Sama myśl, że coś złego mogło się przydarzyć Migotce, zmroziła mu krew w żyłach. Podjął wszelkie możliwe kroki, by skutecznie chronić żłobek, czyżby nawet to nie wystarczyło?
— Mama? Krucha! — Nagły pisk kulki przerwał spiralę myśli kocura.
Zastanawiał się, co powinien zrobić. Na pewno nie chciał przestraszyć jej jeszcze bardziej, więc nie ruszając się z miejsca, przywołał wzrokiem Kruchą. Kremowa bez problemu wyłapała, o co mu chodzi i po chwili znalazła się u jego boku. Migotka po otrzymaniu krótkiego skinięcia głowy, w mgnieniu oka ukryła się pod puszystym ogonem mamy.
— Jesteś pewna, że nikt nie zakradł się tutaj podczas którejś z nocy? — szepnął, nie chcąc, by tę rozmowę słyszał ktokolwiek inny. — Ani razu?
Karmicielka poruszyła się nerwowo.
— Nie przypominam sobie, aby cokolwiek takiego miało miejsce. Zgłaszałabym bez zwłoki. — Oklapnięte uszy z lekka jej opadły. — Strażnicy także nigdy nic nie zgłaszali.
Poczucie winy niespodziewanie zakuło bicolora. Pewnie Krucha pomyślała sobie, że jej nie ufa. Co ani trochę nie było prawdą! On po prostu… się martwił. Codzienność klanowych kotów stale roiła się niebezpieczeństw; każdy, nawet najdrobniejszy błąd mógł okazać się tym ostatnim. Wiedział, iż wygnańcy odcisnęli na nim wyraźne piętno, przez jakie do tej pory miewał koszmary. Pyski agresorów znienacka atakujących obóz chodziły mu chyba dłużej po głowie, niż komukolwiek innemu. Nie przypuszczał jednak, że to jedynie potencjalna wizja zemsty wywoływała w nim takie stany. Od małego zostawał nieustannie zmuszany, by biernie obserwować, jak sprawy wymykają się spod jego łap. Śmierci Tajfun, matki, jak i obu braci przyszły zupełnie niespodziewanie. Bez żadnego ostrzeżenia, bez żadnego patosu. Zwyczajnie w jednym momencie żyli, a w następnym już tylko stanowili część martwego tła.
A teraz miał okazję. Dostał szansę na naprawienie błędów z przeszłości, wraz z przejęciem roli rodzica. Nie mógł zmarnować tej nici kontroli, jaką nareszcie otrzymał. Przyrzekł sobie, że tym razem zdoła ochronić tych, na których mu zależy. I tej obietnicy zamierzał dotrzymać.
Nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby ponownie zawiódł w tej kwestii. Nie odnośnie czegoś tak cennego i każdego dnia uszczęśliwiającego go jak własne kocięta.
— Agreście, wszystko w porządku…? — Przejęty głos Kruchej zadzwonił mu w uszach.
— Przepraszam, tak — mruknął speszony, stopniowo rozluźniając brwi, jakie niecelowo zmarszczył w międzyczasie. — Myślisz, że powinna ją zobaczyć Witka? Lub może bardziej Jaskółka potrafiłaby pomóc, gdyby tylko dać jej więcej czasu?
— Możemy spróbować — uśmiechnęła się słabo — tylko najlepiej nie robić wszystkiego naraz, powinna mieć przestrzeń, by się oswoić.
Lider pokiwał głową z determinacją. Miał już opuścić żłobek, w celu porozmawiania z medyczką i szamanką, dopóki następny pomysł nie wpadł do jego umysłu. Może do znalezienia przyczyny, wcale nie był potrzebny zakradający się nocą wróg? Może to zwyczajnie jeden z mniej przyjemnych klanowiczów wystraszył dogłębnie wrażliwą na otoczenie szylkretkę?
— Migotko — zaczął mówić łagodnym głosem, schylając głowę w stronę ogona Kruchej, z jakiego wystawało małe, łaciate uszko. — Czy ktoś z odwiedzających kiedykolwiek zachował się niemiło w stosunku do ciebie?
<Córeczko?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz