BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Klan Burzy znów stracił lidera przez nieszczęśliwy wypadek, zabierając ze sobą dodatkową dwójkę kotów podczas ataku lisów. Przywództwo objął Króliczy Nos, któremu Piaszczysta Zamieć oddał swoje ówczesne stanowisko, na zastępcę klanu wybrana natomiast została Przepiórczy Puch. Wiele kotów przyjęło informację w trudny sposób, szczególnie Płomienny Ryk, który tamtego feralnego dnia stracił kotkę, którą uważał za matkę

W Klanie Klifu

Wojna z Klanem Wilka i samotniczkami zakończyła się upokarzającą porażką. Klan Klifu stracił wielu wojowników – Miedziany Kieł, Jerzykową Werwę, Złotą Drogę oraz przywódczynię, Liściastą Gwiazdę. Nie obyło się również bez poważnych ran bitewnych, które odnieśli Źródlana Łuna, Promieniste Słońce i Jastrzębi Zew. Klan Wilka zajął teren Czarnych Gniazd i otaczającego je lasku, dołączając go do swojego terytorium. Klan Klifu z podkulonym ogonem wrócił do obozu, by pochować zmarłych, opatrzeć swoje rany i pogodzić się z gorzką świadomością zdrady – zarówno tej ze strony samotniczek, które obiecywały im sojusz, jak i członkini własnego Klanu, zabójczyni Zagubionego Obuwika i Melodyjnego Trelu, Zielonego Wzgórza. Klifiakom pozostaje czekać na decyzje ich nowego przywódcy, Judaszowcowej Gwiazdy. Kogo kocur mianuje swoim zastępcą? Co postanowi zrobić z Jagienką i Zielonym Wzgórzem, której bezpieczeństwa bez przerwy pilnuje Bożodrzewny Kaprys, gotowa rzucić się na każdego, kto podejdzie zbyt blisko?

W Klanie Nocy

Ostatni czas nie okazał się zbyt łaskawy dla Nocniaków. Poza nowo odkrytymi terenami, którym wielu pozwoliły zapomnieć nieco o krwawej wojnie z samotnikami, przodkowie nie pobłogosławili ich niemalże niczym więcej. Niedługo bowiem po zakończeniu eksploracji tajemniczego obszaru, doszło do tragedii — Mątwia Łapa, jedna z księżniczek, padła ofiarą morderstwa, którego sprawcy jak na razie nie odkryto. Pośmiertnie została odznaczona za swoje zasługi, otrzymując miano Mątwiego Marzenia. Nie złagodziło to jednak bólu jej bliskich po stracie młodej kotki. Nie mieli zresztą czasu uporać się z żałobą, bo zaledwie kilka wschodów słońca po tym przykrym wydarzeniu, doszło do prawdziwej katastrofy — powodzi. Dotąd zaufany żywioł odwrócił się przeciw Klanowi Nocy, porywając ze sobą życie i zdrowie niejednego kota, jakby odbierając zapłatę za księżyce swej dobroci, którą się z nimi dzielił. Po poległych pozostały jedynie szczątki i pojedyncze pamiątki, których nie zdołały porwać fale przed obniżeniem się poziomu wód, w konsekwencji czego następnego ranka udało się trafić na wiele przykrych znalezisk. Pomimo ciężkiej, ponurej atmosfery żałoby, wpływającej na niemalże wszystkich Nocniaków, normalne życie musiało dalej toczyć się swoim naturalnym rytmem.
Przeniesiono się więc do tymczasowego schronienia w lesie, gdzie uzupełniono zniszczone przez potop zapasy ziół oraz zwierzyny i zregenerowano siły. Następnie rozpoczęła się odbudowa poprzedniego obozu, która poszła dość sprawnie, dzięki ogromnemu zaangażowaniu i samozaparciu członków klanu — w pracach renowacyjnych pomagał bowiem niemalże każdy, od małego kocięcia aż po członków starszyzny. W konsekwencji tego, miejsce to podniosło się z ruin i wróciło do swojej dawnej świetności. Wciąż jednak pewne pozostałości katastrofy przypominają o niej Nocniakom, naruszając ich poczucie bezpieczeństwa. Zwłaszcza z krążącymi wśród kotów pogłoskami o tym, że powódź, która ich nawiedziła, nie była czymś przypadkowym — a zemstą rozchwianego żywiołu, mszczącego się na nich za śmierć członkini rodu. W obozie więc wciąż panuje niepokój, a nawet najmniejszy szmer sprawia, że każdy z wojowników machinalnie stroszy futro i wzmaga skupienie, obawiając się kolejnego zagrożenia.

W Klanie Wilka

Ostatnio dzieje się całkiem sporo – jedną z ważniejszych rzeczy jest konflikt z Klanem Klifu, powstały wskutek nieporozumienia. Wszystko przez samotniczkę imieniem Terpsychora, która przez swoją chęć zemsty, wywołała wojnę między dwoma przynależnościami. Nie trwała ona długo, ale z całą pewnością zostawiła w sercach przywódców dużo goryczy i niesmaku. Wszystko wskazuje na to, że następne zgromadzenie będzie bardzo nerwowe, pełne nieporozumień i negatywnych emocji. Mimo tego Klan Wilka wyszedł z tego starcia zwycięsko – odebrali Klifiakom kilka kotów, łącznie z ich przywódczynią, a także zajęli część ich terytorium w okolicy Czarnych Gniazd.
Jednak w samym Klanie Wilka również pojawiły się problemy. Pewnego dnia z obozu wyszli cali i zdrowi Zabłąkany Omen i jego uczennica Kocankowa Łapa. Wrócili jednak mocno poobijani, a z zeznań złożonych przez srebrnego kocura, wynika, że to młoda szylkretka była wszystkiemu winna. Za karę została wpędzona do izolatki, gdzie spędziła kilka dni wraz ze swoją matką, która umieszczona została tam już wcześniej. Podczas jej zamknięcia, Zabłąkany Omen zmarł, lecz jego śmierć nie była bezpośrednio powiązana z atakiem uczennicy – co jednak nie powstrzymało największych plotkarzy od robienia swojego. W obozie szepczą, że Kocankowa Łapa przynosi pecha i nieszczęście. Jej drugi mentor, wybrany po srebrnym kocurze, stracił wzrok podczas wojny, co tylko podsyca te domysły. Na szczęście nie wszystko, co dzieje się w klanie jest złe. Ostatnio do ich żłobka zawitała samotniczka Barczatka, która urodziła Wilczakom córeczkę o imieniu Trop – a trzy księżyce później narodził się także Tygrysek (Oba kociaki są do adopcji!).

W Owocowym Lesie

Straszliwy potwór, który terroryzował społeczność w końcu został pokonany. Owocniaki nareszcie mogą odetchnąć bez groźby w postaci szponów sępa nad swoimi głowami. Nie obeszło się jednak bez strat – oprócz wielu rannych, życie w walce z ptakiem stracili Maślak, Skałka, Listek oraz Ślimak. Od tamtej pory życie toczy się spokojnie, po malutku... No, prawie. Jednego z poranków wszystkich obudziła kłótnia Ambrowiec i Chrząszcza, kończąca się prośbą tej pierwszej w stronę liderki, by Sówka wygnała jej okropnego partnera. Stróżka nie spodziewała się jednak, że końcowo to ona stanie się wygnańcem. Zwyzywała przywódczynię i zabrała ze sobą trójkę swych bliskich, odchodząc w nieznane. Na szczęście luki szybko zapełniły się dzięki kociakom, które odnalazły dwa patrole – żłobek pęka w szwach ku uciesze królowej Kajzerki i lekkim zmartwieniu rządzących. Gęb bowiem przybywa, a zwierzyny ubywa...

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty


Miot w Klanie Klifu!
(jedno wolne miejsce!)

Miot w Klanie Wilka!
(jedno wolne miejsce!)

Miot w Klanie Burzy!
(Brak wolnych miejsc!)

Zmiana pory roku już 3 sierpnia, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!

31 lipca 2025

Od Gołębiej Łapy CD. Pietruszkowej Błyskawicy

Była zdziwiona pojawieniem się mamy. Tak nagle i znikąd. I jeszcze takie pytanie przy wujku. Chciałaby móc pomarudzić czy postękać na liliowego matce, ale przy mentorze nie wypadało. Nieco zakłopotana uciekła spojrzeniem na własne łapy. 
— Dobrze. — miauknęła z nerwowym śmiechem, który zwykle towarzyszył kłamstwom jej mamy. 
Wujek zmarszczył brwi. Spojrzał a to na jedną, a to na drugą. W końcu trzepnął ogonem, trochę jakby zniecierpliwiony. 
— Słyszałaś? To teraz możesz wracać do swoich obowiązków i nie przeszkadzać mi w treningu. — stwierdził, wstając z ziemi. 
Czarna spojrzała niepewnie na matkę. Mało kiedy widywała ich razem. Czy tak wyglądało życie rodzeństwa kiedy się jest już wojownikiem? Każdy idzie w swoją stronę? Nie słyszała nic o rodzinnych znajomościach ciągnących się po całym klanie, jak to było w rodzinie Liściastej Gwiazdy. Choć może skoro Wieczne Zaćmienie była tak blisko z mamą to liderka była też jej babcią? Zmarszczyła nosek. Nie nadawała się chyba za bardzo na wnuka przywódcy klanu. Przepiórcza Łapa czy Kukułcza Łapa o wiele bardziej spełniały się w tej roli. Za mało rozumiała z tego wszystkiego. Jeszcze w tym wszystkim była Melodyjny Trel... 
— Możemy kiedyś wybierzemy się na rodzinną wycieczkę? — miauknęła do tej dwójki, która toczyła pomiędzy sobą rozmowę. 
Nawet nie wiedziała o czym rozmawiali. I dlaczego teraz patrzyli na nią tacy zaskoczeni. Mentor wydał z siebie dziwny dźwięk.
— I kogo niby chcesz na nią zaprosić? — burknął, kręcąc ogonem w powietrzu. 
Nastało dziwne napięcie. Czarna nic z tego nie rozumiała. Przekrzywiła niewinnie łebek. 
— Mróz... — mruknęła mama, ale nie dokończyła.
Gołębia Łapa poczuła się z niezrozumiałego powodu jakoś bardzo głupia. Położyła po sobie uszka. 
— Racja, nieważne. — miauknęła, próbując rozproszyć myśli. — Pójdziemy dziś nad Kacze Bajorko? Mamo, ty też tam zmierzasz? 
Czekoladowa wojowniczka nieco zdezorientowana spojrzała na nią. Była zła? Przez ten temat? Uczennica otuliła się mimowolnie ogonkiem. 
— Słucham? A, tak. Dokładnie tak. — miauknęła z uśmiechem. 
Mentor wydał z siebie niski pomruk. Gołąbek spojrzała na niego zdziwiona. Obydwoje byli przy sobie inni niż sam na sam z nią. Czy tak wyglądały wszystkie międzkocie relacje?
— Dziwną trasę wybrałaś siostro. Taką naokoło. — wytknął jej wujek. 

<mamo?>

[trening 338słów]

[przyznano 7%]

Od Gołębiej Łapy

*jeszcze latem*

— Zatrzymaj się!
Zamyślona zamarła z wisząca w powietrzu łapą. Jej wzrok szybko powędrował ku mentorowi. Kocur był napięty. Zwykle obojętne i zmęczone wąskie ślepia teraz wpatrywały się w nią z niepokojem. Przekręciła łeb pytająco. Nie wyczuwała niczego. Chłodny sypki piasek przesuwał się pod jej łapami. Małe drobinki wbijały się w jej poduszki łap.
— Jeszcze parę kroków i przekroczyłabyś granicę, głupia. — burknął, marszcząc nos. — Nie czujesz tego smrodu rybojadów?
Gołąbek zaskoczona uniosła łeb ku górze. Faktycznie czuć było rybami. Lecz uznała to za winę morza. Słona woda pachniała specyficznie. Wędrowała po plaży i wracała ku głębi. Niczym oddech żywej istoty. Liliowy nie potrafił jej wytłumaczyć czemu tak jest. Uznał to za nieistotną tajemnicę świata.
Zerknęła ukradkiem na mentora, próbując rozgryźć jak bardzo się na nią złości. Marszczył się jak Judaszowy Pocałunek.
— Nie. Nigdy mnie tego nie nauczyłeś. — mruknęła odważnie, pokazując wujkowi język.
Kocur trzepnął ogonem. Sierść lekko uniosła się mu na grzbiecie.
— Na ostry i ciernie, czego mam cię niby uczyć? Masz nos, czujesz zapachy. Sama powinnaś to połączyć. — stwierdził, zadzierając łeb do góry. — Lepiej zapamiętaj ten zapach. Żebyś jutro znowu tam nie polazła, mysi bobku.
Gołąbek pokręciła łbem niezadowolona. Utkwiła wzrok w morze. Skoro Nocniaki pływały w rzekach, to w morzu także potrafiły? Była ciekawa co było za nim. Kolejne morze? Czy piaszczysta plaża a za nią klif?
— Przestań siedzieć z łbem w koronach drzew i do roboty. — wskazał na dziwne stworzenie, które samotnie przemierzało plażę.
Gołąbek przyglądała się mu z bezpiecznej odległości. W lesie i na polanie nie widziała takich kreatur. Na stosie ze zwierzyną także.
— Co to takiego?
— Krab. Musisz go upolować, a następnie pozbyć się pancerza. Inaczej go nie zabijesz.
Czarna zmrużyła ślepia. Nie czuła w sobie potrzeby mordowania tajemniczego stworzenia. Było nawet urocze, gdy wędrowało bokiem po piaszczystych górkach. Świat dla nich musiał być o wiele większym miejscem. Ciekawe czy wiedziało o terenach poza plażą. Czy ich życie ograniczało się jedynie do tego miejsca?
— Nie pokażesz mi jak to się robi? — zapytała zaskoczona mentora.
Nie sądziła, że aż tak się na nią gniewa. Liliowy pokręcił łbem.
— Nie ma opcji. Nie dotykałem ich odkąd i mi kazali upolować to cholerstwo. Sama się baw. Ja będę to obserwować z bezpiecznej odległości. 
Siedziała wpatrując się niepewnie w istotę. Była nawet urocza. Czasem ukradkowo zerkała w stronę mentora, jakby liczyła, że ten jednak pokaże jej jak to się robi. Po dłuższym upływie czasu już zmęczyła się tym. Słońce zaczęło wędrować ku morzu. Szum fal zalewał jej umysł. Poczuła się tak sennie. Zaczęła przysypiać na wciąż ciepłym piasku. 
— Dobra, wracamy. Jak ktoś pytał to potrafisz na nie polować. Ja nie widzę ma sensu zabijać tych stworzeń. — obudziło ją szturchanie mentora. 
Spojrzała na niego nieprzytomnym spojrzeniem. Było jej tak dobrze tutaj. Tak spokojnie. Wszystko szło powolnym powtarzalnym rytmem. 
— Możemy tu zostać tu jeszcze trochę? — poprosiła, zerkając na wujka. 
Liliowy westchnął. Przez uderzenie serca bała się, że się nie zgodzi. Nazwie ją roszczeniową i nakaże natychmiastowy powrót do obozowiska. Lecz jedynie usiadł obok niej. 
 Tak, ale też bez przesady. — mruknął w końcu, także spoglądając na uderzające o piasek fale. 


[słowa 508 + polowanie na kraby]

[przyznano 10% + 5%]

Od Mirtowego Lśnienia do Pchełkowej Łapy

Jeszcze przed wojną pomiędzy Klanem Klifu a Klanem Wilka…

W pysku czuł metaliczny posmak, który przypominał mu krew i żółć, a jego gardło drapało niemiłosiernie, jakby każda próba przełknięcia była karą. Ostatniej nocy znów wymiotował. Najpierw tylko raz, potem drugi… a później nie zdołał już zasnąć. Każdy skurcz w brzuchu, każda fala mdłości wypełniała go paniką, której nie chciał — i nie umiał — nikomu pokazać.
Tunel prowadzący do jaskini, będącej legowiskiem medyczek znajdował się po prawej stronie od legowiska przywódcy — z zewnątrz wyglądało dość niepozornie, zwykła, szara jaskinia. Jednak gdy tylko Mirtowe Lśnienie wsunął się do środka, ogarnął go inny świat.
Ściany legowiska wykonane były z wysuszonej gliny, na której odciśnięto dziesiątki łapek — małych, dużych, niektóre jeszcze świeże, inne starte czasem. Czuć było zapach suszonych ziół: mięty, kocimiętki, lawendy i czegoś ostrego, piekącego w nos — może korzenia łopianu.
Pomieszczenie dzieliło się wyraźnie na dwie części. Po jednej stronie — posłania dla chorych, utkane z mchu i suchych liści, ułożone półksiężycem wokół ściany. Po drugiej — porządek medyczny: równe rzędy wysuszonych pęków ziół, poukładane w płytkich zagłębieniach wykopanych w glinie. Wszystko pachniało surowością i bezpieczeństwem.
W środku tunelu, z łapami umączonymi od pyłu kwiatowego i z zielskiem w pysku, krzątała się Ćmi Księżyc — wysoka, łagodna kotka o smukłych kończynach i sierści koloru jasnego srebra. Jej bursztynowe oczy rozjaśniły się na widok wojownika.
— Mirtowe Lśnienie? — Zmarszczyła lekko czoło, odkładając kępę szczawiu. — Ty tu o tej porze?
Wojownik skulił się lekko, wchodząc głębiej.
— Tak, to ja — westchnął. — Przychodzę z powodu dręczących mnie od jakiegoś czasu wymiotów.
Ćmi Księżyc natychmiast porzuciła wszystko, co robiła. Jej ruchy były szybkie, ale spokojne — płynne jak u rzeki. Skinęła ogonem w stronę najbliższego posłania.
— Dobrze, daj mi momencik.
Mirtowe Lśnienie osunął się, by móc podeprzeć o ścianę. Futro kocura było wilgotne od porannej rosy, w jego oczach można było dostrzec cień wstydu. Wojownik nie powinien narzekać. Nie powinien się męczyć z taką błahostką, gdy reszta trenowała. Ale nie mógł już tego dłużej znieść.
— Usiądź. Muszę cię obejrzeć, ale najpierw zjedz trochę tego.
Medyczka ułożyła przed nim kupkę zieleniny; ostry, świeży zapach, który miał zająć się jego żołądkiem, prędko zawirował mu w nosie, jednak nie miał ochoty prawić uwag na ten temat. Rola medyka była w końcu jedną z najbardziej zajmujących, wykańczających. Ćmi Księżyc z całą pewnością nie potrzebowała słuchać jego narzekań. Przełknął zioła, a ich posmak dryfował na jego języku. Ku jego zaskoczeniu, zioła nie smakowały wcale tak źle, jak pachniały. Gdy usiadł, Ćmi Księżyc zaczęła go badać — delikatnie uciskając brzuch, przysłuchując się oddechowi, zaglądając mu w oczy i pysk.
— Twój organizm próbuje coś odrzucić. Albo coś, co zjadasz, mu nie służy… albo — i tu zawahała się — coś cię zżera od środka. Nie dosłownie, ale… lęk. Zbyt dużo napięcia, zbyt mało odpoczynku, zbyt mało troski o siebie. Czasem ciało krzyczy, kiedy serce milczy.
— To niemożliwe. — Pokręcił głową. — Przecież jestem… stosunkowo silny. Nie spanikowałbym na patrolu. Nie boję się walki. Nie jem trujących rzeczy.
— A jednak wymiotujesz, noc po nocy. — Jej głos nie był oskarżycielski, lecz cichy, jak nurt strumienia. — To znaczy, że coś cię trawi, choć może sam nie wiesz, co.
— Jesteś w stanie coś na to poradzić?
— Podałam ci już odpowiednie zioła. Myślę, że więcej tu nie zdziałam, jednak jeśli wymioty by wróciły, to masz mi dać znać, bym mogła przygotować kolejną dawkę.

***

Teraźniejszość…

Słońce zawisło nad obozem niczym czujne, rozżarzone oko — niemalże nieporuszone, jakby samo zamyśliło się nad losem tych, którzy przetrwali. Światło opływało kamienną posadzkę cienką warstwą ciepła, łagodząc chłód cienia zalegającego w zakamarkach jaskini stanowiącej obóz. Klanu Klifu nosił ślady nie tylko walki, ale i żałoby, która w najbliższym czasie nie miała zniknąć. Śmierć nie krzyczała tu głośno, lecz sączyła się z każdego spojrzenia, każdego niedopowiedzianego słowa i każdej zbyt długiej ciszy.
Wojna z Klanem Wilka okazała się druzgocąca — jak sztorm, który porywa nie tylko ziemię spod własnych łap, ale i tych, których się kocha. Klanowicze stracili swoją liderkę, Liściastą Gwiazdę, a wraz z nią trzech innych wojowników, których oddanie nigdy nie zostało postawione pod znakiem zapytania. Czarne Gniazda, niegdyś pozwalające młodym uczniom na naukę walki, przepadły — wchłonięte przez najeźdźców z niemal niewyobrażalną prędkością.
Mirtowe Lśnienie nie nosił na sobie głębokich ran, lecz jego serce tkwiło w zgliszczach. Źródlana Łuna, jego siostra, została poważnie ranna — podobnie jak Promieniste Słońce i Jastrzębi Zew. Ta ostatnia, zwykle serdeczna oraz dobra leżała teraz bezwładnie w cieniu medycznej groty, niezdolna, by prowadzić dalej swoją uczennicę. I tak niemal bez uprzedzenia, obowiązek spadł na niego — ciężki i nieproszony, trochę jak brzemię, wypełnione lękami, których dotąd nie znał.
Nigdy nie marzył o tym, by być mentorem. A jednak los zapukał — z siłą burzy i nieodwołalnością fali przypływu.
Z wolna podniósł się ze swojego miejsca, przeciągając łapy niby z trudem, jakby każdy krok miał w sobie ciężar przyszłości. Powietrze było gęste, smakowało kurzem, skałą i czymś jeszcze — niepokojem, który nie do końca potrafił nazwać. Szedł przez obozowisko w kierunku legowisk uczniów, gdzie liczył, iż uda mu się zastać swoją nową uczennicę.
Gdy przeszedł przez próg, jego spojrzenie natychmiast padło na niby znajomą sylwetkę — szylkretową kotkę o delikatnie zaokrąglonym kształcie, ukrytą w głębi swojego posłania i… pełną cichej rezygnacji. Jej futro, utkane z szarości, pręg i kremowych smug, lśniło niepewnie w blasku wpadającym przez wejście. Oczy, duże i zielonkawe, wpatrzone były w przestrzeń przed sobą, lecz gdy tylko usłyszała jego kroki, uniosła wzrok, pozwalając mu dojrzeć połyskujące w nich przerażenie.
— Cześć, Pchełkowa Łapo — wymruczał, starając się nie pozwolić żadnej emocji przedostać się przez głos. Nie chciał, by zabrzmiał obco, ale też nie pozwalał sobie na ciepło, które mogłoby wzbudzić fałszywe nadzieje. Wolał być jak spokojna tafla wody — odbijająca, lecz nieprzenikniona. — Zwą mnie Mirtowe Lśnienie. To ja przejmę twoje szkolenie.
Kotka drgnęła ledwie dostrzegalnie, jakby każde słowo dotykało jej zbyt miękkiego miejsca pod skórą. Odwróciła łeb i spojrzała na niego z ukosa, jakby nie miała pewności, czy powinna zareagować. Przez chwilę milczała, a potem, ledwie słyszalnie, jakby jej własny głos mógł ją zawstydzić, wyszeptała:
— D-dzień dobry…
Była niepewna. Cicha. Ulotna jak smuga cienia pomiędzy skałami. I Mirtowe Lśnienie to rozumiał — w jej oczach tliła się strata, podobna do tej, którą sam czuł. Jej mentorka, a także i matka była teraz w opłakanym stanie. To, co czuła uczennica nie było raną, którą można było wyleczyć ziołami, a czymś dużo głębszym, jeszcze bardziej bolesnym.
Pozwolił sobie spojrzeć na legowisko, w którym się znaleźli. I wtedy dotarło do niego, że choć świat na zewnątrz uległ zmianie, to tutaj, w tej jaskini, wszystko wyglądało tak samo. Te same surowe ściany porośnięte skąpym mchem. Te same gniazda, wciąż utkane z traw i mchu przez łapy dawnych uczniów. Jakby czas zatrzymał się tu z rozmysłem, nie pozwalając zmianie wejść za próg.
— Mam nadzieję, że nasz wspólny trening przyniesie ci coś dobrego — powiedział spokojnie, po czym chrząknął cicho, jakby chciał wyczyścić gardło, ale też pozbyć się z głosu własnych niepewności. — Ale najpierw… opowiedz mi, co już potrafisz. Co sprawia ci trudność? Od tego zaczniemy, dobrze?
Zamilkł. Wolał jej nie ponaglać, nie przytłaczać, a po prostu pozwolić się wypowiedzieć, jeśli uzna, że powinna. Równie dobrze mogłaby siedzieć cicho. Prawdę mówiąc, nie sprawiłoby mu to większej różnicy — po prostu jej szkolenie trwałoby wtedy dłużej.

<Pchełkowa Łapo?>

[1179 słów]

[przyznano 12%]

Wyleczeni: Mirtowe Lśnienie

Od Zawilcowej Łapy (Zawilcowej Korony)

 *Przed dołączeniem Jagody do klanu*

 Wraz z zachodem słońca, do legowiska medyków wkradł się zimny powiew wiatru, który uderzył o kremowe futro kocura. Nie mógł spać, co powoli stawało się irytujące. Czyżby wyrocznia była powodem tegoż zachowania? Bądź zmęczenie, które towarzyszyło mu ostatnio bez większego powodu. Rzucił swój wzrok na trójkę medyków, którzy spali w swoich posłaniach, po czym skierował swój krok w stronę wyjścia, a jego wzrok skoczył na obóz rozciągający się przed nim. Coś, a bardziej ktoś złapało jego uwagę. Niebieski kocur, spoglądający na nocne niebo jakoby szukał na nim czegoś. Jednak czego? Gwiazdy wraz z księżycem zakryte zostały przez gęste chmury, więc niczego nie mógł tam znaleźć. Zawilcowa Łapa automatycznie zmierzył w jego kierunku, chcąc znaleźć odpowiedź na jego pytanie.
 – Co tu robisz Świerszczowy Skoku? – zapytał, siadając przy boku wojownika. – Znając aktualną pogodę, możesz szybko złapać zielony kaszel lub gorzej.
 – Myślałem, że nie lubisz spędzać ze mną czasu, a przynajmniej wyniosłem to ze słów Motylkowej Łączki. Nie wiedziałem, że skusisz się poskarżyć na mnie do mej własnej siostry. – Niebieskie oczy kocura padły na niego, a na jego pysku zawitał uśmiech.
 – Martwię się o twoje zdrowie i całkowicie jest to nie związane z naszą relacją. Poza tym ani ja, ani Wdzięczna Firletka nie chcemy następnego pacjenta, bo ktoś nie umiał trzymać swojego pyska w legowisku.
 – Sam również się aktualnie narażasz, narzekając na mnie – rzucił wojownik, wracając wzrokiem na niebo. – A co tu robię? Poszukuje Mysiej Łapy. Obiecała mi, że będzie jedną z najbardziej świecących gwiazd na niebie, jednak chmury nie dają mi okazji jej zobaczyć. Czasami zastanawiam się, jakby było, gdyby nie spotkała samotników tego dnia. Gdyby nie skończyła pod ich łapami.
 – Jednak nikt tego nie będzie wiedzieć, bo nigdy się to nie wydarzy. Czasu nie cofniesz, a pozostanie myślami w przeszłości, nie złagodzi twoich żalów. Więc może, zamiast sprawiać mi więcej roboty swoją głupotą, może powrócisz do swego legowiska jak reszta wojowników.
 Kocur tylko lekko przekręcił głową, wpatrując się w kremowego, po czym jego wzrok padł na wyjście z obozu, do którego zmierzył.
 – Może nie – rzucił wojownik, ignorując jego słowa.
 – Hej! Czekaj! – Uczeń poszedł za kocurem, aby po chwili znaleźć się przy jego boku. – Nie pozwolę Ci samemu wyjść z obozu o tej porze dnia.
 – W takim razie czuj się zaproszony na spacer ze mną.
 Dwójka kotów wyszła z obozu i zmierzyła w stronę granicy z Klanem Nocy. Mimo iż ich konwersacja nie kleiła się, przez uwagę niebieskiego kocura skupioną na niebie, czuł się dobrze u jego boku. Coś ciągnęło go do tego kocura. Coś czego nie mógł nazwać. Widział się z nim codziennie i mimo jego negatywnych reakcji na jego przybycie, Świerszcz powracał. Nie wiedział czemu. Co w nim widział? Przecież nie byli przyjaciółmi, a kocur, w przeciwieństwie do jego siostry, nie naciskał na przyjaźń. Po prostu był u jego boku. Doszli do jeziora, który oddzielał tereny Klanu Burzy od Klanu Nocy, a po przedarciu się przez roślinność, dostali się do brzegu zbiornika. Dwie kocie sylwetki odbijały się w tafli, przypominając kremowemu o jego wyglądzie, a na jego pysku zagościł grymas niezadowolenia. Roślinność może pokrywała jego niesprawne oko, jednak on dobrze pamiętał, co znajdowało się pod nią.
 – Gdyby nie ta pogoda, w wodzie rozświetliłyby się gwiazdy. Musimy to powtórzyć przy lepszej pogodzie.
 – Nie powtórzymy tego Świerszczowy Skoku, gdyż wtedy nie będę zmuszony pilnować twojego zapchlonego tyłka przed chorobą lub gorszymi konsekwencjami. – Na słowa jego słowa kocur zaśmiał się cicho.
 – Hej! Wiem, że nasz spacer Ci się podoba i nie jesteś tu tylko dla mego bezpieczeństwa. Nie okłamiesz mnie.
 – To, że nie wyrażam większego sprzeciwu, to nie znaczy, że podoba mi się ten spacer – powiedział niezbyt zadowolony Zawilec, uderzając ogonem w wojownika.

*****

 Nowi samotnicy w obozie, to nie było coś, czego spodziewał się uczeń. Na początku kotka zwana Jagodową Łapą, która trafiła pod łapy Koziego Przesmyku, a później kocur zwany Burzową Łapą. Imię całkowicie do niego nie pasowało, chociaż nikt nie wydawał się przeciwnym temu. Jego wzrok skupiony był na szylkretowej wojowniczce, siedzącej przy Świerszczowym Skoku. Coś w środku mówiło mu, że ta dwójka nie powinna siedzieć obok siebie, jednak nie mógł wskazać dokładnego powodu. Uśmiech wojownika, który kiedyś widniał na jego pysku za każdym razem, kiedy pojawiał się w legowisku medyka, teraz skierowany był do nowej uczennicy. Kocur parsknął cicho. Dlaczego, więc przychodził, jeśli teraz miał całą uwagę przelać na nieznaną mu kocicę? Skierował swój wzrok na wyjście z obozu, w którym pojawiła się Szafirkowy Wiatr wraz z Cykoriowym Pyłkiem. Mimo iż widział tę dwójkę już wiele razy u swego boku, nie pasowali mu do siebie. Ich wzrok skierował się w jego kierunku, a po czymś, co mógł nazwać pożegnaniem pomiędzy dwójką, kocica zmierzyła w stronę legowiska medyka. Czyżby była to jego następna pacjentka? 
 Jak się z czasem okazało, miał rację, gdyż wojowniczka pojawiła się w jego legowisku, skarżąc się na kleszcza na jej szyi, którego medyk musiał wyciągnąć. Nie była to jego ulubiona czynność, gdyż wymagała użycia mysiej żółci, jednak chociaż coś odciągnęło jego uwagę od dwójki kotów.

*****

 Następna noc, w której zmuszony został do podróży na spotkanie medyków, jednak na tym spotkaniu miał być mianowany na medyka, a przynajmniej tak wynikało ze słów jego mentorki. Dostanie nowe imię i oficjalną rangę, chociaż wiązało to się z długą podróżą oraz spotkaniem reszty medyków, z czego nie był zadowolony. Przybyli jako trzeci, zaraz za medykami z Klanu Nocy i Klanu Wilka, a zaraz za nimi pojawiły się koty z Klanu Klifu. Długo nie minęło, aby zeszli tunelem, a jego oczom ukazała się gwiezdna sadzawka. Nie wiedział, co tu widzieli inni, była to tylko woda. Kiedy wszyscy medycy rozsiedli się w jaskini, Wdzięczna Firletka wyszła przed nich.
 – Dzisiaj do naszego grona dołączy kolejny medyk – zaczęła kocica. – Zawilcowa Łapo, podejdź. – Kocur niezbyt chętnie wyszedł przed resztę medyków, stając przed medyczką. – Ja, Wdzięczna Firletka, medyczka klanu Burzy, wzywam moich walecznych przodków, aby spojrzeli na tego ucznia. Trenował pilnie, aby podążać droga medyka, i z waszą pomocą służyć swojemu klanowi przez wiele przyszłych księżyców. Zawilcowa Łapo, czy przysięgasz podążać drogą medyka, trzymać się z dala od klanowych wojen i chronić wszystkie koty, nawet za cenę swojego życia?
 Kocur zamilkł na chwilę. Czemu musiała mieszać w to przodków? Przecież on żadnych wartościowych kotów tam nie miał, więc nie widział powodu, dla których zostali oni wezwani. Wreszcie wziął głęboki wdech i odpowiedział.
 – Przysięgam.
 – Zatem mocą naszych przodków nadaje Ci imię medyka. Zawilcowa Łapo, od tej pory będziesz znany jako Zawilcowa Korona. Przodkowie doceniają twoją... Pracowitość i chęć do nauki oraz witają cię jako pełnoprawnego medyka Klanu Burzy.
 Wreszcie mógł nazwać się medykiem, jednak czy tego chciała Zmora, bądź Ryk? Czy tego oczekiwała wyrocznia? Miał nadzieję, że tak. Wraz z mentorką cofnął się do tłumu, posyłając cichą modlitwę do wyroczni. Teraz jego imię brzmiało Zawilcowa Korona i był częścią Klanu Burzy.

Wyleczeni: Szafirkowy Wiatr

[1118 słów]

[przyznano 22%]

Od Sterletowej Łuski

— Jeszcze… Trochę… I…
W końcu ten piękny, upragniony brzeg. Pływanie było dla niego jakąś żałosną tragedią – Jedna tylna łapa musiała pracować na jakichś nie wiadomo jak zwiększonych obrotach, aby w ogóle dowlec go do lądu. Przeklęte śmieci… Przeklęte szkło… Kamienie… Przeklęte w ogóle wszystko! Nie miał pojęcia, dlaczego w ogóle miał to wynosić – może nie było chętnych, może ci chętni poprzednio utonęli. Ale wiedział jedno – on raczej też nie wróci żywy. Mogli to wynosić w pobliżu obozu, ale oczywiście, że nie! Trzeba było jak głupi przepychać się pod prąd, z brakiem jakiegokolwiek cienia dobrego humoru.

***

To był jakiś przeklęty żart. Jednego dnia szkło, a drugiego co? Badyle? No chyba nie. Ba, nie mógł nawet protestować – odmowa byłaby tchórzostwem bez godności… Tak więc całe popołudnie spędził na przepychaniu się przez wodę, dławieniu się jak opętany i dźwiganiu przy tym wszystkim połamanych patyków. Przydał się? Nie. Chciał się do czegoś przydać? Oczywiście, że nie. Nie w tym zadaniu. Kawałki ciągle mu uciekały, gdy on sam walczył, aby się nie utopić. Dawał jakoś radę… Ledwo, ot co. Woda wspominała mu tylko o głupim, przykrym potopie. Przeklinał to wszystko, przeklinał samego siebie, przeklinał w ogóle całe swoje życie! A dlaczego?
Bo nienawidził pływać bez łapy.

Wykonane zadania:
– Usunięcie niebezpiecznych przedmiotów naniesionych przez fale
– Wyniesienie połamanych krzewów, gałęzi i innych zniszczonych elementów legowisk

Od Sterletowej Łuski

Język zaczynał go powoli piec – odgryzanie twardych łodyg wcale nie było sielanką. Ostre kanty kaleczyły jego pysk, gdy szarpał się z rośliną jak z gibką, upartą rybą. Nie ważne, ile szarpał, trzcina i tak sprzedała mu bezwstydnego plaskacza. Nienawidził tej roboty – była głupia i niewdzięczna.
Gdy w końcu głupia pałka mu uległa, odłożył ją na bok i usiłował znokautować kolejną. Trafił mu się ostry zawodnik – hardy, lecz nie na tyle, aby nie dał z nim rady. Obalił go jednym ruchem szczęki i dorzucił do reszty “trupów”. Całe mięśnie pyska go bolały, a także i kark, którym trzepał jak szalony. Zamrugał oczami raz. Drugi. Ile minęło, że było już ciemno? Czas pędził jak szalony, kopiąc go w zad za każdym razem, kiedy najbardziej go potrzebował. Wcisnął prędko trzciny na swój grzbiet – zadbał, aby nie spadły przypadkiem podczas drogi powrotnej. Przepychał się między roślinami o ostrych kantach, pchając się na skróty ku obozowi, aby zdążyć jeszcze się przespać. Nie miał czasu wchodzić – ułożył je prędko przy wejściu i pobiegł od razu ku tymczasowemu miejscu ich snu, modląc się, aby świt nie nastąpił za szybko. Bo jak powiadał często: są rzeczy ważne i ważniejsze. A sen? No cóż, to rzadki luksus, na który mógł sobie pozwalać…

***

Uff, jakie miał szczęście, że dziś natrafił na zaplatanie legowisk. Jego ulubione, wyciszające zajęcie, do którego nie wszyscy się tak chętnie rzucali… No cóż, więcej przyjemności dla niego. Przekładał, zaplatał, zawijał rośliny, a jego duch nareszcie był wolny. Naprawdę, wszystko, tylko nie nokautowanie tych przeklętych trzcin…

Wykonane zadania:
– Zebranie budulca na nowe legowiska
– Zaplatanie nowych legowisk

Od Sterletowej Łuski

—- Dostawa! — krzyknął, aby oby na pewno każdy go usłyszał. Niósł naprawdę pokaźną ilość trzcin, o którą prosiły koty odbudowujące ściany legowisk – powiedzieli, że nie trzeba im wiele, wystarczy tylko trochę. Ułożył niewielką stertę u wejścia do obozu, upewniając się, że zaraz ktoś po nie przyjdzie. Ba, przecież mógł sam to zrobić – ale miał inne zadanie. Udał się w pobliże legowiska wojowników, schylił się w wejściu i ze zdziwieniem zauważył, że nikogo tam nie ma. Gdzie się podziali w porach szczytu? Wzruszył ramionami i chwycił do pyska grubą, pustą w środku łodygę, zaczynając od niej, by dopleść jeszcze kilka innych. Tak wyglądał proces tworzenia posłań – trzeba było zadbać, aby w przypadku kolejnej powodzi były w stanie unieść się na wodzie. Mimo, że proces był niezwykle wyczerpujący i zabierał dużo czasu, trzeba było też zadbać o szczegóły. Żaden ostry kant nie mógł sterczeć od wewnętrznej strony, żeby nie poranić przypadkiem właściciela legowiska podczas snu. Na początku nie szło mu dobrze – pierwsze próby były tragiczne, lecz robił to już tyle razy, że z łatwością zapamiętał schemat. Praca wyszła zasadniczo niczego sobie, ładna, zgrabna, o gładkich brzegach. No, nawet zaczęło mu się to podobać. Ciekawe, czy coś jeszcze go tak wciągnie. Wynoszenie śmieci? No raczej nie…

Wykonane zadania:
– Zebranie budulca na nowe legowiska
– “Plecenie” Nowych posłań

Od Sterletowej Łuski

— A niech to szlag! — burknął, gdy po raz kolejny upadł na usłaną śmieciami ziemię. Łapy nie chciały już utrzymywać jego ciężaru, a mózg zmieniał się w papkę. Ile już pracował? Za dużo. Zdecydowanie za dużo. Miał ochotę grzmieć, wrzeszczeć na cały głos, ale jednak… Nie robił tego. Kątem oka ujrzał kota, który podał mu łapę.
— Wszystko w porządku? — zapytała Mżący Przelot, gdy otrzepywał się z pyłu. — Jeśli chcesz, to mogę ci pomóc to nieść.
— Jest w porządku, dziękuję — odpowiedział grzecznie, podnosząc patyki, które wypadły mu chwilę temu. — Po prostu jestem już trochę zmęczony tym wszystkim.
Skinęła powoli głową, jakby wyrozumiale.
— Każdy jest zmęczony… Niestety, nic nie możemy z tym zrobić. Każdy pracuje ponad swoje siły.
— Prawda — przytaknął. — Ale później już nie będziemy tego żałować.

***

Kolejny dzień sprzątania. Krzątał się po obozie, dając naprawdę bardzo dużo z siebie – dawno nie paliły go tak mięśnie, gdy po prostu, najzwyczajniej w świecie podnosił dość lekkie rzeczy. Zazwyczaj nosił je na grzbiecie, z idealną równowagą udając się poza obóz, aby nie zaśmiecały ziemi. Było dobrze, a on odzyskiwał wiarę – bo mogli dać radę. Trzeba było tylko dać z siebie wszystko… A nie jedynie marną cząstkę. Nauczył się tego. Czas wzbudzić w sobie nowe starania.

Wykonane zadania:
– Wyniesienie połamanych krzewów, gałęzi i innych zniszczonych elementów legowisk x2

Od Sterletowej Łuski

— I… Koniec — sapnął, z ulgą wypuszczając z pyska owinięte w liście szkło. Było już późno, a pracowali od świtu – bez ani chwili wytchnienia. Zamiast walczyć z wrogami, zostawało im… No właśnie. To. — W końcu możemy iść spać, no nie?
— No tak — skomentowała Murena, ziewając szeroko i spoglądając na czarne jak smoła niebo. — Resztę dokończy się jutro. Praca nie ucieknie, tak powiadają…
— Mhm… Chodźmy do obozu. Musimy się na jutro wyspać.

***

Szło coraz lepiej. Mimo, że mu się nie chciało, coraz usilniej starał się przykładać do wynoszenia śmieci. Praca może nieopłacalna, lecz ktoś musiał ją wykonać – co, jeśli ktoś by się skaleczył? Nie mógł na to pozwolić… Przynajmniej do tego mógł się przydać. Przeszukiwał podłoże w poszukiwaniu ostrych odłamków, szkła i tym podobnych. Potrzebna robota, ot co. Ba, może ktoś później to doceni – niedoczekanie…
Powinien zacząć sam sobie gratulować. Bo kiedy się tego doczeka od innych? To nie poszukiwanie atencji czy uwagi, a raczej dostrzeżenie w społeczeństwie.
Wiedział, że ma myśli jak opętany. I co? Zabawa lepsza niż gadanie z kimś tępym, kto nie zrozumie jego uczuć i słów. Pełno wokół takich kotów, czyż nie?
Powinien przestać ze sobą gadać. Bo zaczynał nienawidzić sam siebie.
To nie było zabawne.
Ani trochę.

Wykonane zadania:
– Usunięcie niebezpiecznych przedmiotów naniesionych przez fale x2

Od Sterletowej Łuski

— Myślisz, że tutaj będzie w porządku? — zapytał się Kuniego Strumyczka, usiłując na nią nie patrzeć. — W końcu gdzieś musimy zostawić te śmieci.
— Myślę, że tak — odpowiedziała, kładąc na ziemi odpadki trzymane w pysku. — W końcu nie musimy odchodzić jakoś daleko od obozu. Nikt się o to raczej nie porani i nie potknie, o ile damy to w bezpieczne miejsce.
Skinął sucho głową i także odłożył patyki, bez słowa kierując się w stronę tunelu. Nie patrzył za siebie – mało go obchodziło, czy kotka za nim idzie. Przyspieszył kroku, gdy usłyszał, że poradzi sobie sama. I dobrze, bo wcale nie zamierzał jej pomagać.

***

— Potrzebujecie czegoś jeszcze? — zapytał, gdy położył wiązkę trzcin obok odbudowywanego legowiska starszyzny. — Nie musicie sobie żałować, materiałów jest pełno.
— Na razie dzięki — Biedronkowe Pole rzuciła mu przepraszający uśmiech. — Chwilę temu Kuni Strumyczek naniosła nam ich dosyć. Poradzimy sobie, ty możesz iść odpocząć – dość dziś zrobiłeś. Nie powinieneś się przemęczać, nieprawdaż?
— Może i dosyć, lecz energia dalej pozwala mi nie powłóczyć łapami — sarknął. — Jest tu na tyle rzeczy do odbudowania, że nie mogę w takiej chwili zostawiać was z tym samych. Pójdę do tunelowców, może tam bardziej się przydam — dodał na odchodne, gdy powoli zaczął się odwracać.

Wykonane zadania:
– Wyniesienie połamanych krzewów, gałęzi i innych zniszczonych elementów legowisk
– Zebranie budulca na nowe legowiska

Od Sterletowej Łuski

— Jak wam idzie? — rzucił przez ramię, samemu starając się utrzymać konstrukcję… Która była dosyć chybotliwa. Ściany ledwo wytrzymywały napór wiatru, a on co chwila musiał wpychać pomiędzy szczeliny kolejne łodygi. Tunel był już prawie ukończony, potrzebował tylko kilka poprawek tu i tam.
— Jakoś idzie — odpowiedział mu z lekkim uśmiechem Dryfująca Bulwa, gdy sam pracował nad inną częścią korytarza. — Myślę, że niedługo tu powrócimy. Obóz powoli nabiera kształtów, jakby nigdy nie zawitała powódź. Jeśli się postaramy, to będzie tu piękniej, niż wcześniej.
— Może i masz rację — odparł, wzruszając ramionami, po raz kolejny przeplatając trzcinę. — Tutaj od zawsze był nasz dom. Nie sądzę, by powódź zdołała nam go odebrać… Mam nadzieję, że się nie mylę.
Bo naprawdę nie chciał stąd musieć odchodzić.

***

Wydawało się, że jest coraz czyściej. Coraz mniej ostrych kamieni zdobiło podłoże, a zniesiona przez wodę ziemia została zebrana w zgrabne kupki. Pracowali już naprawdę długo, a wydawało się, że słońce nigdy nie zamierzało opaść… Przenosił to jedno, to drugie, jednak nie poruszał się nazbyt elegancko (jak na kalekę zresztą przystało). Mimo to z każdym upadkiem się podnosił, a każdy śmieć wyniesiony poza tunel może nie dodawał mu godności, lecz przynajmniej obdarowywał go siłą wyczekiwania do zachodu słońca. Szło dobrze. Czuł to.

Wykonane zadania:
– Odbudowa korytarzy pomiędzy tatarakiem
– Usunięcie niebezpiecznych przedmiotów naniesionych przez fale

Od Topielcowego Lamentu

Gdy tylko słońce przebiło się przez listowie, jego powieki uchyliły się delikatnie. Nie spał – od dłuższego czasu dręczyły go koszmary, gdy usiłował się wyciszyć. Codzienność dawała w kość, dźgała jak upierdliwa gałąź w obojczyk. Każda, nawet najmniejsza czynność zniechęcała go do życia, ale oczywiście, że nie miał spokoju! Po gówno musiał harować na wyżywienie klanu jako jeden z najstarszych wojowników, czekając na upragniony spoczynek.
Ale tym razem zdecydowanie wieczny.
Wstał, z godowym jękiem rozciągnął obolałe kończyny i otworzył pysk w bardzo, ale to bardzo niechlujnym ziewnięciu, “przypadkiem” kopnął kota obok i wyszedł z legowiska. Niektórzy współklanowicze – najpewniej szurnięci – wstali chwilę przed nim, zapychając się najlepszą zwierzyną, jaka padła w ich łapy. Wygrzewali leniwie na słoneczku swoje tłuste kupry, czekając, aż robota odwali się sama. Niedoczekanie… Mmm, smaczne błotko, czyż nie? Tym właśnie planowali nakarmić jednego z najbardziej zasłużonych wojowników, zostawiając na stosie najchudszą chyba piszczkę ubrudzoną tak bardzo, jakby ktoś moczył ją w kałuży. Parszywa padlina… Splunął, zgniótł jej głowę, ponieważ nie zamierzał szanować tego plugastwa. Nie był stary, nie był chory,nie był głupi! To była autentyczna, dedykowana mu zniewaga! Kiedyś pokaże tym smrodom. Niewystarczająco długo im tyłki podcierał? Wykarmiał pyski? Żałosne.
To może on przestanie polować i pośpi dłużej?
Brzmi wspaniale.

Od Jagodowej Łapy

 Stawiała swe łapy ostrożnie, jakoby następny krok miał przynieść jej zgubę. Od jej działań zależało czy dziś powróci z królikiem w pysku, czy nie. Kozi Przesmyk opowiadał jej o tych stworzeniach i sposobach na polowanie na nie. Zwierzyna ta zdecydowanie różniła się od tej, którą miała okazję łapać z Fiołkiem, bądź jej rodzeństwem. Była szybsza, bardziej uważna, ale też większa. Gdyby powróciła z nią do starego domu, to z pewnością mogła liczyć na łaski Wróbelka, wraz z gratulacjami, jednak tu nie było to czymś specjalnym. Niebieskie ślepia kocicy wbite były w zwierzynę oddaloną od niej o dwa ogony lisa, nieświadomą zbliżającego się zagrożenia. Krok po kroku zbliżała się do niej, aż do momentu, w którym nie odbiła się od ziemi i skoczyła w kierunku swej przyszłej ofiary. Królik niestety przewidział jej ruch, gdyż uciekł spod łap, jednak uczennica nie dała mu za wygraną, pędząc za nim, a końcowo wbijając w niego swe kły, kończąc jego żywot. Była z siebie zadowolona, a gdy spojrzała za siebie, ujrzała srebrnego wojownika z uśmiechem na pysku.
 – Brawo Jagodowa Łapo. Uczysz się w zaskakującym tempie, a jeśli ono takie pozostanie, to z pewnością zostaniesz wojowniczką w najbliższych księżycach – powiedział jej mentor, co tylko rozweseliło kotkę. Ona jako wojowniczka, to byłby dla niej zaszczyt. Wtedy stałaby się oficjalnym i wiecznym członkiem Klanu Burzy. – Myślę, że na dziś nam starczy treningu. Wracajmy ze zdobyczami do obozu.
 Kocica odetchnęła z ulgą. Może ich trening nie był zbyt ciężki, jednakże kilkukrotne próby złapania królika, zmęczyły ją. Zdecydowanie lepiej szło jej łapanie mniejszych stworzeń. Droga do obozu wydawała się jej krótsza niż zwykle, a wychodząc z tunelu, który był wejściem do obozu, spostrzegła, że słońce dopiero dochodziło do najwyższego punktu na niebie. Czyli ich trening nie należał do najdłuższych, jakie miała okazję doświadczyć. Dwójka kotów odłożyła zwierzynę na stos, po chwili żegnając się ze sobą, nim kocur pozostawił ją samotnie. Wzrok szylkretowej skierował się na legowisko wojowników. Czy Świerszczowy Skok dalej był w obozie, czy wyszedł z niego pod jej nieobecność? Chciała wypytać go o kilka rzeczy, wspomniane w ich ostatniej rozmowie. Coś ciągnęło ją w jego kierunku. Chociaż tłumaczyła, że była to tylko przyjaźń, z tyłu jej głowy widniała myśl, że może być to coś więcej. Za każdym razem, kiedy widziała, jak pysk niebieskiego rozświetla uśmiech, jej ciało przenikało przeciwne uczucie, którego nie mogła nazwać prostymi słowami. Czas spędzony z nim uważała za dobry, jednak czy poświęcanie mu tak dużej ilości czasu przyniesie dobre skutki? Nie wiedziała. Wojownik mimo swej pozornej otwartości wydawał się ukrywać przed nią kilka rzeczy. Dlaczego? Może były one zbędne i tylko pozostawiłyby gorzki posmak po rozmowie? Tak sobie to tłumaczyła.
 – Jagodowa Łapo. – Ostry głos uderzył o jej uszy, a kiedy swój wzrok zwróciła w stronę źródła, dostrzegła szylkretową wojowniczkę o zielonych oczach. Przekręciła lekko głowę. Znała ją? Jeśli tak, to pewnie z widzenia, bo nie przypominała jej się żadna rozmowa z kocicą. Zapamiętałaby te zielone oczy. – Chyba jeszcze nie mieliśmy okazji porozmawiać. Przeplatkowy Wianek – przedstawiła się kotka. – Dużo o tobie słyszałam od Świerszcza, chociaż okazji nie miałam, aby z tobą dłużej porozmawiać.
 – Moje imię już znasz, więc nie muszę się przedstawiać – rzuciła uczennica. – Od Świerszcza? Czy wy znacie się jakoś bliżej?
 – Jagodo, Świerszczowy Skok to mój syn. W tym klanie również spotkasz moje dwie córki.
 – Nie wyglądasz na tak starą – powiedziała, skanując wojowniczkę wzrokiem.
 – Uznam to za komplement. Lepiej, jeśli uznam to za komplement. Jednak nie o tym chciałam z tobą porozmawiać. – Starsza usiadła u jej boku, wbijając swe ślepia w nią. – Cieszy mnie wieść, że Świerszcz dogaduje się z kimś, jednak powinnaś uważać. Nie każdy jest zadowolony, że Królicza Gwiazda przyjął Cię do klanu.
 – Chyba nie rozumiem? Każdy kot, jakiego tu poznałam, jest miły, chociaż z dużą częścią kotów nie rozmawiałam. O kim myślisz? 
 – O Norniczym Śladzie, kocica zdecydowanie nie jest ucieszona twym przybyciem i z pewnością zrobi wiele, aby się Cię pozbyć. Mówię Ci to, jako jej była bliższa przyjaciółka. Uważaj na nią.
 – Wezmę to ryzyko na siebie i porozmawiam z nią. Nie może być tak źle, jak mówisz.

*****

 Ziemię rozświetlił księżyc, który dzisiejszej nocy przebił się przez chmury. Był to piękny widok, tym bardziej, że niebieski kocur spoczywał u jej boku. Wybrali się na spacer, jednak zakończyło się to spoglądaniem w niebo przy Przybrzeżnym Oku. Było to jedne z niewielu miejsc, na którym rosły drzewa, kiedyś przystrojone liśćmi, które teraz kradał ostry wiatr. Uczennica położyła swój pysk na łapach, a jej wzrok przeniósł się na wodę przed nią. Westchnęła cicho, co przykuło uwagę wojownika, który przerzucił na nią swój wzrok.
 – Coś się stało Jagodowa Łapo? – zapytał, przerywając ciszę. – Jeśli siedzi Ci się coś w głowie, to możesz powiedzieć. Może znajdę sposób by Ci pomóc.
 – To nic ważnego – odpowiedziała, nie odrywając wzroku od tafli wody, w której mienił się księżyc. – Po prostu w mej głowie siedzą słowa twej matki. Nie rozumiem, czemu tyle kotów ostrzega mnie przed innymi członkami. Czy naprawdę są tu koty, które powinnam unikać jak lisów? 
 – Z którą z moich matek rozmawiałaś? – Jagoda podniosła swój pysk, a jej wzrok przeniósł się na jej towarzysza, gdy do jej uszu dotarło to pytanie.
 – Jak to z którą?
 – Mam dwie mamy. Przeplatkowy Wianek oraz Norniczy Ślad, chociaż od dłuższego czasu nie są razem. Nie jest ważny powód ich rozstania.
 – Z Przeplatkowym Wiankiem. Powiedziała, abym trzymała z dala on Norniczego Śladu, chociaż teraz zauważam czemu.
 – I jest to bardzo dobre ostrzeżenie. Nornica to nie jest kotka, u której boku chcesz być.
 – Nie i ty Świerszczu, nie dołączaj się do niej – rzuciła półżartem kocica. – Chociaż teraz dostrzegam twe podobieństwa do niej.
 – Pewnie mój urok osobisty jest jednym z tych podobieństw. – Niebieski zaśmiał się cicho. – Żartuje oczywiście.
 – Nie, nie. Urok osobisty zdecydowanie masz po niej, wraz ze swoją błędną opinią.
 – Wcale nie jest błędna i potwierdzisz to po pierwszej rozmowie z nią. Mogę nawet się założyć o to.
 – Oh, naprawdę? O co się założysz?
 – Jeśli przybędziesz do mnie ze złymi słowami o tej kocicy, po dwóch rozmowach z nią, to oddam Ci me legowisko, gdy zostaniesz wojownikiem. Jednak! Gdy usłyszę chociaż jedno zdanie o tym, jak zła i okropna jest ta kotka, to wraz z przyjściem pory nowych liści, przystroisz moje futro kwiatami. Co o tym sądzisz?
 Kocica zaśmiała się cicho, analizując słowa kocura. W obu sytuacjach wygrywała, więc czemu miała nie zgodzić się na ten zakład? Z drugiej strony coś jej nie pasowało. Jeśli wojownik był w stanie podarować jej całe swe posłanie, jeśli przegra, to znaczyło, że był pewien swej wygranej. Aż taka zła była to kocica? Jagodowa Łapa nie była sobie tego wyobrazić, przecież nikt tak zły nie jest.
 – Niech więc będzie, ale z kwiatami wplotę Ci moją małą kolekcję liści, aby wszystko było sprawiedliwe – powiedziała, wracając wzrokiem na sadzawkę. Z pewnością to wygra. Świerszczowy Skok jeszcze nie był świadom swej przegranej.

[1120 słów + polowanie na króliki]

[przyznano 22% + 5%]

Od Makowego Nowiu CD. Kruczej Łapy (Kruczego Pióra)

Obserwowała uważnie swojego syna, powoli skradającego się do zwierzyny. Musiała przyznać, że była zadowolona z chęci Kruka do polowania. Kocur dobrze mówił, że warto być pożytecznym, jednak kotka dalej z tyłu głowy miała cichą obawę, by to jego bycie pożytecznym nie przyniosło złego skutku. Każdy musiał zaznać choć odrobiny odpoczynku, zwłaszcza uczniowie, którzy nie licząc patroli ze swoimi mentorami, mieli też wyczerpujące treningi, których nie mogli zawalić. Na szczęście Kruczej Łapie cały trening szedł gładko, bez większych problemów. Liliowa domyślała się, że tak będzie już za czasów kocięcych syna. Od małego każdy z synów wykazywał się różni umiejętnościami, a ich zabawy w udawane walki, mimo dużej ilości błędów, były czymś w rodzaju przyszłego przygotowania. Kruk nie był wyjątkiem w tej sprawie.
Uczeń wybił się z tylnich łap, szybko skacząc na zwierzynę. Wbił w nią swoje zęby, tym samym skutecznie kończąc polowanie. Wzrok dalej skierowany miał w stronę złapanej myszy, więc Mak powoli podeszła do niego.
– Dobra robota – mruknęła i skierowała głowę w stronę ucznia. – Masz dobrą technikę, jednak musisz jeszcze ją doszlifować. Na razie zakop tutaj mysz, wrócimy po nią później – rozkazała, a on posłusznie wykonał polecenie. Ruszyli dalej, uważnie nasłuchując. Iść jednak nie musieli daleko albowiem już po chwili Kruk zatrzymał się i przypadł do ziemi, w oddali widząc kolejne stworzenie.
 
***
 
Po wydarzeniach w Klanie Wilka Mak była pewna jednego - nie dokonała złego wyboru, kończąc trening Kruczego Pióra w tak młodym wieku. Choć tak samo jak w przypadku Pustułkowego Szponu, nie była zadowolona z tego, że ich pierwszą prawdziwą walką była wojna, to ona kocur wykazały się odwagą jak niejeden doświadczony wojownik. I z tego powodu Mak była dumna oraz zadowolona z owoców szkolenia Kruczego Pióra.
Szła napięcie, starając się nie zwracać uwagi na doskwierające nieprzyjemne uczucie spowodowane niedawno odniesionymi obrażeniami. Co prawda mogła zostać w obozie, jednak uparła się, że mimo wszystko wyruszy wraz z patrolem łowieckim. Nie chciała bezczynnie siedzieć w obozie, a polowanie brzmiało kusząco. Z resztą potrzebowała wyjść do lasu, by przemyśleć kilka spraw, a to właśnie tereny Klanu Wilka były dla niej najlepszym lekarstwem. Otaczające drzewa, krzewy, to uczucie tajemnicy dookoła i ta cisza... Liliowa nie wyobrażała sobie innego miejsca na spędzenie wolnego czasu. Nawet jeśli chmury coraz prędzej przysłaniały niebo, zmieniając jego odcień na szarawy.
Do jej uszu dobiegł charakterystyczny szelest. Od razu przypadła do ziemi i wysunęła pazury. Podeszła trochę do przodu i zauważyła małą mysz. Czekała chwilę w całkowitym bezruchu aż w końcu skoczyła na swoją ofiarę, wbijając w nią zęby. Po chwili puściła i bezwładne ciałko zakopała w ziemi. Ruszyła dalej za towarzyszami, myślami jednak będąc gdzieś indziej, a mianowicie na sytuacji przed rozpoczęciem wojny. Rozmawiała wtedy z Pustułkowym Szponem, choć w zamiarze miała ze wszystkimi swoimi dziećmi. Zamknęła na chwilę oczy i wzięła głębszy oddech. Nie zamierzała zostawić tej sytuacji bez żadnego rozwiązania. Pustułce wprost powiedziała, że skierować te słowa chciała do każdego z synów, tak więc zamierzała uczynić. Nawet jeśli było to spowodowane niepokojem z powodu nadciągającej walki.
 
***
 
– Krucze Pióro – odezwała się, przyciągając uwagę wojownika, siedzącego w tamtej chwili w legowisku. – Mogłabym z tobą porozmawiać? – zapytała Makowy Nów, na co kocur kiwnął głową, nie zadając zbędnych pytań. Wyszli razem z obozu, kierując swoje kroki w las. Obydwoje szli w ciszy, przerywanej tylko świstami, spowodowanymi przez mocniejsze podmuchy wiatru. Mak wzdrygnęła się, czując chłodny powiew, najprawdopodobniej zwiastujący deszcz. Spojrzała na zachmurzone niebo. Miała jednak nadzieję, że zdąży przekazać synowi najważniejsze informacje, zanim ich zmoczy.
– Krucze Pióro, przed wojną chciałam powiedzieć coś tobie i twojemu rodzeństwu, zdążyłam jednak odezwać się tylko do Pustułkowego Szponu. Mimo tego, że jest już po sprawie, powiedziałam, że usłyszeć to miał każdy z was, także zamierzam tego dotrzymać – zaczęła i spojrzała na Kruka. – Robisz wspaniałą robotę i jestem z ciebie dumna. Wiem, że możesz tego nie zauważać, jednak w głębi cieszę się z owoców twojego szkolenia. Potwierdziła to tylko ostatnia walka, mimo tego, że była to tak wielka sprawa, a ty jesteś świeżo mianowanym wojownikiem, dobrze walczyłeś i cieszę się, że nic większego ci się nie stało – powiedziała, mając jednak ten sam suchy wyraz pyska, jak do każdego innego kota. Westchnęła cicho, zdając sobie z tego sprawę. Nie potrafiła się jeszcze zachowywać tak swobodnie w ich obecności. – Walk w przyszłości czeka cię jeszcze wiele, ale teraz już mogę być spokojna, że dobrze sobie poradzisz – zakończyła i spojrzała na syna, oczekując jakiejś reakcji z jego strony.

<Synu? Spodziewałeś się?>

Od Makowego Nowiu CD. Pustułkowej Łapy (Pustułkowego Szponu)

Obserwowała uważnie walkę jej dwóch synów. Wyłapywała ich błędy, starała się je zapamiętywać, by później móc przekazać je Kruczej Łapie i wyznaczyć mu rzeczy, nad którymi musiał jeszcze popracować. Na początku to właśnie on wygrywał, co dla niektórych mogło nie być takim wielkim zdziwieniem, w końcu Pustułkowa Łapa od małego był po prostu mniejszy, słabszy od rodzeństwa. Jednak później Pustułka wykorzystał swoją determinację oraz nieuwagę przeciwnika, by móc wrócić do walki. Mroczna Wizja kiwnęła znacząco głową, przyglądając się całej walce. Mak domyślała się, że jest ona zadowolona z obrony swojego ucznia. I nie dziwiła się temu. Pustułka dobrze nauczył się wykorzystywać błędy innych, jednak to nie oznaczało automatycznej wygranej dla niego. Po chwili Krucza Łapa znów skoczył na swojego przeciwnika, dobrze wybijając się z tylnich łap. Dwójka uczniów potoczyła się razem, siłując się między sobą. Wszystko wskazywało na to, że żaden z nich nie zamierza się łatwo poddać. Mak w duchu uśmiechnęła się lekko. Obydwoje przyłożyli się do tego treningu, który w ich życiu był jednym z ważniejszych. W końcu bez umiejętności walki skończą jako karma dla wron.
 
***
 
Umiejętność walki przydaje się zawsze. Zazwyczaj jednak wszyscy biorą udział w mniejszych potyczkach. Jakieś większe sprawy nie są na porządku dziennym, nawet w takim miejscu jak Klan Wilka. Pech chciał, że pierwsza prawdziwa walka Kruczego Pióra oraz Pustułkowego Szponu okazała się jedną z tych większych spraw. Ich pierwszą walką jako wojownicy okazała się wojna. Wojna Klanu Wilka z Klanem Klifu.
Liliowa gwałtownie zerwała się ze swojego posłania, czując przy tym większy ból, spowodowany dopiero gojącymi się ranami. Jej oddech był szybszy, oczy latały na wszystkie strony, a mięśnie się spięły, dokładnie jakby spodziewała się ataku wroga. Dopiero po chwili wypuściła powietrze z płuc i syknęła coś cicho, zdając sobie sprawę, gdzie jest. Podniosła się w pełni i zajęła ogarnianiem swojego futra, by móc bez wstydu wyjść do reszty Klanu Wilka. Od walki minęło kilka wschodów słońca, jednak jej cienie dalej czyhały na poszkodowanych za rogiem. Dla większości, jeśli nie całego Klanu Wilka, to była pierwsza wojna. Pierwsza i wiele miało nadzieję, że ostatnia. Liliowa nie zdradzała swojego zdania na ten temat. Wolała milczeć, dalej rozmyślając nad wszystkim, co działo się podczas tej walki. Pamiętała ten niepokój, gdy wchodziła z obozu, nie powiedziawszy jej dzieciom kilku ważnych dla niej rzeczy, między innymi: "jestem z was dumna". Zdołała to powiedzieć tylko Pustułce. Pamiętała za to też to dziwne uczucie, kiedy to wypowiadała te słowa. Pierwszy raz zdobyła się na coś takiego. Nigdy nie myślała, że wypowie te słowa w stronę swoich pociech, jednak w tamtej chwili w jej głowie gościło jedno - jeśli tego nie powiem, już nigdy mogą tego nie usłyszeć. W końcu nikt nie dawał gwarancji wrócenia z wojny cało. Nikt nie wiedział, czy wróci żywy do obozu. Czy w ogóle wróci.
Pamiętała to głośne bicie swojego serca, bicie, które zagłuszało połowę jej myśli, a z każdym krokiem robiło się tylko głośniejsze.
Pamiętała zapach kotów z Klanu Klifu. Powoli zaczynający ich otaczać, aż w końcu wszechobecny dookoła, otaczający ich z każdej możliwej strony, jakby przygotowujący ich już na początek walki.
Pamiętała widok twarzy tego klifiaka, kiedy z nim walczyła. Jego słowa, a później jego ostatni wydany dech.
Pamiętała adrenalinę, działającą na jej ciało, skutecznie maskujące przeszywający ból z zadanych ran. Ten zapach krwi, trafiający cały czas do jej nozdrzy, ale też jej metaliczny posmak, który był tak wyczuwalny dla kotki w jej pysku.
Aż w końcu koniec. Pamiętała jak szukała Mrocznej Wizji oraz ich synów, by tylko sprawdzić, czy żyją. Pamiętała spojrzenie Pustułkowego Szponu. To, jak pierwszy raz wykonała jakiś bardziej matczyny ruch wobec własnego syna. Ich rozmowę, jego łzy. Te wszystkie emocje, których nigdy nie pokazywała, czułość matki, której myślała, że nie ma, że jest na nią odporna. A jednak... Jednak było inaczej. A jej syn poraz pierwszy zobaczył ją w takim stanie, bez tego chłodnego spojrzenia, krótkich odpowiedzi, czy obojętnego wyrazu. Zobaczył ją taką, jaką nie pokazywała nikomu.
Powoli wyszła z legowiska. Chłodny wiatr zmierzwił nieco jej futro, a kolorowe liście pod jego rozkazem ruszyły w swoją podróż. Ona również ruszyła w swoją na dzisiejszy dzień, która zaczynała się przy wyjściu z obozu. Nie musiała długo czekać na swojego towarzysza, albowiem on dotarł chwilę po niej i razem wyszli z obozu. Na początku szli w ciszy. Każdy z nich jakby w swoich światach, choć tak naprawdę raczej obydwojgu było się po prostu trudno odezwać.
– Sikoreczka sikoreczka wleciała przez okienko... – zaczęła wtedy nagle Makowy Nów, najciszej jak umiała. Mimo to jej towarzysz usłyszał jej cichy śpiew i obrócił głowę w jej stronę.
– Śpiewałaś to już kiedyś? – zapytał Pustułka, na co liliowa kiwnęła głową.
– Przy was tylko jak spaliście, gdy Mrok nie mogła się wami zająć – wyjaśniła i ruszyli dalej. Po zakończonej bitwie liliowa obiecała synowi rozmowę, którą właśnie w tamtej chwili mieli zamiar odbyć. Przemierzali więc las, a zastępczyni dalej cicho nuciła tak znajomą jej piosenkę. W końcu zatrzymali się i usiedli pod jednym z drzew. Makowy Nów przestała wtedy śpiewać. Na chwilę zamilkła, zamykając oczy. Ostatni raz starała sobie powtórzyć cały jej plan na przebieg tej rozmowy.
– Pustułkowy Szponie – zaczęła, przyciągając tym samym uwagę swego potomka. – Chcesz być najlepszym wojownikiem, bo obiecałeś to Mrocznej Wizji. Dalej jesteś w stanie to zrobić. Bycie najlepszym wojownikiem polega na przekłóciu swoich słabości i błędów przeciwników w broń. Pamiętasz walkę, którą odbyłeś wraz z Kruczym Piórem, gdy obydwoje byliście jeszcze uczniami? Udało ci się uwolnić, poprzez wykorzystanie błędu twojego brata. Pomimo tego, że byłeś od niego słabszy – zauważyła kotka, spoglądając co chwilę na Pustułkę, by wyłapać jego reakcje. – Masz trudniejszy start od innych. Zwłaszcza teraz, z jednym okiem. Musiałbyś pracować jeszcze ciężej, zwłaszcza że musisz od nowa nauczyć się dobrej walki. I nie sądzę, by treningi zapewniane przez mistrzów pozwoliły ci w pełni dogonić poziomem innych, sprawnych w pełni wojowników – zatrzymała się na chwilę. – Jednak jesteś jeszcze bardzo młody, dopiero skończyłeś swój trening, a każdy z nas uczy się całe życie. To była twoja pierwsza taka walka, która w dodatku okazała się wojną. To, że jeszcze tu stoisz jest swego rodzaju dokonaniem, ponieważ zginęło dużo kotów, wielu jest też ciężko rannych, a ty na szczęście straciłeś tylko oko – mruknęła, przypominając sobie obraz łapy Lamentującej Toni. – Walk czeka cię w twoim życiu jeszcze wiele, nie wiemy co czyha na nas za rogiem, dlatego mogę wyjść dla ciebie z pewną propozycją. Zakończyłeś już szkolenie, jednak mogę pomóc ci z walką po utracie oka, własnymi treningami. Będziemy wychodzić do lasu, gdzie to ty będziesz szlifował umiejętności, starając się przestawić na nowy tryb walki. Ja będę to nadzorować, będąc często twoim przeciwnikiem. Zakończyć treningi będziemy mogli w każdej chwili, decyzja ta będzie należeć do ciebie, w końcu twój w tym interes. Zacząć moglibyśmy za kilka wschodów słońca, ponieważ wszyscy jesteśmy jeszcze obolali po walkach – wyjaśniła i spojrzała na Pustułkowy Szpon. Nie potrafiła zinterpretować emocji, znajdujących się w tamtej chwili na jego pysku. Może to było jakieś zdziwienie? Zdenerwowanie? Szczęście? Nie miała pojęcia, sama wpatrywała się w syna z tym samym wyrazem pyska, co zwykle. Tym obojętnym, zarezerwowanym dla klanu i każdego dookoła. Nie potrafiła jeszcze zachowywać się przy nich tak swobodnie jak przy ich matce.
– Z chęcią skorzystam z twojej propozycji – oznajmił zadowolony Pustułka. – I dziękuję.
– Nie masz za co mi dziękować. Nie chcę mieć rannych w klanie, zwłaszcza że jesteś młodym wojownikiem, mogącym dokonać wiele. Nie chcę by cię złapali na pierwszej lepszej walce – powiedziała, odwracając wzrok od syna i kierując go w przestrzeń. Nastała chwila ciszy, przerwyna tylko szumem wiatru i tańcem liści na wietrze.
– Mogę się o coś spytać? – odezwał się kocur, na co jego matka kiwnęła głową. – Dlaczego byłaś tak nieobecna w moim życiu?
Makowy Nów westchnęła cicho, łapą zaczynając grzebać w ziemi.
– Nie myślałam, że zadasz to pytanie. Moja nieobecność była aż tak odczuwalna? – zapytała, jednak pytanie to nie było skierowane prosto do Pustułki. – Nie znasz mojej rodziny. Twojego dziadka, ciotek i wujka. Wszyscy zmarli na długo przed twoimi narodzinami. Matki sama nie pamiętam, jedyne co mi po niej zostało to właśnie ta piosenka. Zniknęła gdy jeszcze byłam w żłobku, ale mogę powiedzieć jedno, to ona była tą kochającą matką. Mój ojciec nazywał się Gęsi Wrzask. To imię dobrze go opisywało. Krzyczał na nas za każdym razem gdy przyszedł, nie szczędząc sobie uwag i przekleństw, skierowanych w naszą stronę. Nie raz starał się podnieść na nas łapę. Z dwójki rodziców to on zapadł w mojej pamięci najbardziej. I to po nim mogę się pochwalić większością zachowań – prychnęła. – Wiesz dlaczego ci to mówię? Bo to jest powód. Nie chciałam mieć dzieci. Przerażała mnie wizja posiadania ich. Bałam się, że będę dokładnie taka jak mój ojciec, dlatego gdy Mrok wyszła z inicjatywą powiększenia kultu, po prostu wybuchłam. Dopiero po czasie mnie przekonała, a bardziej to ja powiedziałam jej, że nie mogę jej tego zabronić. Tak więc urodziła was. A ja, dalej powtarzając, że nie nadaje się na matkę, starałam się jak najbardziej od was odsunąć, byście nie musieli przeze mnie przeżywać tego co ja – wyznała, spuszczając głowę. – Mroczna Wizja jest wspaniałą matką. Myślałam, że ona wam starczy.

<Synu? Pytaj póki możesz, matka już więcej tajemnic nie zdradzi>

Od Judaszowcowego Pocałunku

Ta bitwa nie miała sensu. Ani dla Klanu Klifu, ani dla Klanu Wilka. Była tylko niepotrzebnym rozlewem krwi. Zapomniał na moment o Zielonym Wzgórzu. Odrzucił ciało Terpsychory. Niech gnije i zatapia się w tę śliską, zakrwawioną glebę. Niech karmią się na niej larwy i inne robaki. Musiał zatrzymać ten obłęd. Nie wiedział, gdzie była Liściasta Gwiazda; nie słyszał, by zarządziła odwrót. Musiał zrobić to samemu.
Omijając walczących, podszedł do jednego z drzew, chcąc wspiąć się na jego niższą gałąź. Wprawdzie było iglaste, z chropowatą, nieprzyjemną korą, lecz nadawało się na mównicę. Stamtąd więcej kotów byłoby w stanie go usłyszeć. Kiedy jednak podszedł do pnia i wbił w niego pazury, usłyszał syk wrogiego wojownika.
— Na osty i ciernie... — burknął pod nosem, odwracając się, by spojrzeć na swojego przeciwnika.
— Złaź stamtąd, tchórzliwy klifiaku! — zawył natychmiast, szarżując w jego stronę jak wściekły knur. Gdy miał już zadać mu cios, potknął się o własną nogę. Mało by brakowało, a by się przewrócił. Splunął w stronę połowicznie łysego kocura. Żałosne.
— A ty znajdź sobie jakieś lepsze zajęcie, paskudo! — odfukał, uderzając Pokrzywowego Wąsa siarczyście w policzek. Niebieski burknął coś pod nosem, po czym zaciągnął się powietrzem.
— To jest wojna! Tu się walczy, a nie dyskutuje przy kawałku myszy czy innej ryjówki! — odparł. Zamachnął się, najwyraźniej licząc na to, że wykona świetny atak z zaskoczenia, jednak ponownie nie trafił. Judaszowiec poczuł lekkie rozbawienie, patrząc na nieudolność swojego przeciwnika.
— Tobie jak widać lepiej idą dyskusje... — odpowiedział zaraz po zrobieniu uniku, co tylko bardziej rozwścieczyło kocura. Smagnął on powietrze ogonem.
— Zamilcz! — wykrzyczał, próbując ponownie zaatakować przeciwnika. Cóż, przecenił swoje umiejętności i to nie pierwszy raz w tym starciu. Spudłował. Znowu. — Walcz jak prawdziwy wojownik! — syknął, gdy ten nie przypuścił na niego ciosu. — No, chyba że już wymiękasz...! — dodał, uśmiechając się głupkowato pod nosem.
Chciał, by zawalczył jak prawdziwy wojownik?
— Proszę bardzo — odpowiedział cicho. I tak mówił bardziej do siebie, niż do niego.
Wyparował do przodu, przewracając wilczaka na ziemię i wbijając w niego pazury, podobnie jak z Terpsychorą, trochę go podduszając. Liczył na to, że zaraz wymięknie. Słyszał warkot przy uchu, a po chwili zęby wilczaka dostały się niebezpiecznie blisko jego szyi. Tym razem już nie chybił. Ponownie syknął z bólu, choć został jedynie dziabnięty. Plugawiec! Pokrzywowy Wąs wykorzystał tę chwilę nieuwagi, by kopnąć wroga w brzuch i pozbyć się łap przyszpilających go do ziemi. Ten kopniak wcale go nie odgonił. Rzucił się ponownie z pazurami na jeszcze leżącego wojownika, drapiąc go gdzie tylko miał szczęście trafić. Wilczak najmocniej dostał od niego w pysk. Krew popłynęła z niego strużkami, zwiastując niezbyt ładną bliznę. Wbił w niego swoje złote ślepia, które błyskały nie tylko lękiem, ale i czystą nienawiścią.
— To jeszcze nie koniec! Kiedyś wrócę, aby dokończyć to, co zacząłem! — zawył, po czym sprawnie rzucił się w stronę krzaków, znikając z pola widzenia przeciwnika.
— KiEdYś WrÓcĘ! — przedrzeźnił kocura, patrząc, jak ten ucieka. Phi! Najpierw kazał mu walczyć jak wojownik, a teraz czmychał w krzaki z podkulonym ogonem? Dobre sobie! Wiedział, że wilczaki były głupie, ale nie wiedział, że też tchórzliwe...
Nieważne. Otrząsnął się z gniewu. Pokrzywowy Wąs próbował powstrzymać go od zwołania swoich wojowników, więc skoro czmychnął, w końcu mógł to zrobić. Wskoczył na jeden ze świerków, przeciskając się przez zakończone ostrzami gałęzie, aż nie znalazł się całkiem wysoko nad ziemią. Przez kilka uderzeń serca milczał, obejmując scenerię wzrokiem. Wszędzie ciała, te żywe i martwe, kończące swoją walkę i te dopiero ją zaczynające. Nie. Musiał to wszystko skończyć, zanim stracą kolejnych członków. Nie potrzebowali więcej śmierci. Bał się raportu, który usłyszy od swoich.
— Klanie Klifu! Znaleźliśmy się tu wyłącznie przez chore ambicje Terpsychory. Nikt z nas nie chciał tej nocy walczyć. To nie jest nasza bitwa! — zawołał, zwracając ku sobie spojrzenia kotów z obu klanów. — Odwrót! Do obozu, już! — krzyknął donośnie z nadzieją, że wszyscy go usłyszą.
Jego słowa zdawały się naprawdę działać. Klifiaki dokańczały ostatnie chlasty po pyskach i odkopywali wrogów, którzy niespecjalnie chcieli ich gonić. Może też byli zmęczeni. Może mieli już dość. Może od początku wiedzieli, że to wygrają. Nie wiedział, lecz nie zamierzał się nad tym zastanawiać. Ostrożnie zeskoczył z drzewa na ziemię, nie chcąc narobić sobie kolejnego urazu. Szedł truchtem, zbierając wojowników kończących walki. Nie było na to miejsca. Musieli wrócić do obozu i zakończyć to wszystko. Nie potrzebowali sztucznej wojny z Klanem Wilka, rozpętanej przez jedną durną samotniczkę. Musieli się odrodzić. Nie mogli stracić kolejnych członków.
— Judaszowcowy Pocałunku, co z rannymi, co z martwymi? — zagaiła go Pikująca Jaskółka. — Myśle, że powinniśmy zabrać ich jak najszybciej, o ile mamy odpowiednio zdolnych do tego wojowników...
— Tak, zbierzmy wszystkich rannych — odpowiedział, gdy zagaiła go Jaskółka. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że musiała coś wiedzieć na temat przebiegu tej bitwy. Więcej niż on. — Chwila, Pikująca Jaskółko, jakie są straty? Kto poległ, ilu jest rannych? — dopytał.
— Nie jestem w stanie orzec dokładnie... Z tego, co wiem na pewno... Nie żyje Złota Droga, Jerzykowa Werwa i Miedziany Kieł, no i... Liściasta Gwiazda się nie wybudziła; musiała stracić wszystkie swoję życia. Moje szczere kondolencje, Judaszowcowy Pocałunku... I też... Najszczersze gratulacje — powiedziała elegancko, kłaniając lekko łeb. — Poważnie ranna na pewno jest Jastrzębi Zew, widziałam, jak kuli się pod krzewem, nie wiem kto jeszcze...
Najszczersze gratulacje.
Te dwa słowa przez chwilę odbijały się po jego czaszce, dzwoniąc w uszach.
— Liściasta Gwiazda nie żyje? — przerwał jej pełnym szoku głosem, choć właściwie nie powinien być zaskoczony. Wiedział od dawna, że życie przywódczyni chyliło się ku zachodowi. Czekał na jej śmierć, podobnie jak ona sama, nie z nienawiści, a ze zwykłego przykazania natury. Starsi musieli ustąpić miejsca młodszym. W czasie tej bitwy jednak całkowicie o tym zapomniał. Zapomniał, że jego matka była już w podeszłym wieku, że była zapewnie tak słaba, że byle wojownik mógłby ją pokonać. Nie spodziewał się, że straci ją teraz. Teraz, zanim zdążyła mu wyjawić całą ukrywaną prawdę. — Gdzie jest jej ciało?
— U Wiecznego Zaćmienia... — powiedziała cicho i ponownie schyliła głowę. Odeszła na bok, by zająć się rannymi, których trzeba było przenieść do obozowiska. Zanim jednak podziękował Pikującej Jaskółce, dobił do niego kolejny kot. Tym razem była to młoda uczennica.
— P-panie Judaszowcowy Pocałunku, jeśli szuka Pan ciała swojej mamy, proszę za mną — mruknęła cicho Astrowa Łapa.
— Dobrze, prowadź — miauknął, biorąc ze sobą dwóch wojowników, którzy mieli przenieść jej ciało do obozowiska. Padło na Rozświetloną Skórę i Mroźny Wicher, którzy nie protestowali. Podążył za szylkretką. W końcu dotarli.
Liściasta Gwiazda leżała w kałuży. Pokryta ranami i wyciekającymi z nich strugami krwi, chociaż trudno było powiedzieć, co było zaschniętą juchą, a co spływającym po jej ciele błotem. W niektórych miejscach można było ujrzeć resztki opatrunków. Niepotrzebnych, jak widać nałożonych za późno.
Nie był w stanie wyrazić słowami tego, co czuł, patrząc na martwe ciało swojej matki. Milczał przez całą drogę do niego i nie odezwał się ani słowem przez długie księżyce, gdy już przy nim stał. Miał w głowie jednocześnie niesamowity mętlik i ciemną pustkę. Krew szumiała mu w uszach, lecz cisza odbijała się głucho po jego głowie. Nie wiedział, co zrobić. Czuł się na to przygotowany, lecz gdy śmierć naprawdę dosięgła Listek, miał wrażenie, jakby wzięła go z zaskoczenia. W końcu wymamrotał ciche "niech Klan Gwiazd oświetla jej ścieżkę" i polecił zabranym przez siebie wojownikom, by zabrali ciało do obozowiska. Samotnie poszedł dalej.
W końcu zobaczył kolejne ciało leżące w trawie. Od razu wlepił w nie swój wzrok. Nie... Miał zwidy. Ta szara sierść... Nie. Zwidy, tylko zwidy. Nie odwrócił się jednak, choć bardzo chciał wierzyć, że to tylko jakiś poległy wilczak. Zdenerwowanym krokiem podszedł na tyle, by zobaczyć pysk po drugiej stronie... Tak znajomy...
— Źródlana Łuno? Źródlana Łuno?! — wrzasnął przeraźliwie, głośniej, niż przy jakiejkolwiek zadanej mu ranie. Jego źrenice zwężyły się w szparki, a sam zaczął drżeć, jak gdyby wylano na niego kubeł zimnej wody. — Na Gwiezdnych, córuś, to się nie dzieje! — miauczał, szturchając ją nosem. Prawdopodobnie większość klifiaków po raz pierwszy w życiu widziała tak przestraszonego Judaszowca.
Kotka zakaszlała, odruchowo próbując wziąć głęboki oddech. Ulga, którą poczuł, gdy Łuna zakaszlała była nie do opisania. Całe napięcie zeszło z niego w przeciągu kilku uderzeń serca; do stopnia, że mało co nie spadłby z łap. Żyła. To było dla niego najważniejsze. Ponownie zaniosła się kaszlem, jej oddech nierówny. Z jej pyska wyrwał się cichy jęk i przekręciła głowę w bok.
— Co się stało? Wieczne Zaćmienie, gdzie jest Wieczne Zaćmienie?! — krzyczał z nadzieją, że nie przyszedł za późno. — Och, Łuno... — Nachylił się nad wątłym ciałem córki. Było pokryte ranami, z najpoważniejszą na jej gardle. Cud, że nie została zarżnięta. Nie był w stanie na to patrzeć. Gdy przez te kilka uderzeń serca nie zauważył przy sobie obecności medyczki, dodał do okolicznych: — Na osty i ciernie, nie mamy czasu, dajcie mi jakiś mech! — zawołał, lecz w tamtej chwili jego córka znów się poruszyła. Otworzyła oczy, a raczej oko. Skrzywiła się, podnosząc delikatnie łeb. Po jej pysku zaczęły ściekać łzy.
— Tato... — wymamrotała zachrypłym głosem. Takim jak kiedyś, jak w chwili, gdy była tylko kociakiem i narzekała na przyziemne sprawy. To był ten sam pisk, ten sam ból w jej głosie. Słyszał go częścią swojego umysłu. Westchnął głośno. Patrzenie na ból córki rozdzierało mu serce bardziej niż cokolwiek innego na całym świecie.
— Wstań, proszę — miauknął, schylając się tak, by kotka mogła się o niego oprzeć. — Już koniec. Idziemy do domu.

Od Serafina

 Patrzył na krzak. Bardzo piękny krzak, który mieścił się dokładnie na terenie posiadłości Van Cooinów. Tylko on oddzielał go od tej opuszczonej rezydencji; przynajmniej opuszczonej do niedawna. Teraz ich wrogowie wrócili, w mniejszej liczebności, lecz nadal istnieli. Nie wiadomo co działo się z Omnisem przez te wszystkie księżyce. Czy jego rodzice nie wyprali mu mózgu. Może był już całkiem innym kotem? Strasznie się bał to sprawdzić. Ale musiał przekroczyć tą granice. Został zaproszony, a jego ojciec chciał, aby powęszył. Niesamowite, że rozkazał mu to zrobić! Tak jakby zapomniał jak kazał mu się trzymać od kocura z daleka, a teraz? Czyżby był zdolny go poświęcić, aby tylko rozeznać się w sytuacji? Pokręcił łbem. Nie. Na pewno by tego nie zrobił. Przecież był jego jedynym spadkobiercą! Siostry nie mogły odziedziczyć ich fortuny. 
Westchnął ciężko i w końcu zmusił swoje drżące łapy do ruchu. To tylko kilka kroków. Nic się przecież złego nie stanie. 
— Serafin? — usłyszał nieco obcy, lecz i nieco znajomy głos. Ucho mu drgnęło i spostrzegł, że bury kocur o wysadzanej rubinami obroży stoi przy płocie, po drugiej stronie i posyła mu uśmiech. — Jak miło, że wpadłeś. Czekałem na ciebie. 
Nic się nie zmienił! Może poza tym, że urósł. Czekaj, zaraz. Czekał na niego? Przełknął ślinę i rozejrzał się na boki, lecz na ulicy panował bezruch. Tak jakby cały świat zamarł w oczekiwaniu co będzie dalej. 
— Wejdziesz czy będziesz tak stał? Zapraszam. Inni czekają. — Wskazał głową wejście. 
Inni? Och, czyli nie będą tu sami? Uff... Kamień nieco spadł mu z serca. Może jednak nie będzie źle? 
Skinął mu głową, po czym powoli przeszedł na drugą stronę płotu. Niesamowita była świadomość, że wkraczał na obcy teren, którego jeszcze nigdy dotąd nie zbadał. 

Od Latającej Ryby

Przeciągnęła się leniwie, wylegując się w przerwie od pracy. Podmokły piach lepił się do futra, skutecznie odbierając komfort, ale wyjątkowo nie narzekała. Humor miała względnie dobry. Nie zamierzała nawet myśleć dzisiaj o pleceniu posłań, chociaż trudno było całkowicie ignorować porozsiewane po obozie koty zajęte, jej zdaniem, ów przeklętą czynnością.
Zerknęła na moment na grupę szarpiącą się z dosyć dużym, powalonym konarem krzewu. Siwa Czapla, Kijankowe Moczary i Szałwiowe Serce z początku nieudolnie starali się przeciągnąć gałąź tak, by nie zniszczyć przy okazji wszystkiego na swojej drodze. W końcu jeden z dłuższych odłamów gałęzi zaczepił o trzcinową ścianę i z łamiącym trzaskiem rozłupał ją w pół.
Latająca Ryba wręcz zerwała się, widząc to zajście. Doskonale pamiętała, jak długo ją wzmacniała. Jej cała, ciężka praca zaprzepaszczona w jednej chwili.
Już chciała ruszyć to naprawiać, ale zobaczyła, że ktoś inny zdążył ją uprzedzić. Usiadła więc z powrotem. Mogła pomóc. Normalnie by pomogła. Dzisiaj wyjątkowo — i to było do niej zupełnie niepodobne — po prostu jej się nie chciało.
Kocury rzuciły krótkie przeprosiny i ponownie, tym razem znacznie ostrożniej, wyciągnęli konar poza teren obozu. Zauważyła, że połamane, drobniejsze gałęzie zostały porzucone na uboczu. Pomyślała, że na posprzątanie tego akurat ma w sam raz sił. Zbliżyła się do patyków i dosyć ostrożnie je podniosła, kierując się poza trzcinową osłonę.
Szła z wysoko uniesionym łbem, bacznie obserwując otoczenie. Nic nie zapowiadało niespodzianek, do momentu, w którym coś chłodnego pod jej łapą sprawiło, że pisnęła i podskoczyła, upuszczając niesione gałęzie.
Odruchowo rozejrzała się, czy nikt tego nie widział. Gdzieś w oddali dobiegł ją śmiech Czapli i Kijanka, najpewniej z powodu jakiegoś występku Szałwika, ale na szczęście byli zbyt daleko, by dostrzec jej małe widowisko.
Dopiero wtedy opuściła wzrok.
W trawie częściowo przysypany piaskiem leżał srebrzysty, podłużny przedmiot. Połyskiwał w świetle jak coś, co zdecydowanie nie powinno się tu znajdować. Był niemalże identyczny, jak jej dwa poprzednie znaleziska, ale ani nie był zakończony trzema ząbkami, ani muszelkowym kształtem, tylko czymś na wzór... To dopiero ciężko było określić.
Był całkiem płaski, wąski, jedynie w jednym miejscu dziwnie rozchodził się na bok. Gdy spróbowała go przesunąć łapą, poczuła nagły ból, który poskutkował donośnym syknięciem. Fragment, który dotknęła, był ostry. Zbliżyła do tego pysk, marszcząc nos. Zapachu to to żadnego nie miało. Przyjrzała się mu uważnej. Miała wrażenie za to, że widzi na tym mikroskopijne ząbki.
Z westchnieniem złapała za drugi, bezpieczniejszy koniec. Twardy i chłodny, ale przynajmniej nie ranił. Zaniosła znalezisko tak samo, jak poprzednie nad wodę i tam je upuściła.
Obiekt natychmiast poszedł na dno. Ciężki, zresztą jak wszystko, co dwunożni zostawiali po sobie.
Odwróciła się bez słowa i wróciła do obozu, jakby nic się nie wydarzyło.

Wykonane zadania:
– Wyniesienie połamanych krzewów, gałęzi i innych zniszczonych elementów legowisk
– Usunięcie niebezpiecznych przedmiotów naniesionych przez fale (np. szkła, ostrych kamieni)

Od Płomiennego Ryku CD. Ognika

 Głupia Ognista Piękność. Żeby tak wypaplać dziecku, że miał nieudane rodzeństwo? Jeszcze tego mu brakowało, aby ten miot stoczył się jak poprzedni. Nie miałby sił szukać kolejnej rudej piękności po to, aby spełnić swój obowiązek jaki miał przed rodem. Dlatego też musiał się skonfrontować z tą zazdrośnicą i ją utemperować, lecz... No właśnie. Ona tego chciała. Wręcz widział jak pragnęła jego, starając się zwrócić na siebie jego uwagę. Nie potrafił uwierzyć, że matka naprawdę chciała, aby całe życie spędził u boku tak pustej kotki. 
Obserwował swoje dzieci zawsze z oddali, lecz od czasu do czasu przychodził i sprawdzał czy rosły i wychowywały się dobrze. Ognik wydawał się synem z potencjałem. Miał nadzieję, że nie skończy jak jego starszy brat. Potrzebował zapewnienia, że wszystko tym razem pójdzie dobrze. 
Teraz też krążył po okolicy i w końcu po dłuższym zastanowieniu, zajrzał do Ognika. Czasami dziwił się jak te dzieci szybko rosły. Mógłby przysiąc, że jeszcze księżyc temu był dwa razy mniejszy. 
— Synu! — zawołał go, machając łapą, aby podszedł. — Jak dzisiaj spędziłeś ten dzień ze swoim rodzeństwem? — głupie pytanie, strasznie niszowe, lecz nie za bardzo znał się na dzieciach. Nie wiedział o czym z takim malcem miał rozmawiać. Niby mógł zacząć wykładać mu jakąś teorię, aby przyćmił swego mentora, gdy już zostanie uczniem, ale... Czy mu się chciało? 

<Ognik? Sorry, umieram> 

Od Judaszowcowej Łapy (Judaszowcowego Pocałunku) CD. Taniec (Terpsychory)

bardzo dużo księżyców temu
Spojrzał na wrzeszczącą, praktycznie trzęsącą się ze złości kotkę. Odsunął nieco od niej swój pysk. 
— Na Klan Gwiazdy, uspokój się, bo zaraz ci serduszko wysiądzie — parsknął, na wpół śmiejąc się z niej, a na wpół szczerze zaskoczony jej wybuchem. Irytował ją swoimi zaczepkami, ale aż tak?
— Taniec! — zawołała za nią matka, zwlekając się nawet ze swojego legowiska, by zabrać rozemocjonowaną córkę. Co za głupi bachor. Nawet się nie mógł z niej trochę pośmiać, bo już robiła scenę... Nieco bojąc się słów Srebrnej Szadzi (która bądź co bądź widziała, jak prowokuje kocię...), ukradkiem czmychnął ze żłobka. Rozejrzał się wokoło, czy nie było nigdzie jego mentora. Na szczęście po Kani nie został nawet ślad. Uf... Wypucuje ten przeklęty żłobek innym razem, gdy ten wypierdek się trochę uspokoi...

***

wciąż bardzo dużo księżyców temu
Najpierw jego siostra. Po niej ta dzikuska. Obie uciekły, a słuch o nich zaginął.
Judaszowcowa Łapa nie zamierzał płakać po żadnej z nich. Głupie mysie móżdżki. Niech gubią się po zaroślach, naparzają z samotnikami i giną na jakichś bagnach. Same sobie zgotowały ten los. Nie chciał nigdy ich już widzieć na oczy.

***

Głupie wilczaki. Zawsze wiedział, że były głupie. Na osty i ciernie, spodziewał się, że w końcu wykombinują coś, by uprzykrzyć im życie. Jak śmieli oskarżyć ich o atak? Jego wojownicy potrafili zachowywać się mysiomózgo, lecz nie na tyle, by atakować wrogi patrol. Za kogo miał ich Nikła Gwiazda? Za grupę paszkwili, które próbowały im utrzeć nosa? Klan Klifu nie potrzebował nowych terenów. Był pewien, że miało to jakiś związek z tymi przeklętymi samotniczkami. Może ich zdradziły i przeszły na stronę Klanu Wilka, opowiadając różne głupstwa i oszczerstwa na ich temat? Mógł się tego spodziewać. Parszywe szczury. Zrobi z nimi robotę zaraz po tym, jak zrobi to z wilczakami, nawet jeśli miała to być ostatnia rzecz, jakiej dokona w całym swoim życiu.
Obserwował swych współklanowców, którzy krzątali się po obozowisku, widocznie spięci. Nawet ci, co nie zostali wybrani na obstawę, sprawiali wrażenie wyczekujących bojowego okrzyku. Niepokój tlił się w ich sercach. Czuł to dobrze.
Liściasta Gwiazda podeszła do niego i Bożodrzewnego Kaprysu, otrzeć się o bok córki i przygładzić nastroszone futro syna. Jakby chciała ich pocieszyć, że naprawdę idą tylko na pokojową naradę. Od razu wróciła do reszty przygotowującego się patrolu. Zwróciła się do niego, przygotowując w głowie przemowę.
— Nie idziemy walczyć. Nie musicie się bać — pocieszała i klan, mówiąc powoli i z przekonaniem w głosie. Judaszowiec czuł jednak, że było to wymuszone. — Klan Wilka to też zwyczajne koty. Muszą chcieć rozmawiać. Wyjaśnić — urwała na chwilę, jakby zastanawiała się, co powinna dodać. — Niech Klan Gwiazdy będzie z nami.
Machnęła ogonem, by dać znak do wymarszu. Prędko do niej dołączył. Szedł przed siebie twardym krokiem, prowadząc patrol z Liściastą Gwiazdą. Nie miał żadnych dobrych przeczuć.
Przez całą drogę jego łapy zapadały się w lepkiej, mokrej ziemi. Patrzył na formującą się przed nim ciemną chmarę, wyglądającą z oddali jak muchy oblepiające gnój. Zmarszczył nos, czując ich smród. To nie była obstawa przywódcy, który przyszedł na negocjacje. Zresztą, nie pamiętał takiej sytuacji, by kiedykolwiek Klan Wilka bawił się w negocjacje. Liściasta Gwiazda jednak ciągle w to wierzyła i może przez to tliła się w nim jakaś mała iskierka nadziei, że uda się to rozwiązać bez rozlewu krwi. Może nie stracą kolejnych wojowników. Ta iskierka była jednak wątła. Nie pozwalał, by zasnuła mu umysł. Był przygotowany na każdy ruch ze strony wojowników Nikłej Gwiazdy – nawet ten śmiercionośny.
Gdy tylko zostali ujrzani, rozległo się... Wycie. Nie był to żaden okrzyk wzywający do walki – jedynie odgłos przypominający podekscytowane nocne odgłosy dzikich kundli. Niektórym wojownikom sierść już stawała dęba. Judaszowiec stał jednak wyprostowany, wpatrując się prosto w wilczackie oczy. Nie robili tym na nim żadnego wrażenia.
Podeszli bliżej, by stanąć w cztery oczy (czy bardziej sześć) z Nikłą Gwiazdą. Obserwował ich z dozą wyższości, nie rzucając cienia szansy na pokojowy wynik tej rozmowy. Matka rzuciła mu ukradkiem jedno poddenerwowane spojrzenie.
— Nikła Gwiazdo, witaj. Czy chciałbyś wyjaśnić czemu zaszczyciłeś nasze tereny tak... liczną wizytą? — zapytała niepewnie.
Nie odrywał wzroku od przywódcy wilczaków. Słuchał słów matki, lecz nie wierzył w żadną ich skuteczność, zwłaszcza po wokalnym popisie, który zafundował im wrogi klan. Miał napięte mięśnie i pazury gotowe do wysunięcia. Czekał. Kocur, ku jego podejrzeniom, jedynie parsknął. Przeciął powietrze ogonem jak biczem, jak gdyby dawał znak swoim wojom. W jego oczach błysnęła pogarda.
— Że też masz czelność pytać — prychnął w pysk Liściastej Gwiazdy. — Niby taka pewna siebie, atakuje nasze patrole, zapowiada kradzież terenów, ale gdy przychodzi, co do czego nagle się lęka. Czyżby przytłoczyła cię nasza armia, Liściasta Gwiazdo? Niestety, muszę cię rozczarować, na zmianę zdania już za późno — ostrzegł. Judaszowiec zmarszczył brwi, gdy na grzbiecie włosy zaczynały się jeżyć.
— Nikła Gwiazdo... Nikt z naszych wojowników nie drasnął twojego choćby pazurem... — Natychmiast zaprzeczała liderka. — Nie wiem, skąd wziąłeś takie informacje, ale masz moje słowo, że wszystko, co powiedziałeś, o co nas oskarżasz, nie jest prawdą...
— To jakieś oszczerstwa! — wypalił zaraz po niej, nie będąc w stanie trzymać języka za zębami. Zresztą, czy kiedykolwiek Judaszowcowy Pocałunek wyglądał na kota, który milczy, gdy tego wymaga sytuacja? — Jak śmiesz pleść takie kocopoły! Jak mówi Liściasta Gwiazda, żaden wojownik Klanu Klifu was nawet nie drasnął pazurem!
— Naprawdę, aż do tego momentu sądziłem, że Klan Klifu ma w sobie choćby krztynę godności. — Nikła Gwiazda obarczył Liściastą Gwiazdę chłodnym wzrokiem. — Najwyraźniej się myliłem. Łżesz w żywe oczy, Liściasta Gwiazdo. I nawet nie umiesz trzymać swoich wojowników w ryzach! Przekrzykują cię jak dzikie zwierzęta — splunął pogardliwie słowami. Tego nie mógł mu puścić płazem.
— To twoi wojownicy wyją na nas jak kundle do księżyca! — odwarknął, zanim Liściasta Gwiazda zdołała zaprzeczyć jego zarzutom. Kocur spojrzał tylko na niego z politowaniem. Odpowiedział mu wrogim spojrzeniem.
— Nawet teraz nie umiesz zachować spokoju, więc o jakiej pokojowej rozmowie mówisz? — powiedział, zwracając się wciąż do Liściastej Gwiazdy. — Okaleczyliście naszych wojowników własnymi łapami, a teraz chwytacie się najbrudniejszych sztuczek, byleby uniknąć konfrontacji.
— Ile razy trzeba ci powtarzać, że nasi wojownicy nie babrali w tym swoich łap!? — syknął na niego Judaszowiec.
— No tak, bo po waszej stronie, noszące na swoich skórach smród waszego klanu, mówiące o sobie jako o członkach Klanu Klifu, biegają sobie ot tak samotnicy lub pieszczochy.
Zmarszczył brwi, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć. I wtedy... Wtedy go olśniło. Na Klan Gwiazdy, to wszystko to była sprawka tych paskud z szopy! Bawiły się w bójki, a to na nich spadł cały ciężar tej sytuacji! Zagrzmiał w nim gniew, jeszcze większy, niż ten wywołany przez kłamstwa Nikłej Gwiazdy. Wiedział to od początku! Wiedział, że te durne babska sprawią im nic innego jak problem! Och, jak tylko wróci i zobaczy ich zapchlone zady, to powyrywa im nogi z dupsk! NOGI Z DUPSK!!!
To na chwilę go zatkało, wyłączając zastępcę z dyskusji.
— Czy ktoś, kto dopuścił się tak... tak haniebnej krzywdy, teraz przyszedłby przed twoją osobę, z garstką kotów, prosząc o mozliwość rozmowy? — miauknęła żałośnie Listek. — O oszczędzenia kolejnych żyć, kolejnych krzywd? Nikła Gwiazdo, proszę cię, abyś przestał myśleć o niepotrzebnym bólu i odwołał część swojego klanu, aby mógł zając się czymś, co faktycznie jest mu potrzebne... Porozmawiajmy spokojnie, proszę... — błagała.
— Zabawa się skończyła, Liściasta Gwiazdo. Klan Wilka nie będzie dłużej znosił fałszywych obelg rzucanych w naszą stronę na zgromadzeniu, przekraczania naszych granic i atakowania naszych wojowników. Jeśli nie chciałaś rozlewu krwi, powinnaś zastanowić się nad swoimi działaniami wcześniej. Weź się w garść, jesteś liderką, nie kociakiem!
— N-nie! Nie! Nikła Gwiazdo, nie bądź głupi! Nie przelewaj krwi! To naprawdę nie my zaatakowaliśmy wasz patrol, masz moję słowo, słowo lidera! — krzyknęła przerażona. Futro na jej karku zjeżyło się, a całe ciało drżało, jakby miała się zaraz przewrócić. Zrobiła kilka kroków w tył, wpadając na Zielone Wzgórze. Przywódczyni wpatrywała się raz na partnerkę swej córki, a raz na nią. Zanim rozległ się okrzyk Nikłej Gwiazdy, szepnęła do drugiej:
— B-biegnij do obozu... Oni nas wszystkich tu zamordują.
— Do ataku, Klanie Wilka! — zawołał prawie jednocześnie przywódca wilczaków, skacząc z pazurami na swojego wroga, przygważdżając go do ziemi. Słaba Listek nie miała szans.
Judaszowcowy Pocałunek jednak tego nie widział. Gdy tylko rozległy się pierwsze śmiercionośne słowa, sam został napadnięty przez niemal całkowicie białego, postawnego wojownika. Zauważył go i uniknął siarczystego ciosu wręcz w ostatniej chwili. Ha! Co on sobie myślał, że tak se o trafi wojownika z doświadczeniem takim, jak on? Jeszcze czego! Kiedy jednak myślał, że wszystko szło po jego myśli, ktoś rzucił się na niego, wbijając zęby w kark jak w upolowaną mysz.
Syknął z bólu. Czuł, jak z jego karku tryska krew, jak wielka rana rozrywa jego plecy. Próbował uderzyć kocura, lecz chybił. Na osty i ciernie... Jeszcze ten podły śmiech drugiego działał mu na nerwy...
— Dwójka na jednego! Niedoczekanie! — warknął Mniszkowy Nektar, przybyły z odsieczą. Zamachnął się na kocura, który właśnie przeorał zastępcy grzbiet. Ten jednak zwinnie uniknął ciosu. W trakcie, gdy Mniszek atakował drugiego kota, on rzucił się na chichoczącą hienę, która zaatakowała go jako pierwsza. Przewrócił go na ziemię, drapiąc zaciekle pazurami. Ten odkopał go tylnymi łapami, sprawiając, że atak jego przyjaciela także chybił.
— A żeby was Klan Gwiazdy zostawił! — wykrzyczał we frustracji, gdy i Mniszkowego Nektaru nie udało mu się dosięgnąć.
Krucze Pióro uniknął jego uderzenia, lecz zaraz po nim drugi klifiak napuścił na kocura szarżę. Przewrócił go na ziemię, uderzając pazurami w tylną łapę. Warknął z bólu. Judasz chciał go pochwalić za mądry ruch, lecz nie było na to czasu. Gdy tylko wojownik Klanu Wilka zrzucił z siebie przeciwnika, musiał się zmierzyć z Judaszowcowym Pocałunkiem. Nie zamierzał mu darować tej szramy. Zanim ten zwlókł się z ziemi, przybił go do niej, wbijając zęby w puszystą szyję. Poczuł na języku posmak jego brudnej krwi. Wszystko w chwili, gdy Mniszek zajmował się drugim przeciwnikiem. I nagle coś im to przerwało.
Śmiech.
Tym razem nienależący do tego białego wojownika. Przerażający i przeciągły, mrożący w żyłach krew. Taki, który pojawia się w historiach starszych przestrzegających kocięta, by nie zapuszczały się za granice ich terytorium.
Zastygli, nie tylko oni, lecz prawie wszyscy wojownicy. Z koron drzew zeskoczyła pierwsza postać, a za nią kolejne. Wypełzały, jak larwy z ciemności.
— Jacy wy jesteście rozkoszni — powiedziała pierwsza, przodująca kocica, którą dobrze znał. Do tej pory niosła w pysku nieznany przedmiot, lecz gdy wypluła go na ziemię, jasnym stało się to, czym był. Łapą. Uśmiechnęła się do znanych jej kotów z Klanu Klifu. Judasz otrząsnął się z bitewnego zamętu, by spojrzeć na pysk... Dobrze znany mu pysk. Obrzydliwy pysk. Na stał nachylony nad przeciwnikami w bezruchu. W osłupieniu.
Co za kawałek lisiego łajna!
— Kojarzycie prawda? — kontynuowała. — Miała takie futerko, że trudno nie rozpoznać... Ja nawet rozpoznałam, kiedy biedną widziała, jak się wykrwawia, a ostatnio moje oczy spotkały się z jej, kiedy była jeszcze małym robactwem...
— A ona, do jasnej cholery, kim jest? — wciął się biały wojownik, spoglądając w stronę Judasza. Nie słuchał go. Nie miał po co go słuchać. — Ty coś o tym wiesz, racja?
— Nie... — Uśmiechnął się, wręcz maniakalnie, choć nie było mu do śmiechu. Nikt. Nikt go nie posłuchał. Mogliby uniknąć tej walonej wojny, gdyby Liściasta Gwiazda nie wierzyła tępo w słowa tej pluskwy. Mysie móżdżki. Cały ten klan to były mysie móżdżki. — Co za... Co za wronia strawa! — wypluł wręcz z pyska, nie mogąc oderwać wzroku od Terpsychory.
Nastała cisza jak makiem zasiał.
— Och... Jak grzecznie milczycie, jak patrzycie i czekacie... Że też nie mogliście być tacy spokojni od początku. — Pokręciła głową. — Bo wiecie, ja was obserwowałam, z moimi towarzyszkami... Już od dawna mące sobie i mącę... Głównie w Klanie Klfiu, jednak co rodzina, to rodzina... ale mącenie w Klanie Wilka też było przezabawne! Tak łatwo się wami zabawiać! Bhaha! — Zaśmiała się głośno, zatrzymując wzrok na nim. — Oj mój drogi! Czy pamiętasz, jak skradłeś mi piórka w kociarni? Och... Judaszowcu, czy ja też ci coś teraz skradłam? Czy opłakałeś jedną lub drugą z tych kotek? Ale nie... Och, bo wy myślicie, że to ja zabiłam biedną, smutną Obuwik? Bhahah! WY GŁUPCY! — chichotała.
Co za parszywy pysk. Nie mógł słuchać tych słodko-pierduśnych słówek, którymi śmiała mu się prosto w mordę. Zapomniał o wilczakach. Zapomniał o Kosaćcowej Grzywie i Kruczym Pierze, któremu chciał przed chwilą przeorać pysk. Wstał i zaczął iść przed siebie, w kierunku samotniczki.
— Jak nie ty to kto, co? Któraś z tej twojej ślepej bandy? — warczał, robiąc powolne, pełne napięcia kroki. Terpsychora nie wyglądała na przerażoną. Ba, uśmiechnęła się do niego i również zrobiła jeden krok w jego stronę. Wyglądała, jakby nie spodziewała się, że ktokolwiek ją teraz zatrzyma. Było za późno. Jej plan się dopełnił.
— Hm... Wiesz, mój drogi... Myślę, że odpowiedź jest po prostu zbyt blisko ciebie... Tak blisko, że jej nie dostrzegasz. My, w głównej mierze, w tej sprawie łapeczek nie taplałyśmy... Chociaż, może troszkę kłamie... Ale dopóki serduszko jej biło, my nic nie zrobiłyśmy. Potem dopiero... Wiesz, jak to mówią Judaszowcu... Stare znajomości nigdy do końca nie umierają, trzeba sobie pomagać... — Spojrzała uważnie na łapę Obuwik. — Chodź, podejdź... Przyjrzyj się dokładnie temu futerku, które tak się wciąż dzielnie trzyma — mówiła podjudzająco, dobrze wiedząc, co zadziała na jego nerwy. Szedł dalej przed siebie, stawiając twarde, ciężkie kroki. Krew z zadanej mu przez wilczaka rany wciąż sączyła się po jego grzbiecie, lecz wyglądał, jakby był nią całkiem niewzruszony. Jego kroki, myśli i wściekłe, wściekłe oczy wszystkie były utkwione w Terpsychorze. Nagle spojrzała za niego i ponownie wybuchła śmiechem. — Spójrzcie na nią! Zielona nie tylko z imienia, zaraz chyba puści pawia! Pani wielka wojowniczka! — krzyknęła radośnie, wpatrując się w wojowniczkę jego klanu.
Klifiak... To członek Klanu Klifu dokonał tej okropnej zbrodni. Mówił Liściastej Gwieździe, że za jego plecami był spisek i teraz, znów, jego słowa się spełniały jak w przepowiedni.
Chciał warczeć. Chciał syczeć, sam już nie wiedział do końca na kogo. Na wszystkich, co się go nie słuchali. Na matkę, na zdradzieckich współklanowców, na podłe wilczaki, na te zapchlone samotniczki, nawet na samego siebie, że nie zrobił z tym nic wcześniej. Że nie parł dosadniej, nie zastanawiał się więcej, nie pytał dokładniej. Na osty i ciernie. Mogli tego wszystkiego uniknąć.
— Czy to... — Uciekło z jego pyska, gdy podchodził bliżej, przypatrując się wyrwanej, gnijącej łapie Zagubionego Obuwika.
— Och tak! Spójrz bliżej! — Podniosła cuchnące łapsko. Niemal rzuciła nią w kocura. — Futerko tak ci znane, tak ci bliskie, chociaż... No nie do końca tobie... twojej siostrze na pewno! Czarne jak smoła! Specjalnie je zachowałyśmy, żeby mieć pewność, że umowa zostanie uszanowana. Z wami nigdy nie wiadomo... Wszystko byłoby okej, ale... Proste zadanie przerosło biedną Zielone Wzgórze, a miała tylko jedno... — powiedziała, patrząc za niego. W przeciągu uderzenia serca kpiący uśmiech na jej twarzy zamienił się w gniewny grymas. Wyglądała, jakby nagle wypełniła ją złość, a jej sierść napuszyła się od grzbietu aż po paliczki. — Miała trzymać kogokolwiek, kto stanie między mną a moim Pokrzywkiem, moją rodziną, daleko! Miała nie pozwolić, aby ktokolwiek się wtrącał! Aby jakiekolwiek zaszczane łajno nie pałętało się wokół niego, nie smuciło go, ani nie sprawiało kłopotów! A ona nawet z tym sobie nie poradziła! Nawet zabicie tej głupiej, szurającej po trawie brzuszyskiem, pchły ją przerosło! Nawet tego nie mogła zrobić dobrze! — krzyczała. Zaraz po niej rozległ się wrzask Zielonego Wzgórza. Złapanej, zdradzonej, osamotnionej w swej najgorszej chwili. Judaszowiec zamknął się na chwilę w morzu swoich własnych, pulsujących pod czaszką myśli.
Czyli naprawdę współklanowcy go zdradzili.
Nigdy w życiu nie podejrzewałby partnerki swojej siostry o dokonanie tak okropnego czynu, jak zabójstwo drugiej klifiaczki. Wszystkich, tylko nie tę wesołą kotkę, która swoją obecnością rozświetlała obozowisko. Wierną wojowniczkę, która wychowała wspaniałych medyków i wojowników. Ciotkę jego własnych kociąt.
— ...Zielone Wzgórze — dokończył swoje słowa, choć i tak nie miało to już najmniejszego znaczenia.
Kopnął jedną z tylnych łap zdrajczynię, która biegła na następną zdrajczynię, by spleść się z nią w zdradzieckim uścisku. Nie. To nie była już jej walka. Z Zielonym Wzgórzem rozprawi się później, a teraz musiał wyładować swój gniew. Emocje, które kotłowały się w nim od dawna, a piszczały w uszach od początku tego przeklętego wieczoru musiały znaleźć ujście. W krwi.
— Lisia... — Nie zdążył nawet dokończyć, gdyż jego słowa zamieniły się w syk, a łapy wypaliły w przód jeszcze przed tym, jak umysł był w stanie podjąć świadomą decyzję. Podgnita noga przetoczyła się po leśnej ściółce, wypadając z łap Terpsychory, gdy ta uderzyła łbem o twardą ziemię. Dusił ją, przyciskając pierś łapami w szaleńczym amoku. Dociskał je mocniej. Wbijał głębiej ostre, brudne szpony. Patrzył w ten parszywy pysk, samemu obnażając zęby, jak wściekły pies. Na nic nie zasługiwała. Na nic poza śmiercią, która powinna dosięgnąć ją wcześniej, dokładnie tak, jak Zagubiony Obuwik.
Przyciskał kocicę tak długo, aż nie skończyła się szamotać. Aż nie znieruchomiała i nie zamknęła jedynego oka. Aż z jej pyska nie uciekło finalne, upragnione przez niego tchnienie.
Ferwor walki ponownie nastał wszędzie wokół niego. Koty tańczyły ze sobą jak w wyuczonym układzie. Raz jeden cios, unik, raz drugi cios, kolejny unik, powalenie, powstanie, atak, kontratak...
Nie był w stanie zabrać łap z klatki piersiowej Terpsychory. Dociskał ją jeszcze mocniej do gleby, choć wiedział, że niepotrzebnie. Kocica już nie żyła, nie czuła bólu, który przed chwilą jej sprawiał. Odesłał ją już na drugą stronę. Tam Gwiezdni mogli zadecydować o jej losie, wtrącić ją w odmęty Ciemnego Lasu i pozbawić jakiejkolwiek satysfakcji, którą miała ze swojej zdrady. Życzył jej stokrotnego cierpienia wojowników, którzy bronili teraz klanu za jej występek i stokrotnego cierpienia Obuwik mordowanej z rozkazu byłej przyjaciółki. Tak samo nie mógł oderwać wzroku. Wpatrywał się w opadnięte powieki, jakby miały się zaraz na powrót otworzyć, a jej zgnile zielone oko spojrzeć na niego z tym samym gniewem, który przepalał na wylot jej duszę. Dyszał ciężko, z każdym oddechem wyglądając, jakby miał wyrzucić z pyska garść wyzwisk, na które tak zasługiwała, a którymi jeszcze nie zdołał jej wystarczająco obdarzyć.
Nie przestawał. Nie mógł.