medyka, a później wieść o ciąży Rozkwitającej Szanty. Chociaż Pozłacana Pszenica cieszyła się z nowych członków rodziny, to było dla niego za dużo. Nie taką historię sobie pisał, gdy był mianowany na ucznia. Nie tak miało się to skończyć. Jego oczy wbite były w niebo nad nim. Czy postępował dobrze? Tego nie wiedział. Nie potrafił być dobrym ojcem, a tym bardziej dziadkiem. Nawet nie potrafił spojrzeć Zawilcowi w oczy, nie widząc za nimi jego ojca. Postąpił dobrze, zabierając ich do Klanu Burzy, to wiedział doskonale, jednak czasem żałował tego wyboru. Wszyscy wydawali się szczęśliwi, oprócz niego, co go irytowało. Raz nie mogło coś pójść po jego myśli? O dużo nie prosił. Jego wzrok przeskoczył na kota przed nim, którym okazał się Opadający Rumianek, gdy usłyszał ciche kroki. Był on jedyny z kociaków Ryk, który bezskutecznie próbował odnowić z nim relacje. Czemu? Cykoria nie wiedział. Westchnął cicho, mijając wojownika i zmierzając ku Upadłego Potwora, gdzie mógł ukryć się w jednym z tuneli.
 – Mógłbyś, chociaż nie ignorować mej obecności. – Głos Rumianka dotarł do jego uszu, co skutkowało powstaniem grymasu na jego pysku.
 – A ty mógłbyś już się poddać z próbami poprawy naszej relacji. Nic nie przynoszą – rzucił tylko cynamonowy.
 – Mogą coś przynieść, jeśli przestaniesz udawać, że nie da się tego naprawić, bo się da. To nie tak, że nie masz już czasu, po prostu z niewiadomego mi powodu, udajesz, że go nie masz.
 – Jeśli masz zamiar mnie pouczać, to nie mam zamiaru kontynuować z tobą tej rozmowy. 
 Krok wojownika przyśpieszył, jakoby miało uwolnić go od trudnej rozmowy jednak tylko, gdy ukazał mu się potwór, to ten zamarł, wbijając swój wzrok w jego grzbiet. Na nim spoczywała pointka, którą dobrze kojarzył, wbijając swój wzrok prosto w niego.
 – Ileż można na Ciebie czekać Piórko? – Głos kotki uderzył o jego uszy, przywracając niemiłe wspomnienia. – Już myślałam, że nigdy nie przyjdziesz. Co za wtedy byłaby za strata? – Wzrok kocicy pokierował się na Opadającego Rumianka, który pojawił się przy jego boku, aby szybko powrócić na Cykorię. – Jeszcze postanawiasz zabrać moje kocię ze sobą? Szczerze? Miałam nadzieję, że spotkam z tobą kocicę, która położyła pazury na moim synu, jednak Rumianek to też dobra opcja. Każdy kot kiedyś wraca do swej nory.
 – Czy przypadkiem nie chciałaś się tylko z twoim partnerem rozliczyć za zabranie Ci kociąt? – Następny głos dołączył się do ich rozmowy, a kiedy skierował swój wzrok w stronę jego źródła, dostrzegł liliową i srebrną samotniczkę. – Tym razem ja nie mam zamiaru czekać.
 Wraz z tymi słowami, kocica rzuciła się na cynamonowego, powalając go na ziemię i pazurami rozcinając jego skórę. Kocur syknął, gdy jego ciało przeszył ból, po chwili strącając ją tylnymi łapami z siebie. Jednak nim zdołał się podnieść z ziemi i zaatakować kotkę, następne pazury przeszyły jego skórę.
 – Tak beze mnie Zgrzyt? Gdzie w tym zabawa, jeśli nie podzielisz się ze siostrą? – powiedziała Ryk, która wraz z tymi słowami wbiła w jego szyję swe kły. Próbował się bronić, jednak jego próby były bezskuteczne. Siły uciekały z jego ciała tak szybko, jak szkarłatna substancja z jego ran. Wzrok Cykoriowego Pyłku pokierował się na szylkreta, który przyglądał się tej całej sytuacji z samotniczką u jego boku. Widział strach w jego oczach, jednak nie pomógł mu. Może to przez jego słowa? 
 – Rumianku, nie należycie do tego klanu. – Kawałek monologu Zmory dotarło do uszu kocura. – To był błąd, że to coś przyprowadziło was do niego. Powinniście być przy naszym boku. Ty, Szanta, Kminek i Zawilec. Tam leży wasz prawdziwy dom i wiesz to doskonale. A ja zrobię wszystko by was ponownie tam sprowadzić.
 Wraz z tymi słowami Cykoria wziął swój ostatni oddech, czując już dokładnie smak krwi w pysku. Jego powieki zamknęły się, dając ciemności przejąć jego wzrok i zostawić na tej ziemi tylko swe ciało, pustą skorupę tego, kim wcześniej był. Ból zanikł całkowicie. Nie czuł już ostrych pazurów Zgrzyt i Ryk rozrywających coś, co kiedyś mógł nazwać swoim futrem. Poczuł ulgę. Kiedy otworzył swe powieki ponownie, jedynie co dostrzegł to kremową sylwetkę, obok której stała mniejsza, ruda sylwetka, która wbijała w niego swój wzrok. Pysk cynamonowego przystroił uśmiech, kiedy podążył w ich kierunku, zostawiając wszystko za sobą.

[*]

Nowy członek Pustki!

 
Powód odejścia: Decyzja administracji
Przyczyna odejścia: Czarny kaszel

Odszedł do Pustki!

Od Czajki Do Borowika

Dni zlewały się w całość, tworząc pewien ciąg, który tylko czekał z niecierpliwością na przerwanie przez jakąś drobną zmianę, odstającą od monotonnych dni, operujących się na tych samych, wyrobionych nawykach. Czajka nie przepadał za takim stanem rzeczy, lecz zbyt dużo nie mógł zrobić – mógł jedynie całymi dniami czekać u wejścia do żłobka, aż w końcu w jego stronę skieruje się pewien uczeń, który niedawno opuścił legowisko, gdzie niebieski kocurek miał spędzić jeszcze jakiś czas. Z niecierpliwością odliczał każdy dzień do dołączenia do uczniów na kasztanowcu, który jakoby samotnie stał nieco oddalony od głównej części obozu Owocniaków.
Brązowooki z samego rana siadał na miejscu, które okupował od dłuższego czasu, by swój zamyślony wzrok utkwić w polanie, która zawsze jakby szeptała, wolała go, by opuścił bezpieczny żłobek u boku Kajzerki, lecz kociak zawsze nieugięcie jedynie przesiadywał na skraju legowiska i miejsca, które go przeciągało. Swe ślepia najczęściej miał utkwione w drzewie, na którym było legowisko uczniów, czekając, aż na ziemię zejdzie pewien liliowy kocur, będąc od niego starszym raptem o jeden księżyc. Często widywał, jak Borowik z lekką obawą wspina się i schodzi z drzewa, jakby miał lęk wysokości, jednak za każdym razem go przezwyciężał. Czajka go pod tym względem podziwiał, że kocur jest w stanie stawić czoła swoim lękom – nie wiedział, czy sam byłby do tego zdolny, gdyby był na miejscu zielonookiego.
W końcu nadszedł ten moment i długo wyczekiwany przez niebieskiego Borowik, stanął łapami na twardej ziemi. Czajka, widząc dawnego towarzysza rozmów, zastrzygł uszami, czekając na kolejny ruch ze strony liliowego. Ten nagle skierował swoje kroki w stronę młodszego, który nie potrafił uwierzyć własnym oczom, czy naprawdę ten dość spory młody uczeń idzie w końcu do niego po tak długim czasie oczekiwania na to?
– Czy to naprawdę ty…? – wymsknęło mu się, gdy Borowik był jakąś długość ogona od niego. – Wiesz, ile ja tu czekałem?! Nie łaska było wcześniej przyjść i zobaczyć co u mnie?! – fuknął i niespodziewanie zdzielił go łapą w głowę.

<Borowiku, ileż można na ciebie czekać?!>

Od Czajki Do Guziczka

Czajka od jakiegoś czasu przebywał w stanie zawieszenia, poświęcając większość czasu na wypatrywaniu Borowika w centrum obozu Owocowego Lasu. Odkąd jego kompan do rozmów został mianowany, niebieski kocur nie miał zbytnio z kim spędzać towarzystwa, choć podobnie było z jego bratem, Guziczkiem, który bardzo dobrze dogadywał się z Kurką. Obecnie więc rodzeństwo będące pod opieką Kajzerki było skazane na swoje towarzystwo. Czajce to nie robiło różnicy, w końcu cały dzień potrafił wyczekiwać na pewnego liliowego kocura.
– Berek! – Nagle niebieski kociak poczuł lekkie szturchnięcie w bark łapą oraz usłyszał jedno słowo, opisujące zabawę, do której został zaproszony jako goniący.
– Nie mam ochoty na berka – mruknął i krótkim ruchem ogona przeciął powietrze za sobą, trafiając przy tym w Guziczka.
– Daj spokój! Całe dnie jedynie siedzisz i wypatrujesz nie wiadomo czego! Jesteś taki odkąd Kurka i Borowik zostali mianowani – zauważył młodszy.
“Czy aż tak to widać…?”
– Zachowujesz się, jakbyś się w którymś z nich zakochał. – Na te słowa, Czajka poczuł, jak zaczynają go piec końcówki uszu. Nerwowo uderzył końcówką ogona, starając się opanować. – Nie mów, że ty… Ktoś tu się zakochał! – wykrzyczał brat, na co starszy zasłonić mu nagle pyszczek łapami.
– Ciszej mysi móżdżku! – syknął. – Zaraz każdy będzie wiedzieć o jakiś twoich domysłach! Nie jestem w nikim zakochany, okej? – fuknął, wracając do wcześniejszej pozycji.

<Braciszku?>

Od Czajki Do Kajzerki

Niebieski kocurek już jakiś czas temu przestał być małą nastroszoną kulką futerka, obecnie był większy niż za dnia, kiedy został znaleziony, a jego ciało zaczęło powoli przybierać atletyczną sylwetkę. Niby w czasie tych paru księżyców zbyt dużo się nie zmieniło w jego życiu, jednak jego towarzyszy do rozmów, Borowik, niedawno został uczniem wojownika i już nie sypiał w żłobku, tylko na gałęziach kasztanowca nieco oddalonego od głównej części obozu, gdzie były legowiska innych oraz stos zwierzyny, znajdujący się obok żłobka.Czajka w ostatnich dniach nie umiał zbytnio spać, czując stres przed zostaniem uczniem i całą tą ceremonią – widział, jak tłum kotów zbierał się, by Sówka mogła oznajmić pobratymcom nowe wieści oraz przydzielić mentorów dla nowych uczniów. Na samo wspomnienie tego momentu, żołądek kocurka zawiązywał się w supeł, tworząc napięcie. Oprócz tego od tamtego dnia niebieski kociak spędzał większość dnia na wypatrywaniu Borowika na polanie z nadzieją, że przyjdzie się przywitać i chociaż przez chwilę porozmawia z Czajką, przy okazji opowiadając mu o szkoleniu na wojownika.
Tak było też dzisiaj – z zamyślonym wzrokiem siedział w wejściu do żłobka, wpatrując się w koty, które wchodziły oraz opuszczały obóz Owocowego Lasu. W którymś momencie poczuł, jak ciepły i miękki ogon Kajzerki owija się wokół niego.
– Co się dzieje synku? – spytała kotka z wyraźną czułością i troską o kociaka.
– Kiedy zostanę uczniem? – odpowiedział, przenosząc wzrok na szylkretkę.
– Już niedługo kochanie, nim się obejrzysz, dołączysz do Borowika oraz Kurki w gałęziach kasztanowca – mruknęła, przejeżdżając językiem po głowie Czajki.
– A kim zostanę? Borowik szkoli się na wojownika, a Kurka na zwiadowcę. Kim ja zostanę?

<Mamo?>

Od Borówkowej Słodyczy CD. Żmijowcowej Wici

Borówkowa Słodycz uniosła lekko głowę, słysząc znajomy, nieco przeciągnięty głos Żmijowcowej Wici. Niebieskie oczy spoczęły na nim z mieszaniną łagodnej ciekawości i lekkiego zmęczenia. Czekała już chwilę przy brzegu, opierając się przednimi łapami o chłodny, płaski kamień. Jej futro, zwykle czysto białe, było przyprószone piaskiem i drobnymi ziarenkami mułu, który jeszcze nie do końca wysechł po wcześniejszym wysiłku.Kamień, który próbowała przepchnąć sama, uparcie stawiał opór — nie był ogromny, ale jego kształt był wyjątkowo niewdzięczny, płaski od spodu, lecz szerszy na górze, przez co ślizgał się po ziemi bez ładu, nie chcąc ruszyć z miejsca. Ostatecznie uznała, że dalsze pchanie w pojedynkę tylko ją wyczerpie, a i tak wcześniej czy później przydzielą jej partnera. Odpoczynek był więc rozsądnym wyborem, choć nawet on nie dawał pełni wytchnienia — powietrze było ciepłe i parne, a wiatr niósł zapach namokłych liści i słonawej, ciężkiej wody z nocy.
Odwróciła łeb w stronę Żmijowca, który właśnie się do niej zbliżał. Bury kocur wyglądał, jakby dopiero co wyszedł z legowiska — miał rozczochrane futro, opadnięte wąsy i spojrzenie półprzytomne, chociaż już zdążył rzucić parę słów zażenowania i parę szybkich spojrzeń wokół, jakby sprawdzał, czy przypadkiem nikt nie zauważył jego porannego lenistwa.
— Jak ci idzie? — zapytał, zbliżając się do niej. — W sumie nie tylko z kamieniem, też nie jesteś długo wojowniczką, co nie? Znaczy głupie pytanie, przez moment dzieliliśmy się Szałwiowym Sercem, wiesz… jak moją mentorkę jakieś morskie potworstwa porwały…
Borówka spojrzała na niego z nieczytelnym wyrazem pyszczka. Mrugnęła raz, potem drugi, jakby zastanawiała się, czy powinien ją bawić ten komentarz, czy raczej zmartwić.
— Ach, jakoś sobie radzę. — Jej głos był cichy, melodyjny, z tą nutą spokojnej rezygnacji. — Ale tak, pamiętam tamten czas. Szałwiowe Serce był dla mnie ważny… Zawsze, gdy miałam jakieś wątpliwości, potrafił udzielić mi rady. Cieszę się, że to on był moim mentorem.
Zawiesiła wzrok na kamieniu, który czekał tuż obok nich, jak milczący świadek ich rozmowy. Przez chwilę nie mówiła nic, tylko przestępowała z łapy na łapę, rozważając najlepszy sposób jego przetoczenia.
— A co do kamienia… — dodała po chwili, przechylając łeb i wskazując go ogonem. — Sam widzisz, jak to idzie. Miałam nadzieję, że uda mi się przesunąć go do celu, ale… niektóre rzeczy lepiej robić w duecie.
Uśmiechnęła się lekko, jakby chciała zrównoważyć chłodny ton wcześniejszej wypowiedzi.
— Zaczniemy? — zapytała spokojnie, podchodząc do jednej strony głazu i kładąc łapy tak, by miały lepszą przyczepność. — Najlepiej, jeśli będziemy go turlać pod lekkim kątem, w stronę tej rośliny tam. — Wskazała pyskiem na jakiś krzaczek.

<Żmijowcu?>

Wykonane zadania:
Wniesienie na wyspę kamieni, mających otaczać źródełko wody i wzmacniać jego ścianki

Od Cisowego Tchnienia Do Mewy

Chwilowo siedziała w legowisku medyka. Miała przerwę od leczenia chorych, bo właśnie jeden z miłych uczniów przyniósł jej posiłek. Kiedy tylko przełknęła ostatni kęs czajki, usłyszała głos Roztargnionego Koperka:
– Kończą się liście dębu.
Rozejrzała się po lecznicy. Roztargniony Koperek jak można się już domyśleć liczyło zioła. Jarzębinowy Żar za to właśnie wyszła z legowiska, żeby zobaczyć, jak mają się starsi.
– Pójdę po nie – zaoferowała po chwili. Najwyraźniej nie miała wyjścia. Mimo że umiała walczyć tak jak większość klanu, wolała jednak nie iść samotnie na wyprawę po zioła. Tym razem na swojego towarzysza wybrała Sowi Zmierzch. Szli przez las w kierunku granicy z terenami niczyimi. Cisowe Tchnienie pamiętała, że rośnie tam dość dużo dębów. Kiedy dotarli, medyczka zaczęła zbierać liście, które spadły pewnie przy jakimś większym podmuchu wiatru, podczas gdy Sowi Zmierzch wspiął się na jedną z niższych gałęzi i zaczął odrywać liście od gałęzi. Kiedy uzbierali już dość pokaźną ilość liści, Sowi Zmierzch powiedział:
– Pójdę jeszcze zapolować dla klanu. Dasz radę wrócić sama Cisowe Tchnienie?
– Oczywiście.
Wtedy kocur odszedł, zostawiając ją samotnie przy granicy z kupką liści. Kiedy już miała wziąć medykamenty i wrócić do obozu, żeby je wysuszyć, usłyszała głos:
– Też zbierasz liście?
Nastroszyła się i wysunęła pazury. Rozejrzała się wokół siebie, ale nikogo nie zobaczyła.

<Mewa?>

Od Nemezji

Zielone ślepka wodziły z zainteresowaniem po otwartych bezdrzewnych terenach, będących tuż na wyciągnięcie łapki. Ruda kotka ostrożnie stawiała kroki po leśnym runie, co jakiś czas odwracając się do tyłu, na każdy najmniejszy dźwięk. Nie zdając sobie sprawy, że tuż nad nią, bezgłośnie "szybował drapieżnik", wyszła spomiędzy drzew i powoli zbliżyła się do zbiornika wody, wokół którego dostrzegła rosnące zioła. Upewniając się, że w obrębie pięciu długości ogona nie znajduje się żaden inny kot, przystąpiła do zrywania ziela.
W tym samym czasie wśród koron drzew przemykała z gałęzi na gałąź Nemezja, podążając w ciszy od dłuższego czasu za swoją siostrą. Gdyby nie prośba matki, nie byłoby jej tutaj. Miała inne rzeczy na głowie, chociażby trening z braćmi. Ale nie! Musiała się upewnić, że Iskra nie będzie rozmawiała z obcymi i wróci z wyprawy po zioła cała i zdrowa.
Dlaczego Iskra jako jedyna z jej rodzeństwa miała zakaz rozmowy z obcymi?! Nie, żeby jej tego zazdrościła, raczej współczuła, że kocica nie może przemawiać w imieniu Wiecznego Ognia i nawracać koty na jedyną, właściwą ścieżkę.
Nemezja nie potrafiła pojąć zamiłowania siostry to wszelkich rodzajów ziół. No dobrze, może trucizny sprawiały, że nieco ożywiała się podczas lekcji matki na temat zielarstwa, ale kiedy chodziło o rośliny, które trzeba było spożyć, aby nie bolał brzuch, oczy same jej się zamykały.
– No szybciej! Już wystarczająco tego zielska nazbierałaś! – zawołała, zeskakując o jedną gałąź w dół. Ostrożnie przeszła wzdłuż gałęzi, aby w kilku susach znaleźć się jeszcze niżej. Odbijając się od pieńka, znalazła się na ziemi.
– N-nemezja?! Wy-wystraszyłaś mnie! Jak długo tu jesteś?
Przeniosła spojrzenie na siostrę, która w pośpiechu starała się pochwycić zioła, które upuściła.
– Wystarczająco długo, aby być pewną, że nie mam zamiaru podejść do testu na Kapłankę. – Otrzepała się, mierząc spojrzeniem Iskrę. – N-U-D-Y! – Mimo narzekania, chwilę później pochwyciła w pysk kępkę ziół, aby nieco ulżyć siostrze podczas drogi powrotnej. Łebkiem skinęła, dając znać, że mogą ruszać.
Droga powrotna w mniemaniu Nemezji strasznie się dłużyła. Gdyby poruszała się na wysokościach, już dawno byłaby w obozie. Jednak Iskra nie przepadała za wspinaczką. Prawdopodobnie byłaby pierwszą, która by zginęła w sytuacji, w której jedyną szansą na przeżycie byłoby wdrapanie się na drzewo, bądź budynek. Kocice wróciły do prowizorycznego obozu wraz z zajściem słońca. Nim się rozdzieliły, po przekazaniu ziół, niebieskooka musnęła końcówką ogona arlekinke po barku, by już po chwili cicho powiedzieć: 
– Powodzenia. Niech Wieczny Ogień oświetla ci drogę!
Może i nie lubiła ziół. Może i Iskra była najbardziej denerwującą kotką na świecie, z którą darła koty od pierwszych chwil swojego życia przez całkowicie inne podejście do niektórych rzeczy oraz styl życia. I to nie raz. Ale była również jej siostrą. Jej jedyną, najukochańszą siostrą, której życzyła jak najlepiej.

Od Brukselkowej Zadry do Lamentującej Toni

Dawno temu, gdy Brukselka była kociakiem

Brukselka oczekiwała dalszych opowieści od Pokrzywowego Wąsa. Kocur nie wpadał za często do żłobka, dlatego sama musiała go poszukiwać. Tym razem postanowiła opuścić na chwilę swoje legowisko i pochodzić po obozie albo zajrzeć do legowiska wojowników. Kalafior na pewno się nie skapnie, prawda?
Kotka wyjrzała na obozową polanę, ale nie dostrzegła znajomego niebieskiego futra. Ostrożnie wydostała się na zewnątrz, gdzie uderzył w nią silny podmuch mroźnego wiatru. Młoda kotka zatrzęsła się z zimna, ale nie miała zamiaru teraz się poddawać. Zaczęła brnąć do przodu, przy okazji rozglądając się za swoim tatą.
Zamiast znalezienia swojego ojca, koteczka uderzyła w czyjąś łapę. Straciła równowagę i wywróciła się na ziemię. Szybko ponownie się podniosła i zmarszczyła brwi. Podniosła głowę i dostrzegła jakąś uczennicę. Brukselka aż kichnęła ze złości, chciała zacząć ją wyzywać, ale ugryzła się w język.
— Dzień dobry — mruknęła i wyprostowała się dumnie.
Lamentująca Łapa zerknęła ze złością na kociaka, który przypałętał się jej pod łapy.
— Uważaj, jak chodzisz — burknęła. Brukselka natychmiast odwzajemniła spojrzenie starszej kotki.
— To ty patrz pod nogi! — mruknęła niezadowolona i przewróciła oczami. Liczyła na spokojniejszą rozmowę, ale najwyraźniej napotkała na kogoś podobnego do niej.
— Nie powinnaś teraz siedzieć w żłobku?
Liliowa kotka uśmiechnęła się pod nosem.
— A nie! Nie mogę wychodzić z obozu, ale ze żłobka już tak! — uparła się, na co dymna prychnęła z pogardą.
— W ogóle to jakbyś nie zauważyła, to stoję w miejscu — odparła Lament, wymownie spoglądając w niebo. Na ostatnie słowa kotki uśmiechnęła się szyderczo. — Ja opuściłam obóz jako kociak.
— Fajnie, ale nie możesz po prostu stać na środku obozu jak pień i oczekiwać, że każdy cię będzie omijał! — miauknęła Brukselka, przewracając oczami.
— A właśnie, że mogę stać w miejscu — odparowała dymna, kręcąc głową na boki. Następnie Brukselka uniosła uszy, wyraźnie zaciekawiona.
— Czekaj… Chwila, co masz na myśli? Uciekłaś ze żłobka? — spytała. Chciała jeszcze dodać coś wrednego, ale ugryzła się w język.
Lamentująca Łapa uśmiechnęła się szyderczo. — Oczywiście, że tak. Uciekłam z obozu. No, ale wiesz, to nie dla każdego.
Brukselka nie odpowiedziała kotce na jej poprzednie słowa na temat stania w miejscu. Teraz skupiła się na nowym, ciekawszym wątku – ucieczce.
— Widać! Tylko takie głupie koty jak ty uciekłyby z obozu — parsknęła, jej ton był nieco żartobliwy. Liliowa kotka chciała dogryźć starszej "koleżance”, ale jednocześnie trochę nie wiedziała, za co się złapać. — Czyżby cię mama nie kochała, że tak bardzo chciałaś od niej uciec? — spytała, unosząc jedną brew do góry. Uczennica zmrużyła nieznacznie ślepia, a następnie prychnęła z wyższością.
— Uwierz mi, że nie. Ja w przeciwieństwie do niektórych kotów mam nieco odwagi oraz charakteru i nie boję się zrobić czegoś wbrew woli starszych... Ale ty i tak tego nie zrozumiesz. — Machnęła lekceważąco łapą i teatralnie odwróciła wzrok.
Brukselka zagryzła wargę, chcąc dodać coś jeszcze, ale zanim zdążyła otworzyć pysk, przerwało jej wołanie matki:
— Brukselko! Gdzie jesteś? Wracaj do żłobka! — rozległo się po obozie. Liliowa miała wrażenie, że zaraz spali się ze wstydu.
— Jasne mamo, już idę! — odkrzyknęła, po czym zwróciła się do Lamentującej Łapy. — Tym razem ci się udało, ale jak następnym razem się spotkamy, to… to słownie cię pokonam!
Dymna prychnęła pod nosem, wyraźnie kpiąco. Brukselka zaś odwróciła się i prędko pognała w stronę żłobka, gdzie czekała na nią mama, jak i jej rodzeństwo.

***

Teraźniejszość

Brukselkowa Zadra została przydzielona do patrolu razem z Jaskółczym Zielem i Lamentującą Tonią. Ta druga nie budziła w niej większych emocji, ale rozmowa z Jaskółką miała już dla niej znaczenie – i to z jednego konkretnego powodu. Czarnofutra wojowniczka szkoliła bowiem Gwiazdnicową Łapę, przybraną córkę Brukselki. Co więcej, Jaskółcze Ziele należała do kultu, a więc zapewne wierzyła w Miejsce, Gdzie Brak Gwiazd – coś, co dla Brukselki było absolutnie nie do przyjęcia. Bała się, że ta niebezpieczna wiara mogłaby przenieść się na młodą szylkretkę, jeśli wojowniczka zaczęłaby jej wpajać swoje wartości. Właśnie dlatego od kilku księżyców Brukselkowa Zadra podświadomie próbowała wpływać na umysł Jaskółki, subtelnie rzucając tu i ówdzie krótkie uwagi, które miały ją nakierować na “właściwą” drogę. Nie wiedziała jeszcze, na ile może jej ufać, ale miała nadzieję, że pewnego dnia uda jej się przekonać ją do prawdziwej wiary.
Kotki szły wzdłuż granicy, patrolując teren w milczeniu. Brukselka co jakiś czas zerkała w stronę Jaskółczego Ziela, jakby wyczekując odpowiedniego momentu, by rozpocząć rozmowę.
— Idę się załatwić — rzuciła nagle obojętnie Lamentująca Toń i bez żadnego ostrzeżenia zniknęła w krzakach. Brukselka i Jaskółka zatrzymały się niemal w tym samym momencie, obie wpatrując się w miejsce, gdzie zniknęła dymna.
— Och! Tego się nie spodziewałam — mruknęła Brukselka z lekkim uśmiechem. Czarnofutra spojrzała na nią, ale milczała.
— Jaskółcze Ziele, czy... mogłybyśmy o czymś porozmawiać? — zapytała w końcu Brukselka, siadając na trawie. Jaskółka skinęła głową i usiadła naprzeciwko.
— No pewnie, a o czym chciałabyś pogadać? — spytała, po chwili zastanowienia dodając:
— Niech zgadnę... pewnie o Gwiazdnicowej Łapie!
Brukselka poczuła, jak pieką ją uszy.
— Tak... Masz rację. Po prostu się o nią martwię, dobrze? To przecież moja córka. Może nie biologiczna, ale i tak — wzruszyła ramionami.
Na jej słowa kultystka zatrzepotała wibrysami.
— No dobrze. Nie wiem co prawda, jak to jest, bo sama nie mam kociąt, ale... powiedzmy, że mogę się domyślać — przyznała.
— Przejdźmy już do rzeczy — rzuciła Brukselkowa Zadra, poprawiając pozycję. — Czy Gwiazdnica dobrze sobie radzi na treningach? Zna już jakieś podstawy? Jak idzie jej polowanie, jak walka? — dopytywała ze zmarszczonym czołem. — I... chcę też wiedzieć, czy oprócz nauki tropienia i walki przekazujesz jej jakieś... wartości.
Jaskółcze Ziele skrzywiła się i spuściła wzrok na łapy.
— Nie... — wymamrotała, po czym uniosła głowę, spotykając poważne spojrzenie liliowej. — To znaczy, nie mówiłam jej nic o żadnych wartościach... A co do treningów, cóż, nie powiedziałabym, że idzie jej najlepiej, ale jeszcze nad tym pracujemy. — Jej pysk zdradzał napięcie i niepokój, jakby nie mówiła całej prawdy. Kłamała. — Nie masz się o co martw... — urwała, gdy zobaczyła ostre spojrzenie Brukselki.
— Jaskółcze Ziele! Przecież widzę, że coś jest nie tak. Gwiazdnicowa Łapa wcale nie wygląda na kogoś, kto ruszył z treningiem od czasu, gdy wyszedł ze żłobka! Wiem, że jest młoda, ale litości! — prychnęła szorstko, wyładowując irytację, która narastała w niej przez kolejne nieprzespane noce. — Weź się w końcu w garść i zacznij ją uczyć, jak należy! — chrząknęła, podnosząc się gwałtownie i zaczynając krążyć w miejscu. Pysk Jaskółki spoważniał, a w jej oczach pojawił się wyrzut.
— A może to wcale nie jest moja wina, co? Może to Gwiazdnicowa Łapa nie przykłada się do treningów? — odburknęła ostro. — Robię wszystko, co mogę!
Brukselkowa Zadra doskoczyła do niej tak blisko, że ich nosy niemal się zetknęły.
— To robisz za mało! — warknęła, a potem znowu zaczęła nerwowo krążyć. — Na przodków! Moja matka jest stara i schorowana, mojego ojca zabito na oczach całego klanu, a ty jeszcze śmiesz mi mówić, że moja własna podopieczna się nie uczy!? To istna tragedia! — syknęła, aż w końcu zmrużyła oczy, bo przez głowę przeszył ją ostry ból.
Dopiero gdy ustąpił, ciężko usiadła na ziemi, oddychając głęboko.
— Przepraszam... — wysyczała przez zaciśnięte zęby. — Może trochę mnie poniosło, ale naprawdę martwię się o Gwiazdnicę i chcę, żebyś zgłaszała mi wszelkie niepokojące... sytuacje — dodała błagalnie. Czarnofutra, nieco zmieszana, skinęła głową.
Wtem z krzaków, jak na zawołanie, wyszła Lamentująca Toń. Dostrzegłszy napiętą atmosferę między kotkami, uniosła brew, lecz nie skomentowała sytuacji. Cała trójka ruszyła dalej w milczeniu, przerywanym jedynie cichym mamrotaniem i chrząkaniem pod nosem.
W końcu dotarły nad strumień, gdzie zatrzymały się przy kamieniach prowadzących na drugi brzeg. Brukselkowa Zadra uniosła pysk i zawęszyła, a do jej nozdrzy dotarł zwietrzały, lecz wciąż niepokojący zapach.
— Lamentująca Toni, Jaskółcze Ziele... wy też to czujecie? — zapytała, nabierając powietrza do płuc. — Ktoś tędy przechodził. Jakiś samotnik... albo ich kilku. — Jej ogon poruszył się nerwowo. — Myślicie, że wciąż kręci się gdzieś w okolicy, czy już odszedł? I czy powinnyśmy to zgłosić Nikłej Gwieździe, czy raczej zignorować?

<Lamentująca Toni? Co o tym myślisz?>

Od Niezapominajkowej Łapy


Kotka niosła w pyszczku patyki, które nazbierała do naprawiania żłobka. Gdy już do niego dotarła, odłożyła je na ziemię, sprawdzając, czy żadne się nie połamały. Już miała użyć jednego, jednak zatrzymał ją Szepcik, który patrzył zafascynowany na patyki.
— Czy mógłbym pomóc..? Chciałbym się trochę przydać, jeśli wiesz, o co mi chodzi… — powiedział kocurek speszony. Dymna kotka od razu uśmiechnęła się w jego stronę.
— Jasne! Chodź, pokażę ci, co możesz zrobić. — Po tych słowach wzięła kilka patyków w łapę i zaczęła je wpychać w mniejsze dziurki. Po chwili obserwowania jej Szept zaczął robić to samo. Razem upychali przyniesione przez nią patyki w najróżniejsze dziurki, a gdy skończyli młodszy uśmiechnął się niepewnie.
— To było… Fajne. Cieszę się, że mogłem pomóc.
— A ja cieszę się, że tak dobrze ci poszło! Gałązki powkładane są idealnie! Brawa dla ciebie. — Kotka lekko potarmosiła mu włoski na głowie, na co ten potrząsnął głową. Po chwili usłyszała, jak na zewnątrz zbierają się wojownicy. Wyszła ze żłobka, patrząc, jak przedostają przedostają się drugi brzeg, aby przepchnąć pień, który miał być częścią legowiska starszyzny. Spojrzała na Szepcika, który stanął obok niej, przyglądając się. Ewidentnie również był zainteresowany zaistniałą sytuacją.
— Chyba będę musiała lecieć im pomóc. Ale miło się z tobą wkładało gałązki! — uśmiechnęła się do młodszego, na co ten odpowiedział tym samym.
— Tak, było… Bardzo miło. Ale zrobimy to jeszcze raz, prawda? — zapytał z nadzieją.
— Jak tylko dostaną się mi w łapy patyki, to od razu do ciebie popędzę! — Po tych słowach skierowała się do reszty wojowników. Kijankowe Moczary spojrzał na nią, gdy stanęła przy brzegu, przygotowując się do przepłynięcia. Widziała na jego pyszczku lekką niepewność. Chyba większość Klanu Nocy była zdziwiona tym, jak kotka dobrze radzi sobie z pływaniem, szczególnie, że nie była tu urodzona. Z resztą zazwyczaj koty chcą być od niej jak najdalej. Ta jednak bez problemu zanurzyła się w wodzie, po czym zaczęła machać łapkami. Wynurzyła się po drugiej stronie, stając z resztą wojowników przy pniu. Spojrzała na stojącą obok niej Trzcinową Łapę i uśmiechnęła się niepewnie.
— Może chciałabyś potem zjeść coś razem? Ewidentnie będziemy wykończone po dzisiejszym dniu… — zaczęła dymna, patrząc z nadzieją na uczennicę.
— Zobaczymy, na razie chyba dobrze byłoby się skupić na zadaniu. — odpowiedziała tamta.
— Tak, racja… — Niezapominajkowa Łapa lekko zawiedziona spojrzała na pień. Gdy usłyszała znak od jednego z wojowników, pchnęła kłodę najmocniej jak tylko się dało. Ta zaczęła powoli toczyć się w stronę rzeki. Niezapominajkowa Łapa z determinacją używała całych swoich sił, zapierając się ziemi swoimi łapkami.
[406 słów]

Wykonane zadania:
- Umocnienie żłobka twardszymi gałęziami, trzcinami i patykami
- Wtoczenie na wyspę pnia, mającego stanowić część nowego legowiska starszyzny

Nowi członkowie Klanu Gwiazdy!

Powód odejścia: Decyzja administracji
Przyczyna odejścia: Otrucie przez Wieczne Zaćmienie

Odszedł do Klanu Gwiazdy!


Powód odejścia: Decyzja administracji
Przyczyna odejścia: Starość

Odeszła do Klanu Gwiazdy!

Od Bożodrzewnego Kaprysu

Była taka zmęczona. Jej ciało wydawało się z nią nie współpracować. Wlekła za sobą opuszczony ogon, nie zwracając uwagi na wplątujące się w niego gałązki. Wszystko bolało, piekło, ściskało jej wnętrzności. Znowu nie przyniosła nic z polowania. Pikująca Jaskółka nawet na nią nie spojrzała, gdy przechodziła obok. Być może nic nie mówiła, bo bała się zepsucia swojej relacji z Judaszowcem. Być może po prostu wiedziała, że Bożodrzew jest już straconą sprawą.
Wpatrywała się w stos zwierzyny – nie tak wielki, jak za czasów świetności Klanu Klifu, lecz wystarczający, by wykarmić to, co z grupy zostało. Wojowniczka tylko raz odwiedziła groby zabitych w wojnie z Klanem Wilka i samotniczkami, by odmówić niemą modlitwę nad mogiłą matki. W tamtym momencie już dawno przestała czuć smutek. Wyobrażanie sobie nieruchomego ciała upokorzonej przywódczyni jedynie powiększało rosnącą w niej pustkę.
Przełknęła zbierającą się w jej pysku ślinę. Była taka głodna, ale nie mogła nic zjeść. Do nieustającego od wielu księżyców bólu klatki piersiowej niedawno dołączył ból brzucha. Musiała przeczekać najgorszy moment. Przecież w końcu musiało przejść, dokładnie tak jak wszystko inne.
Tak jak Zielone Wzgórze.
Nieobecność kotki stała się w pewnym sensie stanem domyślnym dla Bożodrzewa. Nie oczekiwała jej ciepła, gdy kładła się w legowisku. Nie spodziewała się zobaczyć jej pyska, gdy budziła się ze snu. Nie potrzebowała jej ciepłych zapewnień miłości. Zielone Wzgórze mogłaby równie dobrze nigdy nie istnieć.
Wzrok wojowniczki przyciągnął Rozświetlona Skóra, który prowadził w kierunku legowiska medyków rozglądającą się z niepokojem kotkę. Nieczęsto gościła w tej części obozu Klanu Klifu i Bożodrzew bardzo często zapominała, że wciąż się w nim znajduje. Jej obecność obudziła coś jednak w jej starym, pustym ciele. Niechętna ciekawość zachęciła ją do podejścia.
Nieczęsto chodziła do medyczek. Nie chciała patrzeć na swoje dwie córki, które marniały, niszczały, stawały się coraz odleglejsze. Nie odwiedzała często Wiecznego Zaćmienia. Nie dlatego, że chciała w jakiś sposób zaprzeczyć jej obecnej sytuacji – nie była kotem, który potrzebował okłamywać sam siebie. Wiedziała, co działo się z jej córką. Akceptowała to. Po prostu nie chciała być tego częścią. I tak nie potrafiłaby nic zmienić. Zielone Wzgórze jej to uświadomiła. Nie musiała na to patrzeć. Nie miała siły. Nie miała chęci.
Jagienka stała nieco na uboczu, niepewnie zerkając na Rozświetloną Skórę. Kocur nawet na nią nie patrzył, jednak całe jego ciało było wyraźnie spięte. Być może nie chciał jej widzieć. Być może nie chciał myśleć, o czym mu przypominała, z kim niegdyś była związana.
– Co się stało? – Głos Bożodrzewnego Kaprysu był chrapliwy, przypominającym o jej długim milczeniu, przerywanym jedynie bolesnym kaszlem. Nie, żeby miała do kogo otwierać pysk. Nie po tym, co miało miejsce.
Rozświetlona Skóra odwrócił się w jej stronę. Na powitanie z szacunkiem polizał ją po policzku.
– Więźniarka twierdzi, że podobno ją przewiało i że musi iść do medyczki – wyjaśnił, nie ukrywając irytacji kryjącej się w każdym słowie. Jagienka spięła się, rozglądając się strachliwie, i otworzyła pysk, jakby chcąc się wyjaśnić, wyjaśnić to, co powiedział wojownik. Nic jednak nie powiedziała. Jej zdanie i tak nie miało żadnego znaczenia. – Trzymałem wartę przy jej legowisku – mruknął z niezadowoleniem.
Bożodrzew kiwnęła głową, przyglądając się kotce. Jej widok z jakiegoś powodu bawił i obrzydzał wojowniczkę. Dziwna, gorzka mieszanka uczuć na krótką chwilę wypełniła jej ciało. Pamiętała, jak przyprowadzono Jagienkę do obozu, roztrzęsioną i przerażoną. Pamiętała reakcję Zielonego Wzgórza – cichą, niemal niezauważalną. Czy Bożodrzew już wtedy mogła się domyślić? Czy mogła się spodziewać, co nadejdzie?
Przywołana dźwiękiem ich głosów, z legowiska medyków wyłoniła się Ćmi Księżyc. Jej niewidzące, jasne oczy wbite były w punkt daleko za nimi. Bożodrzewny Kaprys przyzwyczaiła się do tego widoku. Może nawet to udało jej się zaakceptować.
– Jagienka potrzebuje dostać coś na katar – oznajmił Rozświetlona Skóra. Stojąca obok Jagienka w milczeniu wpatrywała się w uzdrowicielkę. Czy wiedziała, że była córką kotki, która razem z Terpsychorą zniszczyła Klan Klifu? Bożodrzew z ciekawością wodziła spojrzeniem między kotkami. Coś w biernej obserwacji dawało jej poczucie bezpieczeństwa, odrębności od sytuacji.
Ćmi Księżyc zrobiła krok w stronę Jagienki, jednak prawie natychmiast zatrzymała się. Jej uszy obróciły się w stronę dźwięku, a ciało spięło w oczekiwaniu.
– Ćmi Księżycu! Błagam, potrzebujemy pomocy! – okrzyk rozległ się gdzieś za plecami Bożodrzewnego Kaprysu. Kotka odwróciła głowę, by zobaczyć dwójkę starszych zbliżających się do legowiska. Półślepy Świstak wydawała się bliska upadku pod ciężarem słaniającego się brata, który podpierał się o nią. Oddech Kornikowej Kory był ciężki i urywany, a skurcze co jakiś czas wstrząsały jego ciałem. Cierpiał, uświadomiła sobie Bożodrzewny Kaprys. Ćmi Księżyc natychmiast odsunęła się od Jagienki, z dezorientacją wąchając powietrze. Nie mogła przecież wiedzieć, co się działo. Dwójka starszych zbliżyła się do legowiska.
– To pe-pewnie nic takiego. – Kornikowa Kora próbował się uśmiechnąć, jednak jego pysk natychmiast ścisnął ból. Wydał z siebie pełen cierpienia jęk, a łapy się pod nim zachwiały. Nim Bożodrzewny Kaprys zdążyła się poruszyć, Jagienka doskoczyła do boku starszego, podpierając go z drugiej strony. Futro na karku Rozświetlonej Skóry zafalowało, a jego gniewne spojrzenie po raz pierwszy od dłuższej chwili skupiło się na więźniarce. – Byłem niedawno u Wiecznego Zaćmienia po zioła na ból brzucha… Po prostu musiały jeszcze nie zadziałać, a mi się pogorszyło. Tak to już jest w moim wieku – zaśmiał się krótko, jednak jego oczy wodziły po legowisku medyków z zaniepokojeniem. Półślepy Świstak pokręciła głową, błagalnie wpatrując się w Ćmi Księżyc.
– Proszę, Ćmi Księżycu. Ledwo udało mu się tu dojść. To nie jest normalne.
Uzdrowicielka zmarszczyła nos, natychmiast podchodząc do pacjenta. Jagienka z pomocą Półślepego Świstaka pomogła Kornikowi położyć się na ziemi. Rozświetlona Skóra zacisnął zęby, jednak nie odezwał się, jedynie robiąc krok do tyłu i dając miejsce siostrze. Bolesny jęk starszego wywołany dotknięciem jego brzucha przez medyczkę rozbrzmiał w uszach Bożodrzewa. Przez jej ciało przeszedł niekontrolowany dreszcz. Czy tak miała wyglądać jej przyszłość? Poczuła potrzebę ucieczki z cuchnącego chorobą legowiska.
– Czy pamiętasz, co to były za zioła? – zapytała Ćmi Księżyc. Wzrok Kornikowej Kory, z każdą chwilą coraz mniej ostry, zatrzymał się na składziku z ziołami.
– Nie jestem pewien… Nie patrzę przecież medykom na łapy. Przecież wiecie lepiej ode mnie, co robicie. – Niepokój w jego głosie był coraz bardziej wyczuwalny. Bożodrzewny Kaprys wpatrywała się z oczekiwaniem w Ćmi Księżyc. Nie była ignorantką. Wiedziała, co działo się z Wiecznym Zaćmieniem. Nawet jeśli nie miała pewności, nawet jeśli chciała wierzyć w siostrę, musiała chociaż coś podejrzewać. – To była jakaś mieszanka… Chyba malwa, może mięta… Nie znam się tak dobrze na ziołach, przepraszam. Wydaje mi się, że mógł być tam czosnek, ale nie jestem pewien. Może Wieczne Zaćmienie się pomyliła i dała mi coś o odwrotnym efekcie. Nie wiem, naprawdę nie wiem – Ciało starszego zatrzęsło się w bólu.
– Zimowit. To mógł być Zimowit – wypaliła nagle Jagienka. Rozświetlona Skóra wydał z siebie głośne warknięcie.
– Nie wygaduj głupot, przybłędo – przerwał jej. Cały żal do samotniczek, do Terpsychory, do Zielonego Wzgórza wydawał się skupić na więźniarce, jedynej osobie, która wciąż była w jego zasięgu, którą wciąż mógł za cokolwiek obwiniać. Czy bał się, że Jagienka odbierze mu również Wieczne Zaćmienie?
Gdy ogon Ćmiego Księżyca opadł, coś ścisnęło serce Bożodrzewnego Kaprysu. Medyczka nie musiała nic mówić.
– Wyjdźcie. Potrzebuję miejsca do pracy. Zawołajcie Wieczne Zaćmienie – rozkazała Ćmi Księżyc przez ściśnięte gardło. Natychmiast ruszyła w stronę niechlujnie posortowanych ziół,
Bożodrzewny Kaprys powinna być przerażona. Powinna krzyczeć, powinna wyprzeć wszystko, co się stało, powinna zaprzeczyć, że jej córka, jej dziecko, jej kocię właśnie skazało kogoś niewinnego na śmierć. Przecież Wieczne Zaćmienie była tak zdolna, tak godna podziwu.
Może to dlatego Zielone Wzgórze nigdy się jej nie przyznała do tego, co zrobiła. Może wiedziała, że Bożodrzewny Kaprys tak naprawdę nie potrafiłaby za nią walczyć. Może rozumiała, że ich miłość od zawsze była skazana na porażkę, na rezygnację, na to puste spojrzenie, na bierną ciszę, gdy były rozrywane, rozdzielane.
Wojowniczka nie potrzebowała się oszukiwać. Rozumiała, jaka była prawda. Zielone Wzgórze była zdrajczynią, Wieczne Zaćmienie otruła Kornikową Korę, a Bożodrzewny Kaprys była całkowicie sama.
Pomimo starań medyczek, Kornikowa Kora tamtej nocy stał się ofiarą błędu, szaleństwa, cierpienia Wiecznego Zaćmienia.

Od Księżyca CD. Śniątka i Lotosu

— O, tu są — Oznajmił. Nie wiedział o które konkretnie futro zahaczył, ona były śpiące i oba pachniały niemal tak samo, więc po prostu czekał na werdykt Lotosu.
— Hm... — Starszy kociak zamyślił się przez chwilę.  — Są mniejsze od twojej, ale mają ten sam kolor.
— Aha.... — Wymacał łapami brata. Najpierw pierwszego, potem drugiego... tak, to chyba ten. Po chwili stanął na dwóch tylnych łapkach, a pierwszymi skoczył dwa razy na Śniątko. Byłby przypał gdyby ich pomylił, jeszcze by musiał przepraszać. 
— Słyszysz? Hej, słyszysz? Mam większą aurę od twojej.
Dobrze trafił! Śniak pisnął przeraźliwie i zaczął uderzać przeciwnika łapkami. 
— Co! Co! Co! Przestań!! — Krzyknął, odpychając się od napastnika i lądując na czterech łapach, najeżony, obok. Gdzieś obok Księżyca, albinos parsknął cicho, jednak srebrny nie miał pojęcia jak mógłby to odebrać, więc niezbyt się tym przejął, jedynie z lekkim uśmiechem nasłuchując reakcji brata. I byłby się dalej skupił na nim, gdyby Lotos znów się nie odezwał, machnąwszy mu czymś przed pyskiem. 
— To dzięki twoim oczom.
— Też są duże? — Spytał po raz kolejny zmieszany, dotykając łapami swojego pyska koło oczu, jakby chcąc wybadać czy rzeczywiście są duże. Niestety oczy bywały irytujące. Może ich nie używał, jednak były bardzo wrażliwe i nie chciały być dotykane. Ale ten Lotos był skomplikowany... co mógł mieć na myśli?
— Nie, twoje oczy są po prostu niezwykłe. Wyglądają jak dwa księżyce... — Wytłumaczył albinos, ogonem dając kociakowi lekkiego kuksańca w bok, co Księżyc uznał jako przejaw pozytywnego i przyjaznego nastawienia, a to wystarczyło całkowicie, żeby go kupić. Jakoś tak miło na sercu, nie mógł tego zrujnować! Zależało mu, żeby inni go lubili. Uśmiechnął się pod nosem speszony komplementem i gdyby nie futro, pewnie by się zarumienił. 
— Śniak, bo on umie widzieć nasze aury — Wyjaśnił bratu, znów zwracając ku niemu swoją uwagę. Nie miał pojęcia co to aura, ale brzmiało ładnie i miał ją większą od brata, a Lotos chyba uważał, że to dobrze, więc mógł czuć się lepszy. — Może umie zobaczyć coś jeszcze, nie chcesz wiedzieć?
— Aury? A co to znaczy? — Zmieszał się Śniątko.
— Aura to jest... taka poświata wokół ciebie, która pokazuje, kim jesteś. Lub kim możesz być. Ale jeszcze ich do końca nie rozgryzłem...
— A co jeszcze potrafisz zobaczyć? Może ci pomożemy? — Spytał Księżyc lekko się wtrącając. Zaoferowanie pomocy za komplemet to był, jak dla niego, dobry deal.
Księżyc był naprawdę zainteresowany. Nie wiedział, czy wierzy w to całe aurowanie czy nie. Z logicznego punktu widzenia, był to najzwyklejszy bullshit, ale jednak jego naiwność wzięła górę i teraz jednocześnie się cieszył i miał ból zadka. Bo ej, on też chciał widzieć aury. 
— Pomożemy? A czemu od razu uważasz że ja również będę chciał? — Irytacja Śniątka zdawała się właśnie przebudzić. Młodziak drgnął uchem na zmianę w jego głosie. 
— Na pewno chcesz pomóc wybrańcowi, czyż nie?
— No, Śniak! może się dowiemy przy okazji czegoś ciekawego?
— Wybrańcowi? To że jesteś trochę bardziej biały nie oznacza że jesteś wybrańcem — Mruknął Śniątko niezadowolony, ignorując swojego brata, który zaczął odczuwać już całkiem wyraźnie napięcie wiszące w powietrzu. Czyżby się nie lubili? Może nie potrafił zobaczyć wyrazów na ich pyszczkach, ale na pewno świetnie dawał sobie radę z wyłapywaniem ich emocji chociażby z tonu głosu. Szczególnie łatwo było mu odczytać emocje Śniątka. 
Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy dotknął łapą znajome futro. 


<Śniaku i Wybrańcu?>

Od Księżyca do Rozkwitającej Szanty

 Nie bolało. Nie był też wcale bardzo zmieszany. Początkowa ciemność powoli zamieniła  się w ,,nic”. Przez jego umysł czasem przelatywały wspomnienia, czasem sny o czymś, czego nigdy nie doświadczył, a czasem mgliste obrazy. Wszystko wydawało się mu wtedy jakieś takie naturalne, scalało się z obecnym życiem, że nie potrafił odróżnić czy coś wydarzyło się naprawdę, czy może jednak nie. Spodziewał się zimna i przewrotów, bał się z początku, a jedyne co go otoczyło to ciepło i przyjemna mgła. Jedyną rzeczą która trzymała go przy ziemi, był dotyk. Opuszki łap, które nie miały szansy jeszcze stwardnieć od intensywnego użytku, teraz zbierały informacje o teksturach i przeróżnych powierzchniach i kształtach. Podobnie jak węch i słuch, które zastąpić mu musiały brakujący zmysł. I tak się złożyło, że pierwszą osobą którą rozpoznał, była mama. I brat. Dwóch braci. Kiedy szorstki język próbował umyć jego puchate futro, skorzystał z okazji do poznania. Wyciągnął łapki w stronę pyska, wpierw w geście obronnym, gdyż, jak się okazało, nie przepadał za dotykaniem mu brzucha, jednak gdy napotkał rodzicielski pyszczek, po kilku próbach odepchnięcia przymusowego prysznica, zaczął bardziej badać to, co miał pod łapami. Okazało się, że pyszczki dorosłych kotów były o wiele bardziej twarde od pyszczków młodziaków, jak i również od całej reszty ciała, nie licząc łap. Miały też krótką, gładką sierść przy nosie, sam nosek, pyszczek… Kocur spróbował jakoś zwizualizować sobie mamę na własne sposoby, w końcu nie musiało być to jakoś bardzo trudne, przecież wiedział, jak wygląda kot. Skąd? Nie wiadomo, nie skupiał się na tym. W końcu jednak, gdy zdążył wymacać cały, wielki pyszczek, do jego uszu doszło rozbawione prychnięcie. 
- Znalazłeś coś ciekawego? - Coś bąknął w odpowiedzi, nie wiadomo czy rzeczywiście słowa jakie naśladując, czy dla zasady dźwięk z pyszczka wydając. Wilgotny język jeszcze raz przejechał po srebrnym czole, dając mu w końcu odpocząć i pozwalając wrócić do przyjemnego snu.

┈◦☽⭒┈𝄪⚪𝄪┈⭒☾◦ ---┈

Był gotowy. Szkolił się do tego w końcu całe życie, wiele księżyców chłonął naukę którą przekazali mu ci, którzy w ziołach się pałali… a teraz na jego barkach spoczywał obowiązek zadbania o swoich pacjentów. Miał niemal wszystko! Mech, lekarstwa w postaci kory, traw, jakichś liści, kulek z błota, wykopanych gałązek i korzonków oraz starych nasion… a najważniejsza była mikstura, za którą niemal oberwali po uszach, gdyż młodziak, z racji braku miski postanowił wykopać dół w kociarni, nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo jakie stwarzał nie tylko innym, ale, jak się można było domyślić, głównie sobie, przez wzgląd na niezbyt sprawny wzrok. Został okrzyczany, zdążył się obrazić na psuczy zabawy, a końcowo dostał coś innego do użycia, czyli bardzo śmiesznie wygiętą część kory drzewa. Po dokładnym zbadaniu i uznaniu, że się nada, jego niezadowolenie dość szybko wyparowało, dając miejsca nowemu uczuciu ekscytacji. W ten więc sposób, z piasku, wody, liści i gwiezdni wiedzą czego jeszcze, powstała zupa lekarstwo która miała działać na wszystkie choroby. W końcu nie było tam jednego ziela, a cała dokładnie sprawdzona mieszanka! W ten sposób, bardzo przygotowany, podszedł do swojej pierwszej pacjentki. 
- Dzień dobly pani, co panią do mnie splowadza? 

<Pacjentko?>