Przez przebieg całej rozmowy Jafara i Białozora uważnie dreptała po dachach, cicho i bezszelestnie, przysłuchując się każdemu słowu. Nie podobało jej się to. Jafar nie był głupi, ale jego zamiłowanie do romansów i niezobowiązujących spotkań... cóż, potrafiły zawrócić mu w głowie. Ona już dawno wyrzekła się miłości, która, wedle niej, była powodem ogłupienia umysłu. To z miłości koty posuwały się do najgłupszych, najbardziej ryzykownych działań. Tylko jednego kota wpuściła do swojego serca, i to właśnie jej szef nim był - ale jemu ufała.
On Białozorowi zaufać nie mógł.
Wiedziała jednak, że Jafar miał silną wolę. Mogłaby tłuc mu do głowy, że to co robi jest lekkomyślne i ryzykowne, ale koniec końców nie zdołałaby go powstrzymać. Dlatego jedyne, co jej pozostało, to mieć się na baczności i zachować czujność. To ona była jego uszami i oczami. I to ona dopilnuje, żeby romantyczne igraszki nie skończyły się tragedią.
Gdy Białozór odszedł, dopiero wtedy mogła pozwolić sobie na zejście na dół. Szybko przeskoczyła przez płot i bez większych problemów dogoniła ukochanego.
— Co o tym sądzisz? Myślisz, że jest tak zdesperowany, że naprawdę wykona zadanie? — uśmiechnął się zadowolony pod nosem, a arlekinka zmrużyła niechętnie oczy. Znów się zapominał.
— Myślę, Jafar, że powinieneś być z nim ostrożny — odparła, wodząc wzrokiem po pustej teraz ulicy, wzdłuż której jeszcze chwilę temu odchodził Białozór. — To, że wykona zadanie nie znaczy jeszcze, że możemy mu ufać... ale podejrzewam, że o tym wiesz. Białozór spełni twoje zadanie, bo pewnie uzna, że to przekona cię bardziej do tego, by odnowić relację. Ale ma nas za głupców, jeśli sądzi, że taka tania sztuczka zadziała.
* * *
Nierównomierny oddech rozrywał jej klatkę piersiową. Ledwo była w stanie złapać trochę życiodajnego tlenu w swoje nozdrza i napełnić nim płuca. Przez ostatnie kilka minut w szaleńczej pogoni uciekała za bandą samotników, którzy otoczyli ją praktycznie zewsząd, bardzo mądrze skupiając się wokół różnych budynków i nie dając jej żadnej szansy, żeby się wydostać.
Odsapnąć mogła dopiero wtedy, gdy wparowała przez dziurę w dachu do jakiegoś zakurzonego, pokrytego pajęczynami strychu. Z dołu dochodziły jakieś dźwięki, ale nawet się nimi nie przejęła. Sądząc po stanie tego miejsca, było nieodwiedzane, więc nie miała powodów, by się martwić, że jakiś Dwunożny ją tu zobaczy. Zwinęła się w kłębek i zaczęła wylizywać powoli rany, których nabyła się w czasie ucieczki. Gdy tak przemierzała dachy z zatrważającą prędkością, łatwo było o zaczepienie się o ostre krawędzi dachówki, a nieraz zdarzało się też, że w pędzie spadała z wyższego dachu na niższy, co również skutkowało bolesnymi ranami.
Nie miała wiedzy medycznej, a wszyscy chcieli ją zabić, więc musiała radzić sobie sama. Czasem wychodziło jej to gorzej, a czasem lepiej. W większości sama opatrywała swoje rany, choć robiła to dość koślawo i nieumiejętnie, bo nigdy się w tym zakresie nie szkoliła. Gdy tylko miała taką możliwość, w zamian za towar lub przysługi szukała w mieście uzdrowicieli, który mogliby się nią zająć, ale tylko takich odseparowanych od tego, co działo się w Betonowym Świecie. Gdyby się pomyliła i ruszyła do nieodpowiedniego kota, mogłaby przypłacić życiem. A do grobu jeszcze się nie wybierała. Nie teraz. Musiała być pewna, że nawet jeśli przyjdzie jej umrzeć, nie musiała się martwić o przyszłość Jafara i tego wszystkiego, co udało jej się zbudować. Musiała liczyć, że córka dobrze wykorzystała jej wskazówki i razem ze swoim rodzeństwem uda im się uratować ojca i przejąć biznes Białozora.
Ona pogodziła się już z myślą, że nie doczeka się pewnie zobaczenia ukochanego wolnego, nie doczeka się powrotu do swojej dawnej świetności. Szanse na to, że uda jej się przeżyć w tym zamęcie były niewielkie. Śmierć pewnego dnia po nią przyjdzie, a kwestią nie było "czy", tylko "kiedy". Chciała, rzecz jasna, aby było to jak najpóźniej, ale nie mogła się wiecznie oszukiwać.
Nie mogła stale uciekać. Kiedyś siły jej się wyczerpią. Pierwsze dni pogoni były znośne, a ona bez problemu zrzucała z dachów tych, którzy ośmielili się ją zaatakować. Ale teraz potrzebowała regenerować swoje siły, a nie miała jak i gdzie. Nie mogła zostawać nigdzie na dłużej, bo w przeciwnym wypadku mogłaby zostać zabita. Ci, którzy chcieli nagrodę za jej łeb jako pojedyncze jednostki byli łatwi do pokonania, ale jako cała grupa - osłabiali ją. A gdy była słaba, była jeszcze łatwiejszym celem dla Poligończyka, który śledził każdy jej ruch.
Odczekała w ponurym, ciemnym strychu trochę czasu - nie miała zielonego pojęcia, ile. Czy minęła godzina, czy cały dzień. Każda sekunda dłużyła się niemiłosiernie, ale była przecież twarda. Gorszych rzeczy już w swoim życiu doświadczyła.
Wspominała te daremne, odległe dni, które zatarły się jej głęboko w pamięci dawno temu. Gdy była młodą kotką na mokrej, brudnej ulicy, pozbawionej czegokolwiek, do czego mogłaby wracać. Bez domu, bez schronienia, bez żadnych perspektyw na dalsze życie.
Ilość niefortunnych zdarzeń, które wydarzyły się w jej życiu, gdy była zaledwie nastolatką sprawiły, że nie miała czasu myśleć o przeszłości. Musiała skupić się na tym, co było wtedy, żeby przeżyć w miejscu, gdzie nikogo nie obchodzi twój los. Jafar i Jago wyciągnęli do niej łapę w momencie, gdy była najbardziej zdesperowana, gdy straciła przybranego ojca i gang, w którym się wychowała. Gdy była sama jak palec i godziny dzieliły ją od śmierci głodowej. Rzadko kiedy wracała myślami do swojej rodziny, którą pozostawiła dawno temu. A raczej która to pozostawiła ją. Do matki, która opowiadała jej o tym, że gdzieś tam na południu jest trawa, barwne lasy, gdzie nie sięga smród zwłok i stęchlizny Potworów. Gdy była mała, chciała się tam wybrać. Ale teraz... wcale nie zamierzała. Miasto było jej domem. Było jej matką. Okrutną, pozbawioną litości dla swych dzieci, ale matką. Matką, która ją wychowała, która nauczyła ją, jak żyć. To jej zawdzięczała swoją siłę.
Nagle coś zastukotało. Bastet poderwała się, natychmiast wracając do rzeczywistości. Postawiła czujnie uszy i przestawiła się na tryb ducha, nie wydając nawet najmniejszego dźwięku. Podejrzewała jednak, że jeśli ktoś tu był, już dawno zarejestrował jej obecność.
Cholera. Powinna była zachować większą ostrożność. Nawet na strychu nie mogła być bezpieczna. Może jednak ci, którzy ją ścigali, przyszli tu za nią?
— Bastet? — usłyszała jakiś męski głos.
Nie odpowiedziała, a zamiast tego przywarła do ziemi i gdy tylko zobaczyła malującą się przed nią posturę - jakiegoś czarno-białego kocura - od razu rzuciła się na niego i przygniotła go do ziemi, chyląc pysk niebezpiecznie blisko jego gardła.
— Wiesz, z czego zasłynęłam w mieście? Potrafię rozbić o ścianę kocią czaszkę — syknęła. — Więc jeśli jesteś jednym z łowców nagród, odpuść sobie, jeśli ci życie miłe.
Legendy, które wokół niej krążyły nie zawsze były prawdziwe, ale zawsze używała ich do tego, by przerazić swoich wrogów. Jednak gdy zmrużyła oczy, w półmroku dostrzegła, że kocur, którego przyszpiliła do ziemi, wcale się nie bronił - wysunął przed siebie łapy, a gdy zacisnął powieki, dzwonek na jego obroży zadzwonił dźwięcznie. Przecież to był pieszczoch!
Może miała w sobie jakieś ostatki litości, a może uznała, że nie chciała dodatkowo tracić sił na zabijanie jakiegoś piecucha. Zeszła z niego i zgromiła go spojrzeniem.
— Jeśli komukolwiek powiesz, to...
Kocur wstał i otrzepał się ślamazarnie z kurzu, który osadził się na jego sierści. Klatka piersiowa unosiła mu się do góry tak pospiesznie, jakby jego serce chciało przebiec maraton. Był wyraźnie przerażony, ale próbował uspokoić się.
— C-czy mogę c-coś p-powiedzieć? — wyjąkał.
— Nie mam czasu na pogaduszki, gdybyś jeszcze nie zauważył — syknęła.
— P-proszę, w-wysłuchaj... — ciągnął pieszczoch na jednym tchu. — G-gdy twoje imię stało się znane w mieście... N-nie wierzyłem. W końcu niejedna jeszcze kotka nosi to samo imię, co t-ty. A-ale gdy cię zobaczyłem... — przerwał, by gwałtownie zaczerpnąć oddechu. — Myślałem, że nie żyjesz.
Arlekinka wytrzeszczyła oczy, spoglądając na niego skonfundowana. Ta bezwzględna morderczyni wyglądała teraz dość niegroźnie, gdyż słowa pieszczocha wprawiły ją w prawdziwe zakłopotanie.
— Co ty bredzisz? — powiedziała i zaraz pokręciła głową. — Nie rób sobie ze mnie żartów, pieszczochu. Oszczędziłam ci życie, ale zawsze mogę zmienić decyzję.
Kocur cofnął się o krok, jakby się jej bał, ale zaraz przełknął głośno ślinę. Bastet tymczasem mrużyła oczy, przyglądając mu się dokładnie, ale nie widziała w nim nikogo znajomego. Kto to był? Jakiś klient Jafara? Włóczęga, którego przypadkowo mijała w Kasztelanie?
— Wiem, że nie jestem tak znany jak ty i możesz mnie nie pamiętać, ale... — przerwał, spoglądając na nią niepewnie, jakby ze strachem w oczach. Bał się jej. — ...Siostro?
Bastet była tak zdezorientowana, że prawie parsknęłaby śmiechem. Uroił sobie, że był jej bratem? Brata miała jednego. Śmierć. Nie byli ze sobą spokrewnieni, ale byli sobie bliscy. Był dla niej jak brat i tego nikt nie mógł zmienić. Obróciła się i mruknęła przez ramię:
— Mam tylko jednego brata i nie jesteś nim ty. Nie zmarnujesz więcej mojego czasu.
Miała już opuścić strych, gdy kocur zawołał:
— Zaczekaj!
Sama nie wiedziała, czemu to zrobiła, ale zatrzymała się i znów zwróciła w jego stronę. Może jakaś jej cząstka naprawdę chciała go wysłuchać.
— Pamiętasz, jak matka opowiadała nam o lesie? — spytał niepewnie, a na pysku zajaśniał delikatny uśmiech. Drżał, dobierał każde słowo powoli i wybiórczo, jakby w strachu, że mogłaby zrobić mu krzywdę. — Borsuk. Mówi ci coś to imię?
Bastet wysunęła pazury i wsunęła je nerwowo z powrotem. Niemożliwe. Przypomniała sobie o tym, że kiedyś miała brata - tak, bardzo dawno temu. Wyrzuciła to z pamięci pod wpływem traumy straty bliskich i późniejszym życiu na ulicy. Nie miała ani chwili wspominać dzieciństwo, które już dawno temu całkowicie zatarło się w jej pamięci, zastąpione przez przykre wydarzenia i służbę u boku Jafara.
— Borsuk? — powtórzyła, marszcząc brwi, jakby uporczywie starała się odnaleźć głęboko w pamięci obraz z wczesnego dzieciństwa.
— Teraz już Plaga. Tak nazwali mnie moi Wyprostowani.
Rozluźniła mięśnie i usiadła z długim, zmęczonym westchnięciem. Pieszczoch zdawał się być zmartwiony, ale nie podszedł bliżej, dając jej przestrzeń.
— Gdy matka... wiesz... sprzedała nas — zaczął, przerywając co chwilę, jakby nie wiedział, jak ugryźć temat. — Trafiłem do gangu, ale nie czułem się tam dobrze. Gdybym został na ulicy... Pewnie skończyłbym jak ty — zaraz ugryzł się w język, gdy Bastet zmordowała go wzrokiem. — Mam na myśli, że pewnie zabijałbym na potęgę... I może dorobiłbym się jakiejś sławy. Ale to nie jest to, czego bym chciał. Przygarnęła mnie miła para Wyprostowanych. Słuchaj, wiem, że nie widzieliśmy się całe życie i jesteśmy dla siebie bardziej obcy niż niebo z ziemią, ale... Wiem, co się dzieje w mieście. Ścigają cię. Gdybyś chciała, mogłabyś zamieszkać ze mną. Nikt nie włamałby się do domu Wyprostowanych. Byłabyś bezpieczna, daleko od całego tego bagna.
Bastet prychnęła, spoglądając na niego krzywo.
— Nie potrzebuję twojej pomocy.
Pieszczoch uniósł brwi, wodząc wzrokiem po jej ranach.
— Nie wyglądasz, jakbyś nie potrzebowała pomocy.
Podniosła się i wysunęła pazury, a Plaga cofnął się, zaraz jednak dodając:
— Spokojnie. Nie chcę cię do niczego namawiać. Sama podejmiesz decyzję.
Kotka przez długą chwilę milczała, jakby rozważając jego słowa. Porzucić gangsterkę i stać się pieszczochem? Być może wyglądała, jakby poważnie się nad tym zastanawiała, ale w rzeczywistości znała odpowiedź zanim kocur w ogóle zadał to pytanie.
— Nie. Ulica to mój dom. Dachy to mój żywioł. A gangsterka to to, co mnie wychowało. Nie porzucę tego dla wygody i bezpieczeństwa. Poza tym... Jestem komuś coś winna — ściszyła głos na wspomnienie o Jafarze. Nie mogła zostawić go w potrzebie. Znów spojrzała na zaginionego brata.
Plaga wyglądał na rozczarowanego, ale pokiwał głową i uśmiechnął się krzepiąco.
— Nie ma co trzymać ptaka w złotej klatce. Wciąż będzie nieszczęśliwy — zamruczał. — Dobrze było wymienić z tobą choć kilka zdań. Przykro mi, że nie mogę ci pomóc.
Bastet zmierzyła go chłodnym spojrzeniem.
— Właściwie... Jest coś, co możesz dla mnie zrobić — powiedziała cierpko i beznamiętnie. Wciąż starała się utrzymać maskę niewzruszenia, choć coś tliło się w jej sercu na myśl o tym, że spotkała kogoś, o kim zapomniała na tak wiele księżyców. — Nie zostało mi wiele życia. To kwestia czasu, nim umrę. A umrę na pewno. Jeśli nie zabiją mnie ci, którzy mnie ścigają, to zrobią to rany czy zmęczenie. Powoli tracę siły, a wieczna ucieczka wpędza mnie do grobu. Będę się starać, jak mogę, by przeżyć, ale nie będę się łudzić. Z tak dużymi siłami, z tak dużym arsenałem kotów nie jestem w stanie wygrać, nawet z renomą Czaszki i umiejętnościami zjawy. Ale tam, w Kołowrocie, jest mój partner i dzieci. Proszę, chroń ich. Jeśli przyjdzie mi umrzeć zbyt wcześnie, obiecaj, że się nimi zajmiesz.
Nigdy nie kochała swoich dzieci. Nigdy nie łączyła jej z nimi żadna więź - były dla niej tylko zabezpieczeniem majątku, przedmiotem, który mogła zabić i zapomnieć o nim na całe wieki. I nic się nie zmieniło - wciąż byłaby w stanie je zabić, gdyby okazały się słabe. Ale w głębi duszy chciała, żeby miały szansę pożyć dłużej niż ona. By coś osiągnęły, kontynuowały dziedzictwo jej i ich ojca, a przede wszystkim zbudowały coś, z czego będą dumne. A kto wie, może pewnego dnia postawią swoje łapy w tej mistycznej krainie pozbawionej smrodu ulic, wypełnionej żywą zielenią i drzewami, o której opowiadała im matka?
Czarno-biały kocur pokiwał głową ze śmiertelną powagą.
— Chociaż tyle mi po tobie zostanie. Żegnaj, Bastet. I pamiętaj, że zawsze możesz tu wrócić.
Posłała mu ostatnie wdzięczne spojrzenie, gdy kocur obrócił się i zszedł na dół po schodach. Pewnie czekali tam na niego jego Wyprostowani i świeża, ciepła kolacja.
Nie musiał się martwić o jakieś gangi czy uliczne bójki. Był bezpieczny, zdrowy i pod stałą opieką. To brzmiało jak życie prosto z marzeń, ale nie dla niej. Nigdy nie byłaby tam szczęśliwa, podobnie jak jej brat nigdy nie byłby szczęśliwy na ulicy. Ich drogi musiały się rozejść, tak jak rozeszły się dawno temu, gdy byli kociętami. To spotkanie było dla niej błogim przypomnieniem o przeszłości, ale niczym więcej. Plaga nie był dla niej bliski, choć więzy krwi starały się wmówić jej, że tak było. Nie znali siebie, byli dla siebie obcy. I teraz ich spotkanie dobiegło końca, a oni już nigdy nie powrócą do siebie myślami. Każdy z nich miał własne życia i własne problemy. Ufała, że będzie miał w opiece jej dzieci i pojmanego ukochanego. Tylko tyle wystarczyło jej, by z ulgą, która pochłonęła jej ciało, opuścić strych. Na zewnątrz czekało na nią chłodne powietrze, brudny dach i swąd zgnilizny i oparów z głębi Potworów przejeżdżających przez ulicę. To był jej świat. Urodziła się tu i tu też chciała umrzeć. Nie porzuciłaby go dla żadnych wygód.
ostatni odpisik, żegnaj mężu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz