*Porą Nagich Drzew*
Słońce zniżało się już z wolna ku zachodowi, a Rusałka dalej zawzięcie pracowała. Od kiedy nastała Pora Nagich Drzew, a obóz Klanu Nocy regularnie nawiedzały mniejsze lub większe śnieżyce, na jego obrzeżach zaczęły rosnąć wielkie białe zaspy, pieczołowicie usypywane przez wojowników starających się uchronić swoje wspólne schronienie przed całkowitym zniknięciem pod warstwą puchu. I takie niechciane masy śniegu znalazły jednak swoje wielbicielki w postaciach dwóch małych koteczek, które szybko uznały je za wyborne miejsce do stworzenia sobie własnej kryjówki do zabawy. Już od kilku wschodów słońca drążone były korytarze, wygładzane ściany, a tu i ówdzie pojawiały się i dekoracje z najróżniejszych przedmiotów, które coraz śmielej opuszczające kociarnię młode znalazły w jakimś zakątku obozu. Oczywiście tak wymagające prace wymagały odpowiednio długich chwil odpoczynku, które pozwalały matkom kotek odegnać od nich chciwe łapy mrozu, a ich pociechom odzyskać siły potrzebne do dalszych wyczynów. Na taką przerwę właśnie udała się Biedronka, skarżąc się, że od mrozu sztywnieją jej łapki; Rusałka natomiast została jeszcze chwilę, żeby wykończyć ich wspólną jamkę, w której do zrobienia pozostało już bardzo niewiele. Z białej górki co i rusz dobiegał więc chrobot pazurków przekopujących śnieg, a co jakiś czas z ledwie widocznego otworu u jej podstawy wysuwała się para nie mniej białych łapek, wypychająca na zewnątrz kolejną porcję niepotrzebnego materiału.
— Czołem! — odezwał się ktoś podczas jednego z takich wyrzutów, tak niespodziewanie, że prawie poślizgnęła się i zjechała na zewnątrz po gładkiej powierzchni korytarza. W ostatniej chwili udało jej się jednak zaprzeć i z otworu w ślad za łapkami ostrożnie wyjrzał tylko łaciaty łepek.
Stojący na zewnątrz osobnik uśmiechnął się. Był to starszy od niej, średniej wielkości pręgowany kocur, którego mokra sierść układała się sztywno na szczupłym ciele. Kotka przyglądała się mu nieufnie, oczekując dalszego ciągu.
— Powiesz mi, co tam robisz w tym śniegu? — Nieznajomy opadł niżej na przednich łapach, żeby zrównać się z nią wysokością. Jego głos zdawał się nieco zniekształcony; stało się jasne, dlaczego, kiedy kocur pociągnął nosem. Kontynuował jednak przyjaźnie: — Wygląda bardzo tajemniczo! Nie przyszłoby mi do głowy, że ktoś może chować się w tej stercie. W pierwszej chwili myślałem, że to jakaś biała mysz zamieszkała w obozie. To by dopiero było!
— Nie jestem myszą — odezwała się wreszcie Rusałka, wysuwając się z korytarza na tyle, żeby przednimi łapkami stanąć na ziemi przed chichoczącym do siebie przybyszem. Jej spojrzenie nabrało nieco hardości. — Nie mogę powiedzieć. To jest górka moja i Biedronki.
— Biedronka to twoja siostra, prawda? Czyli ty jesteś Rusałka — odgadł obcy, najwyraźniej niezrażony jej reakcją. Zastrzygła uszami nieswojo. — Ja jestem Kolcolistna Łapa, ale możesz mi mówić Kolcolistek.
Wysunął jedną łapę do przodu, jak gdyby w jakimś powitalnym geście, ale zanim koteczka miała szansę odpowiedzieć, dobiegł ich zniecierpliwiony okrzyk:
— Powiedziałam coś, Kolcolistna Łapo! Idź się ogrzać raz, dwa. Chyba że chcesz się rozchorować jak twoja matka?
Kocur skrzywił się i położył uszy po sobie; odwrócił głowę i przez moment sprawiał wrażenie, że ma zamiar rzucić się do biegu. Czy rzeczywiście tak było, czy nie, po chwili napięcia rozluźnił się nieco i wrócił do kotki spojrzeniem, a na jego pysku znów zagościł uśmiech, chociaż zauważalnie bledszy, niż wcześniej.
— Miłej zabawy, Rusałko. Na razie — pożegnał się i, skinąwszy jej głową, niepewnym krokiem odszedł w stronę legowiska uczniów.
Rusałka odprowadziła go wzrokiem. Z cichym pacnięciem o zmrożoną ziemię uwolniła z tunelu resztę ciała. Chwilę została w miejscu, przebierając zesztywniałymi z zimna łapami i niecierpliwie wytrzepując z futerka resztki śniegu, po czym podążyła za Kolcolistną Łapą do wejścia do legowiska.
W jego wnętrzu panował półmrok; zmrużyła przyzwyczajone do ostrego światła oczy, ostrożnie wyglądając zza okalających wlot gałęzi. Powietrze w środku było niewiele cieplejsze od tego na zewnątrz — umocnione niedawno ściany chroniły przed wiatrem, jednak w tej chwili kotów w środku było zbyt niewiele, żeby uczynić legowisko przytulnym. Na to przynajmniej wskazywało kilka cieni, które dawało się dojrzeć z zewnątrz, intensywny zapach zaś dawał jasno do zrozumienia, że o odpowiedniej porze potrafiło się od uczniów zaroić.
Jedna z sylwetek w środku poruszyła się, błysnęły czyjeś ślepia; rozległy się bynajmniej nie tajone, ale niemożliwe do odkodowania szepty. Rusałka zawahała się wyraźnie, ale postąpiła do środka i przemykając wzdłuż ściany, podbiegła do miejsca, w którym szarzyła się sierść podobna do tej spotkanego niedawno kocura. Towarzyszyły temu kolejne szepty i czyjś świdrujący chichot.
Leżał zwinięty w kłębek, z ogonem ciasno otulającym łapy. Z wyjątkiem powolnych oddechów i pociągania nosem nie poruszał się; podniósł głowę dopiero, gdy znalazła się już całkiem blisko, i zamrugał z zaskoczeniem. Rusałka pokręciła się nieco w miejscu, po czym nagle wyprostowała się i wlepiła w kocura rozemocjonowane spojrzenie.
— Czy twoja mama naprawdę jest chora?
— Skąd ty się tu wzięłaś? — odparł tym samym dyskretnym półszeptem, wyraźnie zdziwiony, ale chyba nie zdenerwowany jej obecnością, bo po chwili jego pysk rozjaśnił się.
Rusałka przestąpiła z łapy na łapę.
— Przyszłam — stwierdziła niepewnie, po czym znów zebrała w sobie, żeby wypalić: — Bo ja muszę wiedzieć.
Czarno-białe koty w dalszej części żłobka zdawały się patrzeć w ich stronę.
— To trochę podejrzane? — Kolcolistna Łapa przechylił głowę; w jego przytłumionym katarem głosie bardziej, niż podejrzliwość, pobrzmiewało zaciekawienie. Parsknął i zmienił nieco pozycję. — Ale tak, moja matka... Wzburzony Potok jest chora. Na czerwony kaszel.
Z pyszczka łaciatej kotki uleciało mimowolne westchnienie; wpatrzyła się w niego bez słowa, szeroko otwartymi ślepiami. Jej przypuszczenia okazały się słuszne.
To był cały powód, dla którego się tutaj znalazła. Wiele wschodów słońca minęło, odkąd klan po raz pierwszy usłyszał zatrważającą diagnozę: czerwony kaszel rozwijał się u trzech z jego wojowników. Słabnące w uścisku choroby koty pośpiesznie ulokowano w pustym legowisku zarezerwowanym zwykle dla starszyzny i przytulna wnęka za bylicową kępą, do niedawna jedno z ulubionych miejsc zabaw dwójki niesfornych kociaków, stała się strefą zakazaną, którą każdy kot, którego nie zmuszały do tego obowiązki, omijał szerokim łukiem. Rusałka także przestrzegała zasady, pilnując się, by jej łapa nie stanęła za blisko uwitej ze zmrożonych gałęzi zasłony, zza której co i rusz dobiegało suche pokasływanie; starała się kierować poleceniami matek, które oprócz zachowania ostrożności kazały poruszonej koteczce nie zajmować sobie myśli chorymi. Niedawno ktoś już przecież zmarł. Morelowa Łapa odeszła nagle, niezrozumiale, i teraz patrzyła na nich wszystkich z wysokości Srebrnej Skórki. Ostatecznie nic strasznego się nie stało, tłumaczyła mama. Nie było sensu w zamartwianiu się stratą kotów, którymi nie martwiło się także za życia.
Ale przecież martwił się nimi ktoś inny. Chociaż kotka starała się im tego nie okazywać, Rusałka przeczuwała, że śmierć Morelowej Łapy mocno dotknęła ciocię Kawkę, która była przecież jej siostrą. Koty, które choroba przygnała do krawędzi życia, także należały do czyjegoś rodzeństwa, były przyjaciółmi, znajomymi, miały dzieci... Od kiedy mgliście zdała sobie z tego sprawę, w sercu nosiła cichy lęk, który właśnie zdawał się urzeczywistniać.
— Ej, ale nie przejmuj się tym, dobra? To naprawdę nic takiego — wymamrotał tamten zakłopotany, najwyraźniej dostrzegając, że z kociakiem dzieje się coś niedobrego.
— Ale twoja mama może umrzeć! Przecież to straszne! — Nie potrafiła zrozumieć, czemu tak mówił. Poczuła, że zbiera jej się na łzy, ale starała się je odegnać. — To jest... najokropniejsza rzecz...
— Twojej... Twoim mamom nic się nie stanie, okej? Nie musisz się o nie martwić — odpowiedział Kolcolistna Łapa łagodnie, po czym stłumił kichnięcie. — Medycy ciężko pracują i czerwony kaszel jest pod kontrolą. To raczej one boją się o ciebie.
— Ale... Ale twoja...!
— Posłuchaj — powiedział cichszym głosem — na pewno bardzo kochasz swoje mamy i one ciebie też. Ale nie wszystkie matki kochają swoje dzieci.
Spojrzała na niego bezradnie.
— Moja nigdy mnie nie znosiła... ja jej też nie. Więc nie przejmuj się. Okej?
Uśmiechnął się znowu. Nie mogła tego wytrzymać. W jej głowie pojawiały się sceny, sytuacje; wyobrażała sobie to, o czym mówił, widziała to na własny sposób; coś w brzuchu zaciskało jej się niczym kły na karku zwierzyny. Niekochająca matka — to była sprzeczność dla niej, ale najwyraźniej nie dla tego świata, i ta nowo uzyskana świadomość sprawiła teraz, że włos zjeżył się na jej karku.
— A twój tata? — wydukała, siadając na ziemi; poczuła teraz, jak jest jej zimno, ale nic nie mogla z tym zrobić. Zwykła współczuć kotom, którym los jako rodzica podarował kocura, sama nie wyobrażała sobie spędzać dni z jakimś wiecznie u boku, jednak w tej chwili błagała Klan Gwiazdy o to, aby okazało się, że wracającego po udanym treningu Kolcolistną Łapę czule wita w obozie ojciec.
— Mój tata mnie kochał i był wspaniałym wojownikiem — odpowiedział szybko i machnął ogonem, dając do zrozumienia, żeby dalej nie drążyła tematu, ale Rusałka nie mogła. Ta sytuacja pozbawiała ją sił; wobec użycia czasu przeszłego poczuła, jak opuszczają ją jej resztki.
— Patrzy na nas z Klanu Gwiazdy — powiedziała cicho, beznamiętnie, powtarzając te słyszane tyle razy słowa jako ostatnią deskę ratunku.
W Kolcolistnej Łapie zaszła nagła zmiana. Sierść na karku zjeżyła mu się, a pozlepiane wilgocią włosy zyskały przy tym wygląd cierni; poderwał się na łapy i posłał kotce spojrzenie tak ostre, że aż się skuliła.
— Żebyś wiedziała! — syknął, stawiając kilka kroków do przodu. — Że niby on miałby... zdradzić... Lisie ścierwa! — wyrzucił z siebie, wściekłym ruchem łapy posyłając wyściółkę legowiska w powietrze. Przefrunęła tuż obok głowy kotki, która w panice starała nie wejść mu w drogę. — Zapamiętaj sobie dobrze, że mój ojciec, że Sarni Tupot nigdy nie zdradził klanu, cokolwiek ona... Cokolwiek nagadają! Był niewinny! Sto razy bardziej godny Klanu Gwiazdy niż... ta... morderczyni...!
Jego boki falowały. Wydawało się, że chce mówić dalej, ale wciąż zatkany nos musiał utrudniać mu oddychanie, bo stracił dech; przez chwilę sapał ciężko, machając tylko na boki ogonem. Wśród siedzących nieco dalej kotów zapanowało poruszenie, ktoś coś zawołał, jakby do niego, ale nie zwrócił na to uwagi ani sam Kolcolistna Łapa, ani Rusałka, która zamarła nisko przy ziemi, skupiona tylko na tym, żeby ustrzec się przed atakiem.
Kocur zwrócił łeb w jej stronę i jego ogniste spojrzenie złagodniało; zaczęła znikać z niego wściekłość, zastępowana przez zaniepokojenie, a sierść nieco opadła. Nadal lekko dysząc, zbliżył się do kotki i zwrócił się do niej chropowatym głosem:
— Hej... Hej, Rusałko, przepraszam, ja... nie powinienem był... Przecież wiem, że nie chciałaś i no, na osty i ciernie, znowu to zrobiłem... Przepraszam... Klanie Gwiazdy, ty się trzęsiesz, przecież tobie musi zimno być, powinienem był cię odprowadzić od razu...
— Nie trzęsę się — wymamrotała, gramoląc się na łapy. Serce wciąż szybko jej biło po jego napadzie złości i czuła się niezwykle skołowana. Mróz zaczynał ją przeszywać i z tęsknotą pomyślała o ciepłym wnętrzu żłobka, ale nie wyobrażała sobie tak po prostu odejść od kocura, który wywołał jej taki mętlik w głowie. — Sam się trzęsiesz...
I była to prawda. Łapy kocura drżały; poruszył nimi niezręcznie, jakby starając się to ukryć, ale bez skutku.
— No to obydwoje się trzęsiemy — zgodził się, pociągając nosem, z pewną ulgą w głosie. — Dlatego wracaj szybko do żłobka i idź do mamy się ogrzać.
Rusałka jednak nie poruszyła się. Spod zmarszczonych brwi wpatrywała się w przypadkowy punkt na ziemi w głębokim zamyśleniu.
— A ty? — zapytała wreszcie, nie podnosząc wzroku.
— Ja... Posiedzę z moim bratem, jak tylko wróci z treningu. No już, chodź.
— Czyli masz brata...! — zawołała, ale zaraz na powrót sposępniała. — Jest za wcześnie. Nie wróci teraz.
— Chyba że też wpadnie do wody — rzucił Kolcolistna Łapa i spróbował się zaśmiać, ale wyszło mu to nieszczerze i bardzo ochryple. Potrząsnęła głową i spojrzała na niego rozpaczliwie. Tego nie dało się już dłużej słuchać, a przynajmniej ona czuła, że jeżeli dowie się o choćby jednej więcej tragedii, która spotkała Kolcolistną Łapę, pęknie coś w jej ciele i nie dożyje jutra.
Stała tak jeszcze chwilę, marznąc w chłodnym powiewie z zewnątrz, po czym zacisnęła powieki i głęboko westchnęła.
— To ja cię ogrzeję.
— Ty... Hę? — Przygotowujący się do wyjścia kocur stanął jak wryty; musiał poświęcić chwilę, żeby odkaszlnąć. — To bardzo miłe z twojej strony, ale przecież nie możesz...
— Nie! Nie! — Nagłym skokiem odcięła mu drogę na zewnątrz i zmierzyła zaciętym spojrzeniem. Drżała dwa razy mocniej, niż jeszcze chwilę temu. To było to, co musiała zrobić, jeżeli tylko cokolwiek zrobić się dało, i nie zamierzała pozwolić Kolcolistnej Łapie, aby ją przedtem odprawił. To oznaczałoby powrót beznadziei. — Nie pójdę sobie stąd! Bo wtedy umrzesz! Koty umierają, kiedy im jest zbyt zimno, wiesz?!
— Rusałko... — zająknął się, wyraźnie głowiąc się, co począć w takiej sytuacji. Spróbował wyminąć kotkę, ale była na to przygotowana i znów zastąpiła mu drogę. Kiedy wreszcie zdawało się, że ma zamiar tę obronę po prostu sforsować, zdenerwowana Rusałka rzuciła się bezpośrednio na niego.
Przetoczyli się kawałek do tyłu, ale niewiele; mała kotka nie była w stanie uderzyć z wielkim impetem, a uczeń po pierwszym zaskoczeniu szybko odzyskał kontrolę nad sytuacją. Łapą przytrzymał kociaka nisko, kiedy ten wił się, próbując się wyrwać.
— Puść mnie — zażądała Rusałka, starając się spojrzeć na niego groźnie. Nie obchodziła jej własna przegrana pozycja, ale osiągnięty cel — Kolcolistna Łapa znalazł się na ziemi.
— Słuchaj, wcale nie chcę zrobić ci krzywdy, ale akurat o tym coś wiem, że nie możesz tak po prostu wszczynać walk z... — Nie dokończył, bo gdy tylko się uwolniła, koteczka natychmiast wtuliła się w jego futro i w tej pozycji zastygła. On sam też znieruchomiał; po dłuższej pauzie poczuła, jak nabiera powietrza w płuca, by powiedzieć powoli: — ...Jesteś strasznie dziwnym dzieckiem.
Rusałka nie odpowiedziała. Sierść kocura zdążyła wyschnąć tylko odrobinę i wciąż była nieprzyjemnie wilgotna, pozlepiana w twardsze kosmyki; oprócz zapachów tych wszystkich nieznanych rzeczy spoza obozu, których woń przynosiły na sobie często koty odwiedzające żłobek tuż po powrocie z treningu, śmierdziała kocurem. Pomyślała, że kiedy już wróci, Biedronka nie da jej żyć, ale poczucie, że musiała postąpić w ten sposób, jej nie odstępowało. Leżała więc wytrwale, ułożywszy głowę na szyi Kolcolistnej Łapy; usłyszała tam bicie jego serca i słuchając, czekała, aż ciepło rozejdzie się po ich ciałach i przegna całkiem lekkie drżenie, którego wciąż jeszcze nie mogła się pozbyć.
Uspokajała się, powoli ogarniała ją senność. Chociaż mokra sierść kocura nie była szczególnie przyjemna w dotyku, a on sam nadal co jakiś czas pociągał nosem, udało jej się umościć całkiem wygodnie, a dotyk końcówki ogona, którą najwyraźniej owinął jej łapki, dawał pewne poczucie bezpieczeństwa. Zamruczała cicho, co spotkało się z nieoczekiwaną reakcją: poczuła na łebku szorstki dotyk języka.
— Hej — zaprotestowała, odrzucając głowę i obrzucając ucznia nieufnym spojrzeniem. Nie była pewna, co o tym myśleć. Z jednej strony jej sierści przydałoby się przygładzenie, z drugiej myśl o kocurzym zapachu w miejscu, które zwykle pielęgnowała Pszczela Duma, odczuła jako wysoce nieprzyjemną. — Nie rób tak. Nie jesteś moją mamą.
— Przepraszam, nie wiedziałem — zmieszał się nieco, a zorientowawszy się w swojej pomyłce, dodał pośpiesznie: — ...że ci się to nie podoba, znaczy się. Już nie będę. To oczywiście jasne, że twoje mamy to Pszczela Duma i...
Tu urwał, a jego pysk nagle stężał. Kolor roześmianych dotąd oczu jakby zblakł, a ich spojrzenie uciekło gdzieś w przestrzeń; Rusałka poczuła, jak jego mięśnie zaczynają spinać się pod sierścią.
— Makowe Pole — dokończył ochrypłym szeptem. — Przecież Makowe Pole mnie zabije. O, Klanie Gwiazdy.
— Nieprawda! — zapewniła Rusałka, kiedy po chwili zdezorientowania domyśliła się, że to o nią może tu chodzić. — Mama czasem mówi straszne rzeczy, ale tylko na niby. Ja też czasem mówię Biedronce, że ma umrzeć, ale wcale nie chcę, żeby umarła i to jest tak samo. Mama Mak by nigdy nie zabiła kota. — Widząc przerażenie kocura, na wszelki wypadek wyjaśniła to, co oczywiste.
— Skoro tak twierdzisz — wymamrotał, na co zmarszczyła brwi. Jak mógł w to nie wierzyć! Przecież wiadomo, że wojownikowi nie wolno zabijać innych kotów, chyba że w walce okaże się to konieczne.
— Powiem mamie, żeby cię zostawiła w spokoju i już — powiedziała, żeby ukrócić jego zmartwienia, chociaż sama wcale nie była pewna, czy odniosłoby to zamierzony skutek, i szybko położyła łebek z powrotem na jego sierści, żeby przypadkiem nie zdecydował się jej stąd wyrzucić.
Nie wróciła już jednak do stanu poprzedniej błogości; pewna myśl zaprzątała jej głowę, nie dając spokoju. Odczekała dłuższą chwilę, aż nie stwierdziła, że tętno kocura wystarczająco się uspokoiło.
— Kolcolistna Łapo...? A mogę o coś zapytać, tylko tak, że obiecasz, że się nie zdenerwujesz?
— Może być po prostu: Kolcolistek — powtórzył, ciaśniej oplatając ją ogonem. — Pytaj, o co chcesz. Przepraszam, ja się strasznie łatwo wkurzam, ale przysięgam ci, że tym razem...
— W takim razie... — Poprawiła się nieco i jeszcze chwilę zbierała myśli, zanim nabrała powietrza, by ostrożnie zapytać: — Kto zabił twojego tatę?
— No tak — odparł kocur pod nosem. Mogła wyczuć, że wywarło to na nim jakieś wrażenie, ale zgodnie z obietnicą nie okazał żadnych gwałtowniejszych uczuć. — Ciebie przecież jeszcze nie było na świecie.
Czekała w napięciu.
— Mglista Gwiazda — powiedział wreszcie — Nazwała go zdrajcą i kazała zamordować Gawroniemu Obłędowi.
Rusałka poczuła, jak sierść jeży jej się od samego karku aż po końcówkę ogona. Jak oparzona, poderwała się na łapy i wlepiła w kocura spojrzenie szeroko otwartych oczu. Kolcolistna Łapa nie kontynuował; w odpowiedzi również wpatrzył się tylko w kotkę. Smutek i gniew, jaki wyczytała z jego wzroku, były najlepszym świadectwem na to, że mówił prawdę. Stali tak przez chwilę, nie odzywając się do siebie, aż wreszcie kocur uśmiechnął się, rozluźniając mięśnie, i otworzył pysk.
— Niech wszystkie koty zdolne do samodzielnego polowania zbiorą się na spotkanie klanu! — Wrzask przeszył powietrze, zanim zdążyły paść jakiekolwiek słowa pocieszenia.
Kolcolistna Łapa podniósł się pospiesznie i wraz z kilkoma innymi uczniami ruszył do wyjścia, oglądając się na nią z zakłopotaniem; Rusałka pobiegła w ślad za nim. Na głównym placu obozu zaczynało już roić się od kotów, które wylegały nań ze swoich legowisk. Powietrze było chłodne i wilgotne, jego muśnięcia nieprzyjemne po cieple, którego jeszcze przed chwilą doświadczała, ale ledwie była tego świadoma; całą jej uwagę zagarnęły postaci srebrzystej kotki i jej czarno-białej towarzyszki, które górowały teraz ponad pozostałymi na ogołoconych gałęziach sumaku. Tuż pod drzewem, pilnowany przez dwójkę innych kotów, stał ze spuszczonym łbem szarawy wojownik.
— Klanie Nocy! — zabrała głos czarno-biała; na ten okrzyk umilkły szmery, a gdy jej słowa rozbrzmiały ponownie w powstałej ciszy, ich ton był ostrzejszy od pazurów wyciągniętych w bitwie. — Śnieżne Wspomnienie, który stoi teraz przed wami, widziany był dzisiaj podczas opieki nad obcą kotką na terenie naszego klanu.
Mglista Gwiazda poruszyła się na gałęzi. Blade słońce Pory Nagich Drzew połyskiwało zimno na jej sierści.
— Rozmawiałam już zarówno ze Sroczym Lotem, jak i Okraszoną Polaną i Pchlim Nosem, którzy byli naocznymi świadkami tego zachowania — przemówiła, a dwa towarzyszące Śnieżnemu Wspomnieniu koty skinęły głowami. — Wreszcie także z samym Śnieżnym Wspomnieniem, który sam przyznał się do winy. Macie przed sobą kota, który już od kilku księżyców ukrywał obecność pieszczoszki na naszym terytorium, karmiąc ją zwierzyną, na której brak tak cierpi teraz nasz klan, a jak gdyby to samo w sobie nie było wystarczającą przewiną... Sprawił jej kocięta, z którymi w tej chwili jest ona w ciąży. Czy nie tak, Śnieżne Wspomnienie?
— Tak jest, Mglista Gwiazdo — odpowiedział martwo, ale mało kto usłyszał jego słowa, pochłonięte przez wrzawę syków, jęków i wrzasków, jaka rozpętała się wśród zgromadzonych kotów. W ogólnym zamieszaniu Rusałka straciła z oczu najpierw Kolcolistną Łapę, a potem i samego oskarżonego i sądzące go koty; usuwając się z drogi oburzonym członkom klanu, zdołała jednak usłyszeć kolejne słowa Mglistej Gwiazdy, których dźwięk zmroził jej krew w żyłach.
— Wobec całego klanu ogłaszam tego kota zdrajcą.
Koteczce wydało się, że śni. Zatoczyła się, nieomal wpadając na jakiegoś kota obok. Słowa przywódczyni odbijały się echem w jej głowie, za każdym razem jeszcze bardziej koszmarne. Ledwie cokolwiek widziała i zajęło jej chwilę, żeby zorientować się, że ktoś przygarnia ją do siebie łapą.
— Rusałka! Dziecko, co ty tutaj robisz? Wracaj do żłobka, już! — To Makowe Pole musiała znaleźć ją w tłumie. Drżąca Rusałka chętnie po prostu pozostałaby wtulona w jej sierść, ale przekaz matki nie pozostawiał wątpliwości. Pokiwała łebkiem i niepewnym krokiem powlokła się w stronę kociarni.
— Mamo! — powitał ją okrzyk u wejścia. — Rusia wróciła!
Jasnobure łapki podreptały w jej stronę, żeby w odległości kilku mysich ogonów zatrzymać się jak wryte.
— Co ty... — usłyszała, jak Biedronka mamrocze z odrazą, po czym jej głos zmienił się, jakby ktoś chwycił ją za gardło. — Ktoś cię porwał...?
— Rusałka! — Zanim się zorientowała, już otaczała ją puszysta sierść Pszczelej Dumy. — Co wy mówicie! Jakie porwanie? Gwiezdni... Co się stało, kochanie?
Wreszcie podniosła głowę. Złote oczy matki patrzące na nią czule i z wielkim niepokojem. Dźwięki z zewnątrz, dotąd przytłumione, nagle napłynęły falą; pomimo matczynych objęć na skórze poczuła chłód. Na powrót zdała sobie sprawę z tego, co zaszło — co mogło jeszcze zajść — i poczucie czegoś potwornego zacisnęło się na jej sercu niczym kleszcze.
— Mamo... — Musiała wyplątać się z jej sierści, ale manewrowanie łapami przychodziło jej z trudem. W desperacji traciła kontrolę. — Mamo! Ona go zabije! Zabije kota!
— Kto zabije? — odpowiedziała jej konsternacja Pszczelej Dumy. Uwolniwszy się wreszcie, Rusałka na powrót przylgnęła do matki, napierając na nią łbem, aby popchnąć w kierunku wyjścia.
— Mglista Gwiazda... Szybko, chodź! Chodź! — nalegała, a gdy to nie skutkowało, z całej siły natarła na nią barkiem. Jej głos przeszedł niemal do wrzasku. — Mamo!
— Ejże! — Pszczela Duma nie tylko nie uległa jej błaganiom, ale odepchnęła ją lekko, dając wyraźny znak, że przebrała miarę. Odwróciła się do niej i spojrzała na nią spod zmarszczonych brwi. — Rusałka! Kto to widział takie rzeczy. Powiedz normalnie, co się stało.
Ale ona nie mogła mówić normalnie. Wejście do żłobka zajaśniało w jej oczach zimnym blaskiem, z zewnątrz wciąż dobiegały krzyki rozeźlonego tłumu. Nie bacząc na nic innego, wyrwała do przodu.
— Rusałka! — Znowu, znowu ten sam okrzyk, tylko jeszcze bardziej zaalarmowany; nim zdążyła wyhamować, odbiła się od ciała Pszczelej Dumy, która w ułamku sekundy zastąpiła jej drogę. Zaryła pyszczkiem o wyściółkę żłobka, ale natychmiast zaczęła zbierać się z powrotem na nogi. — Co ty wyprawiasz! Uspokój się, kochanie, i powiedz powoli.
— O-ona... zabije... Zabije! Zabije go! — Ze wszystkich sił starała się wyminąć matkę, ale ta nie dawała za wygraną; ostatnia próba szarży skończyła się tym, że kotka przyszpiliła ją do ziemi, po czym sama usiadła obok i przytuliła całym ciałem.
— Ćśś, Ćśś. Już dobrze. Nic się nie stanie — mówiła kojąco, podczas gdy Rusałka szamotała się rozpaczliwie w jej objęciach. Świat rozmywał się w ciepłych kroplach łez. — Przestraszyłaś się czegoś na spotkaniu klanu? Niemądra gąsko, właśnie dlatego wołają wszystkie koty, które umieją polować, a nie takie małe rybki, jak wy. No już, już.
— Nie... nieprawda...! — zapłakała Rusałka, ostatnimi siłami starając się odepchnąć matkę, która tylko przycisnęła ją do siebie mocniej, tak, że nie mogła się już ruszyć. — Mglis... Mglista Gwiazda chce...
— Przecież jest tam mama Mak i nie pozwoli, żeby coś złego się stało, prawda? Wszystko będzie dobrze.
Zanim zdążyła przetrawić to zdanie, w żłobku odezwał się nowy głos.
— Pszczółko... Nie uwierzysz, co się tam okazało. — W syku Makowego Pola gniew mieszał się z kpiną, kiedy podchodziła do ukochanej. — Śnieżne Wspomnienie zrobił sobie dzieci z jakąś łachudrą i łaził do niej, zamiast przyłożyć się do dbania o nas, jak przystałoby każdemu kocurowi z odrobiną rozumu w głowie, chociaż nie wiem, czy taki istnieje...! Aż mnie mdli od tego obrzydlistwa, powinni go zaraz wyrzucić na zbity pysk, a tu...! A co to się stało? — zapytała zdziwiona, już lżejszym głosem, najwyraźniej zauważając wreszcie swoją córkę, która teraz łkała cicho, pokonana we wszystkich swoich próbach ucieczki.
— Musiała coś tam usłyszeć na zewnątrz, nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale powtarza, że Mglista Gwiazda kogoś zabije... — wyjaśniła Pszczela Duma, nie bez pewnego napięcia w głosie.
— Żeby tylko...! — mruknęła Makowe Pole, a Rusałka poczuła, jak wszystko w jej wnętrzu pochłania mrok. — Spokojnie, słońce. Nie przejmuj się...
Więcej jednak nie dała rady powiedzieć, bo jej córka wybuchła tak potwornym szlochem, że przez chwilę było to wszystko, co można było w żłobku usłyszeć. Obydwie matki rzuciły się do uspokajania; opowiadały coś, kołysały, przytulały, jednak głucha na wszystko kotka dalej płakała rozdzierająco, aż zupełnie nie zabrakło jej tchu. Od początku Pory Nagich Drzew poznała wiele zimnych rzeczy — zaspy śniegu, zmrożoną ziemię, powiew wiatru o kryształowym brzasku. Żadnej z nich nie dało się jednak porównać z chłodem kocich serc, które wypełniały cały ten okrutnie zimny świat, które teraz sprawiały, że zamarzała.
— Mamo — odezwała się Biedronka gdzieś z bliska. Być może ona też włączała się w wysiłki matek, a może po prostu spędziła ten czas trochę dalej, w strachu i niezrozumieniu — nie wiedziała i nie chciała wiedzieć. Nie chciała już nic wiedzieć. — Trzeba wymyć Rusałkę, bo dalej trochę śmierdzi.
— Właśnie, co to jest za zapach... Rusałka? Możesz nam powiedzieć, czemu pachniesz jakimś kocurem? — zapytała Makowe Pole łagodnie, ale z ukrytym napięciem, jasno wskazującym na to, co mogło ewentualnie spotkać osobnika, dla którego odpowiedź okazałaby się niekorzystna. Ale Rusałka nie chciała odpowiadać.
Zacisnąwszy mocno zmęczone powieki, pogrążyła się w ciężkim, bezbarwnym śnie.
***
Potarła łapą sklejone oczy. Bolało ją gardło; chwilę zajęło jej, żeby przypomnieć sobie, dlaczego. Rozejrzała się niepewnie — na zewnątrz panowała ciemność, ale mam nie było obok; została tylko na wpół wtulona w jej sierść Biedronka, która wierciła się niespokojnie, jakby również bliska wybudzeniu. Przed żłobkiem wyraźnie coś się jednak działo. Co najmniej kilka kotów musiało spotkać się tam w mroku, a atmosfera bynajmniej nie zdawała się pokojowa.
— Naprawdę rozumiem twoje uczucia, ale kocięta potrzebują mleka — odezwał się ktoś spokojnie, ale nie bez nuty zniecierpliwienia; Rusałka z niepokojem rozpoznała głos Sroczego Lotu. — Nie ma nikogo innego, kto mógłby im to zapewnić, a przecież nie możemy skazać ich na śmierć.
— Co mnie obchodzi, czy jego dzieci przeżyją, czy nie! Skoro sam je sobie zrobił, to niech sam je karmi! — odpowiedziała jej rozwścieczona Makowe Pole. Koteczka zamarła. — Pszczółka nie ma nic do tego i jeśli ktoś chociaż spróbuje jej wcisnąć pomioty tej lisiej wywłoki, to będzie miał pamiątkę do końca życia!
— Co się dzieje...? — Z boku dobiegł jej pomruk zaspanej Biedronki. Kiedy ta już wygramoliła się na łapy, Rusałka polizała ją w policzek.
— Nie wiem — odparła półgłosem, zwracając głową z powrotem w kierunku wejścia do żłobka. — Mama się kłóci z zastępczynią i ktoś jeszcze tam jest. Chyba... Chyba o te kociaki.
Poczuła ucisk w żołądku na myśl o sprawie Śnieżnego Wspomnienia, ale jak tylko mogła, starała się odegnać strach. Nie chciała ani słowa uronić z tego, co działo się przed kociarnią.
— Słuchaj, nikomu nie podoba się ta sytuacja, ale nie ma innego wyjścia.
— Nie interesuje mnie to! Trzeba się go było pozbyć z klanu razem z tą kotką, proszę, wyjście idealne! Pszczółka nie będzie cierpieć z powodu jakiegoś...
— Wcale nie będę cierpieć, Maczku — przerwała Pszczela Duma bardziej pogodnym, ale wciąż pełnym emocji głosem. — To nie będzie trwało dłużej, niż do czasu mianowania Rusałki i Biedronki, prawda?
— Tak, do tego czasu powinny już przejść na stały pokarm. Kiedy to się stanie, możecie zupełnie o nich zapomnieć, nie proszę o nic więcej — padła odpowiedź, która najwyraźniej nie zadowoliła Makowego Pola.
— Nic więcej...! Dobre sobie! Co jeszcze mogłybyście nam zrobić, czego... — urwała na moment. — ...Jeśli wśród tych kociąt będą kocury, to nie ręczę za siebie.
— Że co? Błee! — niespodziewanie odezwała się Biedronka. Trąciła siostrę w bark, wykrzywiając pyszczek. — To jest tak na serio z tymi kociakami? Dawaj, musimy ich powstrzymać, bo zaraz nam tu wcisną jakieś samce!
— Głupia jesteś — wymamrotała tylko Rusałka w odpowiedzi. Ta sytuacja ją przerażała — nieczułość matki i siostry były jak ciosy zadawane jej sercu w ciemności, wystarczające, by wprawić ją w drżenie — ale na dnie tego mroku jaśniała iskierka. W chłodzie śmierci, na którą nie oglądał się nikt, w kręgu nieprzyjaznych spojrzeń na świat miały przyjść kocięta, które jak nikt inny potrzebować będą ciepła. I jeśli tylko zastępczyni uda się przekonać ich matkę... będzie mogła je ogrzać.
Będzie musiała je ogrzać.
Odpierając ataki Biedronki, która nie mogła jej słów puścić płazem, nasłuchiwała dalszych słów wypowiadanych przed wejściem do kociarni, gotowa interweniować sama, by za wszelką cenę doprowadzić do szczęśliwego rozwiązania.
Znakomite opowiadanie, niezwykle ujmujące momenty wybuchu emocji. Czekam na więcej, pozdrawiam...
OdpowiedzUsuń