Tęsknił do słońca. Życia. Śmiechu. Chciał znowu czuć się ważny. Potrzebny. Być częścią klanu. Tutaj nawet świeże informacje zdawały się mieć tyle samo lat co mieszkańcy.
Promykiem, który rozjaśniał ciemności legowiska starszyzny, był niewielki uczeń. Brzask nawet nie zauważył, kiedy jego wspomnienie Pójdźkowego Snu się zmieniło. Odcień jej sierści przybrał w jego pamięci chłodniejszy odcień, sylwetka stała się zgrabniejsza, spojrzenie bardziej wojownicze. Srokosz stał się mu równie bliski, co przyrodnia siostra. A nawet bardziej.
Jakiś ruch w legowisku sprawił, że się obudził. Przeciągnął się ostrożnie, szukając źródła dźwięku. Było mu dobrze. Ciepło. Spokojnie.
– Pójdźka! – miauknął radośnie, dostrzegając niewielką sylwetkę. Od razu wstąpiła w niego nowa energia. – Doskonale, że jesteś! Jest taka piękna pogoda… – Obrócił łbem dookoła, łowiąc śpiew ptaków i zapach wiatru. – Chodź, muszę ci coś pokazać!
Nim młodszy zdążył zareagować, bury przepełzł dwa kroki, zachwiał się i spadł całym swoim ciężarem na barki ucznia. Ten się zachwiał, ale ustał. Dopiero teraz zauważył, że jest od starszego wyższy. Kocur nie był też ciężki. Pod jego zmatowiałym, ale wciąż puchatym futrem, były same skóra i kości.
– Pająki zasnuły ci resztki mózgu?! – prychnął, nie odsunął się jednak. Brzask podparł się o niego i postawił kolejny krok. – Chcesz nas zabić?!
– Chodź, nie marudź – pospieszył go z uśmiechem bury, ignorując jego fochy. Zdążył się już do nich przyzwyczaić (a prawdę mówiąc, nawet je polubił).
Chcąc nie chcąc, Srokosz ruszył. Bury szedł powoli, co chwilę się potykając i tylko jego asysta powstrzymywała go przed przewróceniem się i rozwaleniem sobie łba. W jego ślepiach błyszczała jednak taka radość, że uczeń nie miał serca jej go pozbawiać. Było możliwe, że to pierwsza wycieczka starszego odkąd zniedołężniał i odkleił się od rzeczywistości.
– Jakiś czas temu coś zgubiłem. Nie za bardzo pamiętałem gdzie, ale teraz… – Brzask potknął się po raz kolejny, ale nawet nie zwrócił na to uwagi. Srokosz jęknął, gdy prawie spadł mu na grzbiet. Bury rozejrzał się, prawie zachłystując się świeżym powietrzem. Tak bardzo za nim tęsknił. – Będzie twoje, jak mi pomożesz.
– Co to?
– Zobaczysz. – Starszy mrugnął figlarnie. Srokosz prychnął niezadowolony. To wszystko pachniało jak ściema.
Bury rozglądał się dookoła. Widział dokładnie obóz, swój obóz. Drzewa, na które wspinał się z rodzeństwem szumiały delikatnie nad jego głową. Skała, siedziba lidera, rzucała przyjemny cień, z którego korzystali jedzący wojownicy. Wystarczyło przejść ukrytą wśród krzewów ścieżką, by znaleźć się w lesie. A stamtąd…
– Nie może być daleko – miauknął, otrząsając się z zamyślenia. – Chodźmy tam.
– Serio? Nawet nie miałeś jak…
– Tak, na pewno tam – Brzask zupełnie go zignorował. Niebieskiemu nie pozostało nic jak tylko iść za nim (czy raczej obok, robiąc wszystko żeby starszy się nie przewrócił).
Legowisko wypełniał gwar kocięcych głosów. Szczególnie wybijały się dwa z nich, należące do kłócących się sióstr. Brzask przystanął, wsłuchując się w hałas. Na jego pyszczku pojawił się błogi uśmiech. Mamrotał do siebie coś, czego nawet stojący obok Srokosz nie był w stanie dobrze zrozumieć.
– Są piękne. Trochę jak Borsuk… Nie, jak Cętka. Albo Kawka. I Mały. Chociaż może bardziej Skała…
– I co, jest?
Bury nie zareagował na pytanie ucznia, zatopiony we własnych myślach. Niebieski strzepnął ogonem. Powtórzył głośniej. Dopiero za trzecim razem starszy drgnął, jakby wrócił na ziemię. Uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Teraz mi się przypomniało, że jednak nie było tutaj. Chodźmy! Mamy kawałek do przejścia.
Potykając się, wycofał z legowiska. Nie sprawdzał nawet, czy Srokosz wciąż przy nim jest. Parł przed siebie, do celu, który tylko on widział. Uczeń coraz bardziej wątpił sens tej wycieczki.
– Znalazłem je kiedyś – miauknął nagle Brzask, jakby wyczuwając jego wątpliwości. – Zupełnie przypadkowo. I przyniosło mi wiele szczęścia. Szczególnie… – kocur urwał i uśmiechnął się szeroko, szczerząc zęby. W odpowiedzi dostał tylko pytające spojrzenie i ciszę. – No wiesz – puścił niebieskiemu oczko. – W miłości.
Zachichotał jak prawdziwa nastolatka, dalej walcząc z równowagą i grawitacją. Srokoszowi nie pozostało nic innego jak załamać się mentalnie i iść dalej.
Uczeń dopiero po chwili dostrzegł, gdzie są. Bury przyprowadził go (choć to trochę za dużo powiedziane, młodszy coraz częściej musiał wlec go na sobie, bo jego słabe łapy odmawiały posłuszeństwa) w miejsce, gdzie grzebano zmarłych.
– Jesteśmy – miauknął.
– Żartujesz sobie?! Zostawiłeś coś, co ponoć pomaga podrywać kotki, na cmentarzu?!
– Mogło być tutaj – odparł niezrażony kocur. – Chyba tutaj. Muszę się rozejrzeć…
Nie przejmując się niezadowoloną tyradą, wylewającą się z pyszczka Srokosza, powoli ruszył przed siebie. Wyższa w tym miejscu trawa muskała jego łapy. Kilkukrotnie musnął któryś kopczyk nosem, jakby próbował wyczuć, kto pod nim leży. Albo witał się ze starym znajomym.
Cmentarz sprawiał raczej przykre wrażenie. Rośliny rosły tu dużo bujniej niż gdziekolwiek indziej, rzadko niepokojone przez zwierzęta. Zarosły wiele ze znajdujących się tu kopców, zacierając pamięć o skrytych pod nimi kotach. Niewiele grobów było zadbanych, na jeszcze mniejszej liczbie leżały świeże kwiaty. Dookoła panowała cisza.
– Do zobaczenia, córcie – Srokosz ledwo usłyszał jego szept. – Już pamiętam. Musimy iść w tamtą stronę.
Błękitne niebo na wschodzie rozświetlała delikatna różowa poświata, barwiąca miękkie kłębuszki obłoków. Padali z łap. Młodszy czuł każdy krąg w obolałych od podpierania burego plecach, starszy sprawiał wrażenie, jakby najlżejszy podmuch wiatru miał strącić jego ciało z osłabionych łap. Potykał się coraz częściej i coraz więcej czasu potrzebował na postawienie kolejnego kroku. Nie zmieniło się tylko jedno – wciąż się uśmiechał.
Strumień szemrał cichutko, mieniąc się czystym srebrem. Różowe promyki muskały go delikatnie, przeglądając się. Nad brzegiem kwitły kwiaty. Wyglądały jak rozsypane nad brzegiem kamyczki.
– Już prawie jesteśmy.
Wiatr mierzwił ich futra, głaszcząc falującą pod jego dotykiem trawę. Łąka ciągnęła się aż po horyzont, z drugiej strony zamknięta pasem gór. W oddali majaczyła sylwetka Orlego Drzewa.
Po drugiej stronie strumienia szumiał las.
– Tutaj ją poznałem. Tam, parę kroków dalej jest niewielka polanka. Wystarczy przejść po kamieniach, minąć parę drzew… Rosną tam najpiękniejsze kwiaty. Słychać śpiew ptaków. Jeśli kiedyś uznasz, że to ona… Zabierz ją tam. W nasze miejsce. Niech będzie też wasze.
Błękitne ślepia zapatrzyły się w błękitne niebo. Brzask milczał. Jego myśli krążyły daleko, po drugiej stronie strumienia… Zrobił parę nieporadnych kroków w bok.
– Zapomniałbym – miauknął po chwili, uśmiechając się delikatnie. – Znalazłem. Kotki je uwielbiają.
Srokosz mógłby przysiąc, że przez te parę chwil jego nieuwagi starszy podniósł pierwszy przedmiot, który wpadł mu w łapy. Było to niewielkie pióro. Lekko wygięte, jakby wypadło ze skrzydła, miało jasny, ciepły odcień, który zakrywał charakterystyczny brązowy wzór, zajmujący prawie całą jego powierzchnię. Ptak, który je zgubił, musiał być niewielki i wyglądać jak pokryty cętkami.
– Nie może być daleko – miauknął, otrząsając się z zamyślenia. – Chodźmy tam.
– Serio? Nawet nie miałeś jak…
– Tak, na pewno tam – Brzask zupełnie go zignorował. Niebieskiemu nie pozostało nic jak tylko iść za nim (czy raczej obok, robiąc wszystko żeby starszy się nie przewrócił).
Legowisko wypełniał gwar kocięcych głosów. Szczególnie wybijały się dwa z nich, należące do kłócących się sióstr. Brzask przystanął, wsłuchując się w hałas. Na jego pyszczku pojawił się błogi uśmiech. Mamrotał do siebie coś, czego nawet stojący obok Srokosz nie był w stanie dobrze zrozumieć.
– Są piękne. Trochę jak Borsuk… Nie, jak Cętka. Albo Kawka. I Mały. Chociaż może bardziej Skała…
– I co, jest?
Bury nie zareagował na pytanie ucznia, zatopiony we własnych myślach. Niebieski strzepnął ogonem. Powtórzył głośniej. Dopiero za trzecim razem starszy drgnął, jakby wrócił na ziemię. Uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Teraz mi się przypomniało, że jednak nie było tutaj. Chodźmy! Mamy kawałek do przejścia.
Potykając się, wycofał z legowiska. Nie sprawdzał nawet, czy Srokosz wciąż przy nim jest. Parł przed siebie, do celu, który tylko on widział. Uczeń coraz bardziej wątpił sens tej wycieczki.
– Znalazłem je kiedyś – miauknął nagle Brzask, jakby wyczuwając jego wątpliwości. – Zupełnie przypadkowo. I przyniosło mi wiele szczęścia. Szczególnie… – kocur urwał i uśmiechnął się szeroko, szczerząc zęby. W odpowiedzi dostał tylko pytające spojrzenie i ciszę. – No wiesz – puścił niebieskiemu oczko. – W miłości.
Zachichotał jak prawdziwa nastolatka, dalej walcząc z równowagą i grawitacją. Srokoszowi nie pozostało nic innego jak załamać się mentalnie i iść dalej.
Uczeń dopiero po chwili dostrzegł, gdzie są. Bury przyprowadził go (choć to trochę za dużo powiedziane, młodszy coraz częściej musiał wlec go na sobie, bo jego słabe łapy odmawiały posłuszeństwa) w miejsce, gdzie grzebano zmarłych.
– Jesteśmy – miauknął.
– Żartujesz sobie?! Zostawiłeś coś, co ponoć pomaga podrywać kotki, na cmentarzu?!
– Mogło być tutaj – odparł niezrażony kocur. – Chyba tutaj. Muszę się rozejrzeć…
Nie przejmując się niezadowoloną tyradą, wylewającą się z pyszczka Srokosza, powoli ruszył przed siebie. Wyższa w tym miejscu trawa muskała jego łapy. Kilkukrotnie musnął któryś kopczyk nosem, jakby próbował wyczuć, kto pod nim leży. Albo witał się ze starym znajomym.
Cmentarz sprawiał raczej przykre wrażenie. Rośliny rosły tu dużo bujniej niż gdziekolwiek indziej, rzadko niepokojone przez zwierzęta. Zarosły wiele ze znajdujących się tu kopców, zacierając pamięć o skrytych pod nimi kotach. Niewiele grobów było zadbanych, na jeszcze mniejszej liczbie leżały świeże kwiaty. Dookoła panowała cisza.
– Do zobaczenia, córcie – Srokosz ledwo usłyszał jego szept. – Już pamiętam. Musimy iść w tamtą stronę.
Błękitne niebo na wschodzie rozświetlała delikatna różowa poświata, barwiąca miękkie kłębuszki obłoków. Padali z łap. Młodszy czuł każdy krąg w obolałych od podpierania burego plecach, starszy sprawiał wrażenie, jakby najlżejszy podmuch wiatru miał strącić jego ciało z osłabionych łap. Potykał się coraz częściej i coraz więcej czasu potrzebował na postawienie kolejnego kroku. Nie zmieniło się tylko jedno – wciąż się uśmiechał.
Strumień szemrał cichutko, mieniąc się czystym srebrem. Różowe promyki muskały go delikatnie, przeglądając się. Nad brzegiem kwitły kwiaty. Wyglądały jak rozsypane nad brzegiem kamyczki.
– Już prawie jesteśmy.
Wiatr mierzwił ich futra, głaszcząc falującą pod jego dotykiem trawę. Łąka ciągnęła się aż po horyzont, z drugiej strony zamknięta pasem gór. W oddali majaczyła sylwetka Orlego Drzewa.
Po drugiej stronie strumienia szumiał las.
– Tutaj ją poznałem. Tam, parę kroków dalej jest niewielka polanka. Wystarczy przejść po kamieniach, minąć parę drzew… Rosną tam najpiękniejsze kwiaty. Słychać śpiew ptaków. Jeśli kiedyś uznasz, że to ona… Zabierz ją tam. W nasze miejsce. Niech będzie też wasze.
Błękitne ślepia zapatrzyły się w błękitne niebo. Brzask milczał. Jego myśli krążyły daleko, po drugiej stronie strumienia… Zrobił parę nieporadnych kroków w bok.
– Zapomniałbym – miauknął po chwili, uśmiechając się delikatnie. – Znalazłem. Kotki je uwielbiają.
Srokosz mógłby przysiąc, że przez te parę chwil jego nieuwagi starszy podniósł pierwszy przedmiot, który wpadł mu w łapy. Było to niewielkie pióro. Lekko wygięte, jakby wypadło ze skrzydła, miało jasny, ciepły odcień, który zakrywał charakterystyczny brązowy wzór, zajmujący prawie całą jego powierzchnię. Ptak, który je zgubił, musiał być niewielki i wyglądać jak pokryty cętkami.
<Srokoszu? Dziękuję za sesję>
jejku moje serduszko
OdpowiedzUsuń