Uniósł lekko łeb, słysząc pytanie syna. Marny uśmiech wkradł się na pysk liliowego.
— N-nawet nie wiesz j-jak bardzo — miauknął. — Z-za młodu wszystko wy-wydawało się t-takie proste — stęknął.
Szczawik jedynie mruknął.
— Cie-ciesz się młodością, Szczawiowy Liściu — dopiero, gdy wypowiedział te słowa, zrozumiał, że zabrzmiał jak stary dziad. Zażenowany spuścił uszy. — Do-dobry z ciebie kot, wie-wiesz?
Szczawik uśmiechnął się dumnie.
— Wiem — odparł, klepiąc ojca pocieszająco po grzbiecie. — Z ciebie też nie najgorszy tato — dodał.
Żywica zareagował słabym uśmiechem na komplement syna.
— Dzięki, Szczawiku.
* * *
Wędrował w kółko już kolejny księżyc. Błąkał się przy lesie koło granicy jego klanu. Niemały zagajnik, w którym zginęła jego matka stał się domem Żywicy przez ostatnie dwa księżyce. Gdyby nie częste patrole jego klanu pewnie zostałby tu na zawsze. Lecz kręcący się zbyt długo samotnik w końcu zostanie wygoniony.
Zerknął w stronę obozowisko. Skalna półka była niemal niewidoczna przez gęstwinę gałęzi. Był już tak blisko domu, a wciąż daleko. Dopiero niedawno odkrył, jak bardzo obawiał się powrotu. Zawodu na pyskach najbliższych. Pogardy. Nienawiści. Głuchej ciszy. Przez całą podróż tak bardzo marzył o powrocie do domu, że zapomniał o tym, że nikt nie wiedział co mu się przydarzyło. W oczach klanowiczów porzucił ich. Zostawił, gdy zrobiło się ciężko. Zwiał, jak ostatni tchórz. Pysk Berberys pełen pogardy na jego widok nawiedzał go w snach. Zawiedziony Szczawik, nienawidzący go Myszek, czy nieodzywająca się do niego Rumianek także pojawiały się w koszmarach wymęczonego i zagłodzonego Żywicy.
Liliowy nie umiał zadbać o siebie po nagłej śmierci przyjaciela. Tak strasznie brakowało mu czarnego kocura. Jego żartów, zawadiackich uśmiechów, czy wygłupów na poziomie kociaka ze żłobka. Coraz bardziej więdnąca trawa boleśnie przypominała Żywicy o zwykle zażenowanych oczach towarzysza, które uraczały go kolejnym wywróceniem, gdy liliowy palnął jakąś głupotę. Wrzos także odwiedzał go w snach. W przeciwieństwie do partnerki pocieszał, zachęcał do powrotu do domu, składał błahe obietnice, że wszystko jakoś się ułoży. Żywicy tak potwornie go brakowało. Nienawidził Stwórcy, i jeszcze mocniej Lisiej Gwiazdy, za to co zrobił. Gdyby rude łajno nie wygoniło syna z klanu Wrzos nigdy by z nim nie walczył i nadal towarzyszyłby Żywicy w podróży. Wszystkiemu jak zawsze był winny Lisia Gwiazda. Całe zło tego świata w oczach liliowego sprowadzało się do tej rudej kupy gówna. Miał cichą nadzieję, że ten w końcu zdechł.
— Znów czuję tą samotniczkę — usłyszał znajome miauknięcie.
Próbował sobie przypomnieć do kogo należał ten głos, lecz pamięć płatała mu figle. Wyjrzał za gęstej gałęzi sosnowej i ujrzał dwójkę Klifiaków. Kremowy kocur maszerował w towarzystwie rudego. Zapach obozowiska uderzył go w nos. Dorwała go lekka nostalgia.
— Ej, ty! — któryś z nich go zauważył.
Żywica niepewnie wychylił łebek. Rudy kocur po nawiązaniu kontaktu wzrokowego zmrużył ślipia.
— Złaź na dół — padł rozkaz.
Liliowy przełknął nerwowo ślinę i zaczął niezgrabnie zjeżdżać z sosny Przez śmierć matki zawsze obawiał się schodzenia z wszelkich drzew. Wizja nabicia się na gałąź niechybnie chodziła mu po łbie. Ze spuszczonym wzrokiem i łbem usiadł pod pniem. Mięśnie miał spięte, by móc w razie czego uciec.
— Co tu robisz? — zapytał kremowy, podchodząc do niego. — To teren Klanu Klifu, a nie uwierzę, że nie poczułaś granicy zapachowej. — miauknął osądzającym tonem.
Żywica położył uszy.
— Ja... ja... — zaczął cicho, unosząc lekko łeb.
Ujrzawszy brązowe oczy wojownika, zastrzygł uszami. Pamiętał je, szczególnie gdy radośnie błyszczały podczas zabawy z jego siostrą. Liliowy prawie nigdy się z nimi nie bawił. Miodek, Orzech i Jarzębinka zdawali się rozumieć bez słów w przeciwieństwie do zbierającego kamyczki Żywicy. Bał się kocurków w swoim wieku. Byli tak chaotyczni.
— Moglibyście zaprowadzić mnie do Berberysowej Bryzy? — poprosił nieśmiało, zdając sobie jak głupia była jego prośba. — Muszę się z nią zobaczyć.
Miodowa Chmura zmarszczył brwi. Nie poznawał go, nic dziwnego, praktycznie ze sobą nie rozmawiali. W ciągu klanowego życia byli chyba na trzech wspólnych patrolach.
— A ty kto niby? — mruknął gubiący się lekko kremowy.
Jego rudy towarzysz szturchnął go lekko.
— To nie jest Żywiczna Mordka...? — szepnął do niego. — No wiesz ten co zwiał...
Łzy pojawiły się w pomarańczowych ślipiach. Jego najgorsze obawy się spełniły. Faktycznie wszyscy myśleli, że ich porzucił. Czując rosnącą gulę w gardle, nie zaprzeczył. Za bardzo się bał, że jak otworzy pysk wydobędzie się z niego tylko żałosny jęk.
— Żywica był samcem nie pamiętasz? Ona zdecydowanie nie pachnie kocurem...
— Fakt, ale spójrz nawet podobni są do siebie — kontynuował Miętowy Strumień.
Żywica jedynie niepewnie spoglądał na jednego i drugiego, modląc się do Gwiezdnych, by wzięli go do obozowiska.
— Pro-proszę... — za jąkał jak ostatnia oferma. — Weźcie m-mnie... mnie do Berberysowej Bryzy — wbił błagalny wzrok w dwójkę kocurów.
Miodek westchnął, zerkając na towarzysza patrolu.
— Najwyżej skończy jako nowa poduszka Lisiej Gwiazdy — mruknął Miodowy Obłok, dając znać Żywicy, by poszedł za nimi. — A spróbuj coś kombinować.
Liliowy przełknął nerwowo ślinę, ale kiwnął łbem. Nie miał nic do gadania. Ucieczka też mu nie wyjdzie na dobre. Drugiej szansy już nie dostanie. Maszerował posłusznie za dwoma wojownikami w ciszy. Kątem oka zauważył niewielką kępę wrzosu. Uśmiechnął się słabo. Jak źle pójdzie to najwyżej dołączy do niego.
* * *
Czuł jak żołądek podchodzi mu do gardła. Stres go zżerał. Nerwowo oglądał się co chwilę, wypatrując z obawą trójkolorową sylwetkę. Miętowy Strumień poszedł po zastępczynie, a on siedział z Miodowym Obłokiem koło Orlego Drzewa. Nie zaprowadzili go do obozowiska. Nic dziwnego, woleli nie podpaść Lisiej Gwieździe.
—...ładna ta kotka i ma futro jak Żywica... — usłyszał strzęp rozmowy.
Rozejrzał się bacznie, zrywając na łapy. Serce biło mu jak oszalałe, a żołądek zdawał pożerać samego siebie. Na widok trójkolorowego futra wstrzymał oddech. Łzy same napłynęły mu do ślip. Ona też się w niego wpatrywała. Na jej pysku malowało się tak wiele emocji.
Zaskoczenie. Niedowierzanie. Ból. Tęsknota. Gniew. Smutek. Radość. Ulga. Znów Gniew.
— Ży-żywica...? — jego imię było tak pełne bólu.
Przełknął ciężko ślinę.
— Berberys... — zaczął niepewnie, uciekając wzrokiem od pełnych smutku żółtych ślip. — Ja... ja... ja prze-przepraszam... — łzy gorzko zaczęły wyciekać z jego ślip.
Rozkleił się na dobre. Łkał żałośnie, przepraszając kotkę. Bał się podnieść pysk. Bał się znów spojrzeć w oczy. Nie chciał znów widzieć jak bardzo ją zawiódł.
W końcu mieli być razem na zawsze.
— Ży-żywiczna... Żywiczna Mordko — usłyszał jej głos tuż koło siebie.
Niepewnie uniósł łebek.
Spojrzał w jej równie zapłakane ślipia.
— Tak... tak się cie-cieszę, że wróciłeś! — miauknęła przez łzy, przytulając się do niego mocno.
Słowa kotki zaskoczyły go. Tak bardzo, że stał uderzenie serca oszołomiony. Nie tego się spodziewał. Nie taką ją pamiętał. Nawet pachniała inaczej. Coś się zmieniło, ale nie miał pojęcia co.
— J-ja też — mruknął cicho, kładąc niepewnie łeb na barku.
Berberys uścisnęła go mocniej i puściła. Ze smutnym uśmiechem spojrzała na niego nieodgadnionym spojrzeniem. Żywica nie miał pojęcia o co chodziło partnerce.
— Chodź — miauknęła, ocierając łzy z polików i splątała z nim ogon niczym za czasów ich młodości. — Musisz kogoś poznać — uśmiechnęła się słabo.
Niepewnie na trzęsących się łapach podążył za nią. Szli spokojnym krokiem w stronę obozu. Kotka trzymała go mocno za kitę, co chwilę zerkając na niego ukradkiem, zupełnie jakby miał zaraz znów zniknąć.
— Mamo! — krzyk przerwał ciszę towarzyszącą im w drodze do obozu.
Liliowa zgrabna sylwetka wyłoniła się na horyzoncie. Tuż za nim podążał niższy łaciaty kocurek. Żywica szybko domyślił się kim był ów wojownik. Szczawiowy Liść. Jego syn, którego także zawiódł. Stres znów uderzył go. Tym razem ze zdwojoną siłą. Równie mocno co nie mógł doczekać się spotkania ze swoimi kociakami tak samo mocno się go bał. Zawodu jakiego im sprawił. Gniewu. Że pewnie wolały to rude lisie łajno... znaczy "wujka" Lisią Gwiazdę. Zgarbiony, schował się za ciałem partnerki.
— Mamo, o co chodziło z tą samotniczką... — urwał, zauważając, liliowe futro.
<Szczawik surprise tata wrócił>
:::00000
OdpowiedzUsuń