Stresowała się. Trudno było jej nawet wchodzić w interakcje z innymi nocniakami, które patrzyły na nią spode łba. Bała się odezwać, a gdy nie mogła mówić, traciła zmysły. Czuła się samotnie – chyba nawet bardziej, niż wtedy, gdy szwendała się w pojedynkę po mieście, szukając drogi do domu. Miała wtedy wyznaczony cel. Nadzieję. Nie mogła się doczekać spotkania z bliskimi po tak długiej rozłące. Teraz... właściwie tylko czekała na moment, w którym była zmuszona odejść. Gdzie? Nawet nie wiedziała. Nie potrafiła sobie wyobrazić, gdzie mogła się teraz podziać. Wrócić do miasta? Nigdy w życiu nie odnalazłaby Bajgla. Zadomowić się w jakimś klanie? Tylko w którym? Czy ktokolwiek będzie chciał przyjąć w swoje szeregi zdrajcę? Żyć jak włóczęga? Bała się, że nie podoła. W końcu miała wkrótce wydać na świat kilkoro głodnych mordek do wykarmienia, z którymi podróż byłaby wyjątkowo niebezpieczna. A Kazarka nie znała się na świecie, ziołach, budowaniu schronień... Nie nadawała się do samotnego życia. Do kogo miałaby otworzyć pysk? Zwariowałaby do cna. Próbowała układać plany, lecz żadne nie brzmiały odpowiednio. Zresztą, ona się do nich nigdy nie nadawała. Większość jej pomysłów kończyła się fatalnie. Więc co powinna zrobić? Gdzie się udać? Jak zapewnić swoim kociakom godne życie? Zastanawiała się długo, ale i tak nie mogła znaleźć na to jednoznacznej odpowiedzi.
***
Przez ostatnich parę godzin była wyjątkowo niespokojna i terazteraz gdy jej tylną część ciała złapał silny skurcz, wiedziała już dlaczego. Towarzyszące jej w żłobku kotki prawie natychmiast zauważyły jej symptomy i zanim Kazarka zdążyła cokolwiek powiedzieć, od razu pojawiła się przy niej Różana Woń wraz z jej uczennicą. Zupełnie nie wiedziała, co robić. Widziała kątem oka, jak Mżawka wyprowadzała z kociarni swoje młode (oraz Siwka), a Kotewkowy Powiew szła za nią, pozostawiając szylkretkę sam na sam z medyczkami, co dodatkowo ją niepokoiło. Chciałaby teraz mieć przy sobie kogoś bliskiego, kto mógłby ją pocieszyć, że wszystko będzie w porządku. Pamiętała przecież o księżniczkach – Wirującej Lotce, która zmarła niedługo po swoim porodzie i Tuptającej Gęsi, której jedna z córek go nie przeżyła. Nie chciała za nic podzielić ich losu. A coś by w niej pękło, gdyby musiała patrzeć, jak jej miot rodzi się już dawno nie oddychając lub, co gorsza, przestając w trakcie.
Miała jednak przy sobie medyczki, które znały się na porodach. Wiedziały, jak należy postępować z karmicielkami i młodymi kociętami. Z pewnością bardziej, niż sama Kazarka, która musiała na nich teraz polegać.
To było długie. Długie, męczące i bolesne. Nigdy wcześniej nie zakładała, że mógł być to taki wysiłek, gdy prawie wszystkie matki opowiadały o „cudzie narodzin". Na początku nie rozumiała, po co Zimorodkowa Łapa przysunęła jej do pyska gruby patyk, lecz później była wdzięczna, że to zrobiła. Mogła na nim wyładować całą swoją frustrację. A gdy już to wszystko dobiegło końca, Różana Woń jeszcze jej powiedziała, że jej poród był prosty i bezproblemowy... Nie chciało się jej aż w to wierzyć.
Widząc jednak leżące przy niej dwie małe, skulone kępki futerka, Kazarka zdobyła się na słaby uśmiech. Obserwowała, jak oba cichutko popiskują, próbując na ślepo odnaleźć drogę do jej brzucha, który przysunęła bliżej. Królowa pochyliła się nad drobnymi noworodkami, każde z nich ciepło liżąc językiem. Och, gdyby tylko Bajgiel mógł je zobaczyć... Byłby przeszczęśliwy! Nie miała jednak jeszcze wymyślonych dla nich żadnych imion...
— To jak zamierzasz je nazwać? — zapytała Różana Woń niecierpliwie. Widocznie nie podobało jej się sterczenie nad młodą matką i oglądanie pięknego momentu narodzin.
— Hmm... — Kazarka spojrzała wpierw na swoją córeczkę. Miała ciemną sierść, lecz upstrzoną wieloma małymi, rudymi kropeczkami. Była znacząco większa od swojego brata, a jej stópki były całkiem spore jak na kociaka, co zwiastowało dużego, silnego kota. Mogła w niej zobaczyć siebie. Zastanawiała się chwilę, co jej przypominała. Może jakieś silne zwierzę? Niedźwiadka, kunę, rysia? Nie, to brzmiało zbyt groźnie jak na tak małą, bezbronną istotę... A może roślinka bądź jakiś barwny ptaszek? Idealnie pasowałaby tym do rodziny... Lecz wiedza Kazarki na temat tych zwierząt nie była zbyt szeroka, a żadne z tych, które przychodziły jej na myśl, nie pasowały dokładnie do jej córki. W końcu jednak do głowy przyszedł jej jeden pomysł – zanim została jeszcze pieszczoszkiem i przemierzała las, ten był pełen najróżniejszych gatunków grzybków, w tym złotych maślaków. O tak! Maślak! Pasowało do niej jak ulał. — Ona będzie się nazywać Maślak. A on... — Znów zaczęła szukać w głowie pomysłów. Być może coś związanego z wodą, skoro już jedno z jej kociąt miało zupełnie inne imię? Srebrne przebłyski na wilgotnej sierści malucha przypominały jej błyszczące łuski ryb. Łosoś? Dorsz? Już miała rzucać propozycją Jesiotra, gdy malec rozciągnął się, wyciągając naprzód swoje małe łapki. Od razu przypomniało jej to długie pieczywa, które nie raz znajdowały się w ich domu, a które nazywano bagietkami. O tak! Jej partner z pewnością ucieszyłby się na wiadomość, że jedno z jego dzieci ma powiązane z nim imię. — On będzie Bagietką. Tak — skwitowała, obejmując je ciepłym spojrzeniem.
— Bagietka? A co to, na Klan Gwiazdy? — burknęła Różana Woń, posyłając w stronę dymnego kocurka dziwne spojrzenia. Karmicielka czym prędzej zakryła je ogonem, jak gdyby próbowała obronić swoje kociaki przed jej wzrokiem.
— Takie długie, złote... Nieważne. Taki jest już mój wybór — mruknęła szorstko. Nie chciała jej już tu widzieć. Jedyne, co robiła Róża, to zakłócała jej spokój i obrzucała ją obelgami. Nie potrzebowała tutaj zbędnego, negatywnego towarzystwa. Szczególnie że teraz musiała zająć się tą wspaniałą dwójką słodkich pociech... Ku jej zdziwieniu medyczka jedynie westchnęła ostentacyjnie, przewracając oczami.
— Pozbieraj ten syf — rzuciła, lecz nie do niej, a do Zimorodkowej Łapy, która szybko zaczęła zbierać rozrzucone wokół liście malin, korzenie trybuli i inne zioła, które pomogły Kazarce przejść poród bez większych problemów. Sama czarna wyszła ze żłobka, zostawiając swoją uczennicę samą wraz ze świeżo upieczoną matką. Kocica prędko straciła swoją towarzyszką zainteresowanie i zajęła się podziwianiem maluchów.
— Gdyby coś było nie tak, możesz nas zawiadomić — powiedziała na odchodne Zimorodek, sepleniąc nieco przez wypchany ziołami pyszczek, lecz Kazarka zrozumiała ją bez problemu. Uśmiechnęła się delikatnie do kotki.
— Oczywiście — wymruczała i znów zajęła się wpatrywaniem w maleństwa. Z każdym najdrobniejszym pisknięciem natychmiast przystawiała je bliżej sutków, dokładnie wylizywała bądź miaucząc im do zamkniętego uszka miłe słówka. Mogłaby nad nimi tak sterczeć przez cały dzień bez najkrótszej przerwy. Kotewka, Mżawka i jej kociaki szybko powróciły, gdy zdały sobie sprawę, że było już po wszystkim. Czuła na sobie ich spojrzenia, lecz żadna z nich się do niej nie odezwała... Zresztą, nawet gdyby coś do niej mówiły, nie zwróciłaby na nie uwagi. Była zbyt pochłonięta parką cudaków, która leżała przy jej boku.
— Wasz tatuś byłby z was dumny — wyszeptała do nich prawie niesłyszalnie, moszcząc się wygodnie na skrawku mchu. Specjalnie tak, by jej pyszczek był jak najbliżej malców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz