“Gdyby nie moja matka…” pomyślał z goryczą. “Pewnie już by mnie tu nie było.”
Wyszedł z obozu. Szorstka ziemia i ścieżki między drzewami prowadziły go coraz dalej. Nie myślał o celu, właściwie szedł na oślep – byle być jak najdalej od wszystkiego, co czekało na niego w obozie. Od dziwnych spojrzeń, od poczucia bycia nikim, a także od… radosnych, beztroskich rozmów kotów, którym zazdrościł.
Po pewnym czasie łapy zaczęły piec go od marszu, ale nie przerywał. Nie szukał wzrokiem cienia, aby się schronić i odpocząć, a jedynie brnął dalej. Ból towarzyszył mu już przez resztę wędrówki, ale Wiciokrzew nie starał się go pozbyć. Zamiast tego powtarzał sobie, że tylko teraz czuje, że żyje, że istnieje. Słońce wspięło się wysoko nad horyzont, a później znowu zaczęło opadać. On jednak, jak na upartego, szedł dalej i dopiero późnym wieczorem, gdy jego ciało nie było już w stanie postawić kolejnego kroku, padł przy brzegu rzeki. Objęcie trawy było nieprzyjemne, bo przepełnione nieprzyjaznym zimnem. Oprócz tego przy jego uchu delikatnie szumiała woda, a wiatr niósł za sobą zapach mokrej ziemi. Wszystko to zdawało się go uspokajać, więc leżał tak, z nosem przyciśniętym do gleby, powoli mrużąc oczy. Obraz przed jego oczami falował, jakby wszystko odpływało w dal. Było mu wszystko jedno, chciał tylko spokoju, ciszy, odpoczynku.
Jednak wtedy… usłyszał chlupot. Dźwięk rozpryskującej się naokoło wody. Niezwykle… realny, przeszył głowę ucznia. Zanim ten zdążył podnieść ociężały łeb, usłyszał czyjś głos:
— Ej, młody, wszystko w porządku? — zabrzmiało obok, spokojnie, niemal zbyt spokojnie. Ton obcego był beznamiętny, nijaki, jakby to pytanie było tylko formalnością, jakby wcale nie zależało mu na odpowiedzi. Zaskoczony, Wiciokrzew z trudem otworzył szerzej ślepia. Sylwetka, ciemna, rozmazana na tle zachodzącego słońca. Ktoś stał przy nim, ktoś zupełnie obcy. Jakiś samotnik pachniał nieznajomo – lasem, pyłkami, kurzem, a także starością. Uczeń tylko westchnął, bo nie miał siły odpowiadać. — Mowę ci odebrało? Co ci się stało, czemu leżysz? Może ci za ciepło? — dopytywał samotnik, trącając go lekko łapą. Wiciokrzew zadrżał, jakby dotyk wyrwał go z letargu i wyszeptał, lekko podirytowany:
— N-nie… — zakaszlał. Jego głos był dziwnie zduszony jakby szorstki. — Zme-zmęczyłem się tylko. Chcia-chciałem odpocząć. — Nieznajomy uniósł brew i przechylił głowę, jednak jego pysk wciąż pozostawał niezmiennie… obojętny.
— Ale tu w okolicy są lisy, zdajesz sobie z tego sprawę? Co, gdyby cię taki zjadł? — mruknął, głosem nasyconym drwiną. Na to liliowy tylko strzepnął ogonem i przeniósł swój wzrok na samotnika.
— Wre-wreszcie zaznałbym spo-spokoju — odparł cicho, niemal bez emocji. Na krótką chwilę zapadła cisza. Nawet rzeka jakby przycichła. Obcy nie odpowiedział od razu, a jedynie patrzył na kocura z góry, jakby szukał sensu w słowach, które wcale nie powinny paść z ust tak młodego kota.
— W sensie? Chciałbyś umrzeć? — zapytał, unosząc brew z udawaną naiwnością. Choć jego ton brzmiał niewinnie, kąciki ust nieznacznie unosiły się na wzór uśmiechu, którego Wiciokrzew nie dostrzegał. — Och, nie! Ale… dlaczego, młody? Dlaczego chciałbyś umrzeć! Przed tobą jeszcze tyle wspaniałych chwil! — dodał z przesadną teatralnością, a potem zgrabnie usiadł tuż obok ucznia, unosząc łapę i zaczynając nią dramatycznie gestykulować, jakby czarował.
— Wspa-wspaniałych? — Liliowy parsknął cicho, sucho. — Nie ma-mam żadnej przy-przyszłości! Nie mam me-mentora… rangi, ni-niczego nie mam…! — Jego głos drżał jak liść na wietrze. — Je-jestem ni…nikim, klan wi-wie o tym za do-dobrze.
Samotnik zamrugał powoli, wpatrując się w młodzieńca, a potem ponownie przechylił głowę w bok.
— Hm. Nikim, powiadasz? — mruknął ciszej, zamyślonym wręcz głosem. Brzmiał poważnie, a jego oczy wręcz lśniły. — To ciekawe, bo ja właśnie widzę przed sobą kogoś, kto może być… wszystkim! — zawołał. Wiciokrzew spojrzał na niego z zaskoczeniem. W zmęczonych oczach pojawiła się niepewność, ale i zaciekawienie.
— C-co? Mówisz o mn-mnie? — wychrypiał.
— Och, oczywiście! — Niebieski wstał i zaczął krążyć wokół kocura niczym drapieżnik krążący wokół swojej ofiary. — Przemyśl to, młody. Urodziłeś się w cieniu, wypchnięty, zapomniany, zraniony, mam rację? Wszyscy cię zignorowali, bo się bali… a wiesz dlaczego? Bo nie potrafią kontrolować tego, czego nie rozumieją! A ty jesteś… wyjątkowy. — Ostatnie słowo wypowiedział niemal szeptem. Jego głos wydawał się taki miękki, płynny, hipnotyzujący. Nie zająknął się ani razu, w przeciwieństwie do Wiciokrzewa. Uczeń drgnął, jego uszy stanęły na sztorc, ale nie przerwał samotnikowi. Po prostu nasłuchiwał. — Świat nie potrzebuje kolejnego kota, który zawsze jest na zawołanie, który ślepo wykonuje każdy rozkaz! On potrzebuje kogoś, kto odważy się myśleć sam. — Niebieski zbliżył się do ucznia i położył łapę na jego czole. — Kogoś, kto zna ból, samotność i odrzucenie. Kogoś, kto rozumie cierpienie innych… i wie, jak je wykorzystać.
— Wykorzy-...?
— Dla dobra, oczywiście. Dla zemsty, dla zmiany! — Po tych słowach kocur zamilkł i znowu usiadł, przeciągając się powoli, jakby wszystkie słowa, które wypowiedział, były takie proste, przyjemne. — A może po prostu dla własnej satysfakcji? Ty zdecydujesz — zaśmiał się donośnie, cienkim głosem. Wiciokrzew siedział w milczeniu, a w jego głowie kłębiły się myśli.
— Ale… ja n-nie jestem si-silny… — odezwał się w końcu. — Nie umiem wa-walczyć, nie znam się na zio-ziołach… jestem be-bezużyteczny! W ni-niczym ci nie po-pomogę… przy-przykro mi — westchnął. Samotnik zastanawiał się przez chwilę, lecz potem z nowym wigorem kontynuował:
— I to czyni cię silniejszym, niż myślisz! — Uniósł głowę do góry. — Widzę w tobie potencjał, ale nie każdy potrafi z niego skorzystać. Wiesz, jeśli chcesz umrzeć, droga wolna! Ale jeśli chcesz coś zmienić… mogę ci pomóc. Mogę wskazać ci właściwą drogę…
— A-ale… co to za dro-droga? — liliowy zapytał, cichym, niespokojnym głosem. Kocur uśmiechnął się pod nosem, tym razem szerzej, cieplej.
— Droga… na której nikt już nigdy nie będzie tobą pomiatał. Na której staniesz się prawdziwą gwiazdą… — wyszeptał. Na moment zapadła cisza. — A tak w ogóle… — rzucił nagle, jakby sobie o czymś przypomniał. — Nie przedstawiłem się, ach, gdzie moja głowa! Jestem Szczypiorek. Samotnik, o wielkich planach i marzeniach… — Po tych słowach znowu umilkł, pozwalając swojemu imieniu wybrzmieć w ciszy wieczoru. Wiciokrzew uniósł lekko łeb, jakby chcąc coś powiedzieć, ale Szczypiorek podniósł łapę, dając mu znak, aby jeszcze milczał. — Nie musisz teraz nic mówić! — kontynuował łagodnie, niemal pieszczotliwie. — Zostawiłem ci sporo do przemyślenia, zdaje sobie z tego sprawę… dlatego zastanów się dobrze nad swoją decyzją, a jeśli uznasz, że chcesz coś zmienić… Jutro o tej samej porze. — Pochylił się nieco nad uczniem, tak, że ich nosy niemal się stuknęły. — A pokażę ci świat, którego twoja przynależność nigdy nie pozwoliła ci zobaczyć.
Odwrócił się wtedy bez słowa i powoli ruszył wzdłuż rzeki. Jego sylwetka stopniowo niknęła w ciemności, podczas gdy liliowy siedział w bezruchu nad brzegiem, z poczuciem pustki w głowie.
***
Wiciokrzew wyruszył z obozu, gdy słońce było w zenicie. Jego ruchy były powolne, niemal leniwe, a w jego oczach tliła się niepewność. Wiedział, dokąd zmierzał, ale nie był pewien, po co i dlaczego. Nikt nie zauważył, jak przecisnął się przez wyjście z obozu, ale może to i lepiej? Nie robił tego wszystkiego w tajemnicy, ale też nie chciał, by ktokolwiek zadawał mu niewygodne pytania na temat tego, gdzie zmierza. To była przecież jego sprawa. Jego, tylko i wyłącznie jego. Uczniowi zależało, aby koniecznie się nie spóźnić. Choć sam przed sobą nie chciał tego przyznać, nie mógł znieść myśli, że Szczypiorek mógłby na niego czekać. Wciąż miał w głowie jego przekonujące, pewne siebie słowa, pełne troski i nadziei. Serce liliowego biło dziwnie szybko, jakby właśnie dokonać czegoś, co powinno mieć znaczenie, ale… przecież nie miało. Już nic nie miało znaczenia, a przynajmniej tak sobie wmawiał. Normalnie bałby się ponownie spotkać z niebieskim kocurem, ale teraz? Teraz gdy już na niczym mu nie zależało? I tak nie powinien tu być. Powinien spoczywać już w objęciach Wszechmatki, ale skoro ta nie pozwoliła mu jeszcze opuścić tego świata, to chyba mógł się jeszcze przez chwilę zabawić… kto wie, może jeszcze przez tego nieznajomego uda mu się zaznać trochę słodyczy w życiu?
Gdy dotarł na ustalone miejsce, słońce wisiało już wysoko na niebie. Wiciokrzew rozejrzał się powoli, ale po Szczypiorku nie było ani śladu. Żadnych odcisków łap, nie było nawet jego zwietrzałego zapachu. Stanął w miejscu, lekko marszcząc brwi. Dziwne. Napiął mięśnie, rozglądając się wokół siebie, jakby spodziewał się ataku, ale nic nie nadeszło. Tylko wiatr musnął jego futrem, a tak… nic. Cisza. Poczuł zawód. Poczuł się głupi, naiwny. W jego zmęczonych oczach zaczęły formować się ciepłe krople łez. Czego on w ogóle się spodziewał? Że jakiś samotnik, którego znał tylko z jednej rozmowy, naprawdę go nie wystawi? Ależ on był głupi! Głupi! Głupi! Jego łapy zadrżały, z trudem się na nich utrzymywał. Chciał opaść, znowu. Zacisnął zęby na wardze, a wtedy…
Usłyszał kroki. Lekkie, eleganckie. Zadarł głowę, zamarł. W jego stronę prędko kroczył niebieski samotnik. Ten sam, z którym wczoraj rozmawiał. Uczeń wypuścił powietrze z płuc, czując, jak nadzieja wypełnia jego serce. Jeszcze przez moment się trząsł, ale w końcu udało mu się uspokoić.
— Młodzieńcze! — zawołał Szczypiorek, podnosząc ogon do góry. — Jednak… przybyłeś. — Zatrzymał się kilka długości wąsa od liliowego. Na jego pysku widniał subtelny uśmiech. — Bałem się, że stchórzysz — zadrwił. Wiciokrzew drgnął, nieco speszony, a potem wbił spojrzenie w swoje łapy. Na jego mordce pojawił się nieodgadniony grymas.
— N-nie… — wymamrotał, unikając wzroku rozmówcy. — Dla-dlaczego miałbym? — zapytał ostrożnie, ledwo słyszalnie. Szczypiorek uniósł jedną brew do góry.
— Jak to dlaczego? Ostatnio… taki niechętny byłeś — wyjaśnił, przekrzywiając głowę. — W każdym razie, może już ruszajmy? Jeśli chcesz wrócić do obozu przed nocą. — Na te słowa Wiciokrzew wzruszył ramionami, nawet nie podnosząc głowy.
— I tak ni-nikogo nie o-obchodzi, czy je-jestem w obozie, czy n-nie… — odparł smutno, na co niebieski nie odpowiedział. Zamiast tego obrócił się i zbliżył do krawędzi rzeki. Zanurzył przednie łapy w chłodnej wodzie.
— Idziesz? — zawołał przez ramię. Liliowy zawahał się, stojąc jak słup. Jego uszy drgnęły nerwowo, a oczy utkwione były w rwącej rzece. Pamiętał, jak kiedyś przeprawiał się przez rzekę z Rokitnikiem… co nie było wcale łatwe. Nie przepadał za wodą, nie pamiętał, czy w ogóle potrafił jeszcze pływać.
— Ja… n-nie wiem, czy… — zaczął, ale jego głos ucichł. Szczypiorek przewrócił oczami ze zirytowaniem.
— Dasz radę! — wtrącił się, marszcząc brwi. — Woda wcale nie jest tu taka głęboka, jak ci się wydaje. Tylko nie panikuj. — Te słowa wcale nie dodały uczniowi otuchy, ale tak czy siak, zrobił pierwszy krok w stronę brzegu. Był spięty, nieco przerażony, ale nie chciał zawieść samotnika. Brnął przed siebie, aż do momentu, w którym zimna woda dotknęła jego łap. Zatrzymał się gwałtownie, a jego futro na karku odruchowo się zjeżyło. Poczuł, jak jego mięśnie się napinają, a końcówka ogona zaczyna nerwowo drgać. Położył po sobie uszy, czując, jak jego oddech przyspiesza. Szczypiorek poszedł pierwszy, szukając najpłytszych miejsc. Jednak pływanie było tu nieuniknione. W końcu niebieski stracił grunt pod łapami i zaczął nimi wymachiwać, aby przedostać się na drugi brzeg. Liliowy poczuł, jak jego ciało ogarnia strach na samą myśl o straceniu podłoża pod sobą, ale… przecież skoro już tu był, to wstydem byłoby się wycofać.
Ruszył do przodu.
Woda chlapała dookoła, gdy ten z trudem cisnął w stronę brzegu po drugiej stronie rzeki. W pewnym momencie przestał czuć grunt i począł instynktownie wiosłować swoimi kończynami, próbując desperacko utrzymać głowę nad powierzchnią.
Udało się, o dziwo.
Doczłapał na brzeg, dysząc ciężko. Jego przemoczone futro przylegało mu do skóry, ale… żył. Samotnik zachichotał, a potem przeciągnął się na słońcu, jakby nic się nie wydarzyło.
— No i co? Nie było tak strasznie — mruknął z rozbawieniem w głosie. Wiciokrzew nie odpowiedział, wciąż próbując uspokoić swój oddech. Szczypiorek nie czekając ani chwili dłużej, zaczął iść przed siebie. — Szybko! Nie mamy całego dnia — dodał, tym razem szorstko. Ucznia zdziwiła ta nagła zmiana w jego tonie, ale nie miał czasu jej kwestionować. Krzywym, nieco zmęczonym krokiem dreptał ciężko za samotnikiem.
Gdy tylko dotarli do nory, Wiciokrzew zamierzał wejść do niej za Szczypiorkiem, ale nagle z jej wnętrza wybiegł samotnik o poszarpanym, brązowym futrze. Pysk miał pełen świeżo zerwanej kocimiętki, a jego krok był chwiejny, jakby ledwo trzymał się na łapach. Liliowy aż cofnął się z zaskoczenia. Od tamtego kota bił wyraźny, duszący zapach choroby. Pewnie chorował na czarny kaszel, skoro była mu potrzebna akurat kocimiętka. Biedny.
— Ej! Ty zapchlony złodzieju! Oddawaj to! — zawołał wściekle Szczypiorek, robiąc kilka kroków za uciekającym kotem, ale już po chwili westchnął, parsknął coś pod nosem i zawrócił, jakby nie miał siły ani cierpliwości, aby gonić tego kota. Wiciokrzew ostrożnie ruszył za nim do wnętrza nory. Schodząc w dół, poczuł, jak chłodne, wilgotne powietrze osiada na jego futrze. Do nozdrzy wdarł się ciężki zapach jakby mieszanina różnych ziół, mokrej ziemi i kurzu. W środku znajdowało się kilka płaskich kamieni, które służyły kocurowi, jak składzik. Leżały na nich różne zioła – niektóre poukładane starannie, inne porozrzucane byle jak. Gdzieś w kącie leżały martwe robaki, a przy jednej ze ścian leżało rozwalone, niewielkie posłanie, na którym Szczypiorek zapewne spał i odpoczywał.
Niebieski podszedł do jednego z kamieni i zrzucił z niego kilka ususzonych liści, a wtedy oczom ucznia ukazała się kocimiętka. Świeża. Znał ją, wiedział, do czego służy, ale mimo to nie powiedział ani słowa. Stał tylko lekko zgarbiony, z podkulonym ogonem i położonymi uszami. Szczypiorek zauważył jego spojrzenie i uśmiechnął się delikatnie pod nosem. Bez zbędnych słów podniósł kocimiętkę z miejsca i zbliżył się do ucznia.
— No właśnie… mam coś dla ciebie — powiedział spokojnie, kładąc zioło bliżej Wiciokrzewa. — Na oczyszczenie umysłu. Wiesz, co to?
Liliowy spojrzał na kocimiętkę, a potem na kocura. Nie ruszył się, przez moment wyglądał, jakby się zawiesił. Czuł, jak słowa cisnęły mu się na język – ale nie potrafił ich wypowiedzieć. Coś go powstrzymywało. Zamiast tego usiadł i spuścił wzrok.
— N-nie… — wyszeptał. Skłamał. Poczuł napięcie, jakie pojawiło się w powietrzu. Ogon Szczypiorka delikatnie poruszał się z boku na bok, a jego ucho co jakiś czas drgało.
— Nie szkodzi. Po prostu je powąchaj. — Szczypiorek na przemian zaciskał i rozluźniał swoje łapy. Uczeń, choć jego łapy lekko drżały, pochylił się i ostrożnie wciągnął zapach zioła. Najpierw… niepewnie. Jakby wciąż nie był pewien, czy powinien. Ale potem zrobił to znowu. Na jego pysku nie pojawiła się żadna wyraźna emocja, ale czuł, jak jego łapy miękną. Napięcie, które trzymało go sztywno przez całą drogę, zaczęło powoli opuszczać jego ciało. Przymknął oczy, wzdychając głęboko. Szczypiorek obserwował go przez chwilę spod przymrużonych powiek, ale uczeń wyglądał jak siedem nieszczęść. Był skulony, a ogon miał zawinięty ciasno wokół łap, jakby próbował się tym odgrodzić od całego świata. Samotnik mlasnął kilka razy, jakby zastanawiał się jeszcze nad tym, czy ten uczeń jest wart całego zachodu.
— Jak się czujesz? — zapytał w końcu. Jego głos wyrażał jedynie czystą ciekawość, aniżeli troskę. Był chłodny, obojętny. Wiciokrzew nie zareagował. Tępo wpatrywał się w skrawek ziemi, który akurat miał przed oczami. Mrugnął powoli, ale jego oczy pozostały puste. Jakby jego duszy nie było w środku.
Szczypiorek westchnął cicho, poirytowany tą ciszą. Podszedł bliżej, a potem bez zawahania, zdecydowanym ruchem przycisnął łapą głowę ucznia, zmuszając go, by pochylił się nad liśćmi kocimiętki.
— Może… powąchaj jeszcze raz? — powiedział z udawaną łagodnością, choć jego ruchy zdecydowanie takie nie były. Liliowy nawet nie protestował. Wciągnął nosem zapach, który szybko wypełnił jego płuca. Obraz przed jego oczami zaczął się lekko rozmywać, a linie obiektów stopniowo zanikały. Kąciki jego ust powędrowały do góry w ciepłym uśmiechu, a z gardła wyrwało się niekontrolowane mruczenie. Szczypiorek wzdrygnął się i cofnął gwałtownie, jakby takie zachowanie było czymś obrzydliwym.
— Dobrze, dobrze… — mruknął pod nosem i usiadł, aby przyjrzeć się Wiciokrzewowi. — Powiedz mi, młody… jak cię traktują w klanie? — zapytał. — Nie wyglądasz na szczęśliwego, mam rację? Jesteś… smutny? Zawiedziony? Zły…?
Uczeń uniósł na niego wzrok. Jego źrenice zdawały się delikatnie rozszerzone, a spojrzenie nieobecne – ale mimo to, gdzieś w głębi na moment błysnęła iskierka zdziwienia.
— N-nie… tra-traktują — wyjąkał. — Ja je-jestem dla nich… jak… jak po-powietrze! — zawołał nagle, a potem zachichotał, wyciągając łapy do przodu. Szczypiorek zbliżył się nieco, a jego głos stał się cichszy.
— Więc… chciałbyś się od nich uwolnić? Może nawet się… zemścić?
Liliowy otworzył pysk, ale długo nie potrafił wydusić z siebie odpowiedzi. Zamiast tego odwrócił łeb na bok, wpatrując się w jeden z ciemnych kątów w norze.
— Mo-może… — wymamrotał cicho. — Ale… n-nie mogę! — zaskrzeczał. Samotnik prychnął.
— Dlaczego? Przecież i tak cię nie kochają! Nie szanują! Dlaczego TY masz im okazywać litość? — zapytał, marszcząc nos.
— N-nie wiem… — padło w odpowiedzi. Zapach kocimiętki wciąż unosił się w powietrzu, drażniąc jego nos. Miał wrażenie, że jego kończyny są teraz takie… miękkie, słabe. Czuł się taki lekki – szczęśliwy, ale jednocześnie… dziwnie zmartwiony. Niebieski pokręcił głową.
— No nic — miauknął. — To może jutro o tej samej porze, znowu?
Wyleczeni: Mrówkolew
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz