TW: Smutne myśli, przykre zamiary
Rokitnik, jego ‘mentor’, leżał teraz unieruchomiony w lecznicy. Nie mógł przeprowadzać treningów, ale prawda była taka, że ich więź (o ile jakakolwiek była), już dawno zaczęła się kruszyć. Nawet zanim ból przygwoździł burego do posłania, kocur i tak nie był zainteresowany swoim uczniem. Przestał brać pod uwagę jego los, jakby w jego oczach Wiciokrzew przestał być kimś wartym trudu – jakby po prostu nie miał szansy kiedykolwiek wyrosnąć na kogoś wartościowego. A jednocześnie liliowy pamiętał dni, w których przesiadywał w lecznicy, a jeszcze wcześniej dni, gdy Rokitnik z determinacją bronił wejścia do lecznicy, nie pozwalając swojemu uczniowi przekroczyć jej progu. Wówczas bolało, potem bolało jeszcze bardziej, bo wtedy nikt już go nawet nie zatrzymywał. Nikt nie widział powodu, by mu czegokolwiek zabraniać. Nikt już niczego od niego nie oczekiwał.
Nie zamierzał zostawać wojownikiem. Wiedział, że ta ścieżka nie była dla niego. Nie dawała mu sensu, spokoju ani poczucia ukojenia. Od zawsze pragnął czegoś głębszego, dlatego kroczył za Świergot, która pozwalała mu przyswajać wiedzę w zakresie medycyny. Ale teraz i to zostało mu odebrane. Odkąd u boku szamanki pojawiła się szylkretowa koteczka, nosząca imię Kruszynka, wszystko się zmieniło. Tam, gdzie niegdyś był on, teraz była ona. Zdolna, zdeterminowana, a przede wszystkim wybrana. Liliowy nie miał nawet odwagi, aby zajrzeć do lecznicy. Paraliżował go strach, wstyd i żrące poczucie odrzucenia. Bał się już nawet spojrzeć szamance w oczy, bał się odezwać. Bał się nawet zaproponować pomoc, jakby już samą swoją obecnością zakłócał porządek, który ustanowił się bez niego. Czuł się jak jedno ze zużytych ziół – był przydatny tylko przez chwilę, tylko na moment wydawało się, że świat go potrzebuje, a potem przyszedł moment, w którym mógł zostać odrzucony w zapomnienie. Ale przecież nie mógł mieć pretensji. Nigdy oficjalnie nie został uznany za medyka, nigdy nie otrzymał tego zaszczytu. Może to właśnie Kruszynce było to wszystko pisane, może ona lepiej spełni się w tej roli? On być może od zawsze miał być tylko zamiennikiem, który trzymał wszystko w ryzach do pojawienia się prawdziwego bohatera.
Ale skoro nie był już potrzebny, skoro nie był wojownikiem ani medykiem, to kim był?
Sówka, przywódczyni, również zdawała się o nim zapomnieć. Przeszła obok niego tyle razy, jakby był tylko kamienną rzeźbą stojącą na środku obozu. Od dawna już powinien zostać przypisany do jakiejś roli – choćby do roli stróża – ale nie. Nadal tkwił w zawieszeniu. Jakby czas stanął dla niego w miejscu.
Każdej nocy, gdy kładł się spać, dręczyło go to samo pytanie: dlaczego właśnie on? Dlaczego Wszechmatka wybrała jego, by dźwigał tyle nieszczęść i porażek? Ile jeszcze miał znieść? Ile razy jeszcze miał patrzeć, jak jego świat się rozpada, podczas gdy inni rosną, kwitną, znajdują swoje miejsce? Miał nadzieję, że los mu w końcu odpuści, że Wszechmatka choć raz się nad nim zlituje, ale nie… Zamiast tego przesyłała mu kolejne rozczarowania, kolejne kłody pod łapy, jakby jego cierpienie było tylko jej rozrywką.
***
Był późny wieczór. Niebo zdobiły szarawe smugi chmur, które powoli przesuwały się nad koronami drzew w obozie. W obozie panował względny spokój – a większość kotów już dawno zaszyła się w swoich legowiskach, szykując się do snu. Wiciokrzew natomiast siedział. Był nieruchomy, a także nie wydawał z siebie żadnego dźwięku. Sam nie wiedział, dlaczego jeszcze nie leży w swoim legowisku, jak inni. Czuł się taki zbędny, bezużyteczny i niewidzialny. Może powinien pójść patrolować granicę? A może ruszyć na samotne polowanie, by choć przez chwilę mieć wrażenie, że robi coś pożytecznego? Albo mógłby zapytać Kruszynkę, czy nie potrzebuje pomocy… ale… po co? Przecież świetnie sobie radziła. Wyglądała, jakby naprawdę czuła powołanie, jakby praca jako uzdrowicielka była dla niej czymś naturalnym. Nie to, co dla niego, bo choć uwielbiał posadę medyka, to wszystko zawsze przychodziło z wysiłkiem, jakby rzeczywiście Wszechmatka nie przewidziała dla niego miejsca w żadnej historii.
Zrezygnowany, jakby z każdą chwilą tracił nadzieję, wspiął się powoli po krzywym, zadrapanym pniu. Każdy ruch zdawał się cięższy i sztywniejszy od poprzedniego. Gdy w końcu dotarł do swojego posłania – brudnego, niechlujnego, położonego gdzieś w kącie, z dala od innych – jedna z gałązek osunęła się pod jego ciężarem i z trzaskiem runęła na ziemię. Donośny dźwięk odbił się echem w jego głowie. Na pysku wymalowany miał zawód, jakby czuł, że nawet drzewo miało mu za złe, że tu jest. Wiciokrzew westchnął głęboko, a potem zawinął się w kłębek, choć jego ciało nie potrafiło znaleźć odpowiedniego ułożenia. Kręcił się niespokojnie, a każda pozycja wydawała się gorsza od poprzedniej. Gałązki wbijały mu się w bok, mech był zbyt wilgotny, a jego własna sierść nieuczesana, skołtuniona i zlepiona kurzem. Lecz prawda była taka, że to nie to bolało go najbardziej, a to, co nosił w środku. Jego bezsenność nie brała się z warunków, w jakich spał, a z samotności i ciszy, która w jego umyśle brzmiała głośniej niż jakiekolwiek słowa. Kocur pogrążony był w myślach, aż tu nagle… łup. Niewielki kamyk trafił go prosto w głowę.
— Przestań hałasować! — warknął jakiś zirytowany głos z góry, pełen złości stłumionej jednak przez senność. — My chcemy spać, a ty nas wszystkich budzisz!
Głos tego ucznia był jak kolejne uderzenie. Liliowy zamarł, czując, jak jego żołądek gwałtownie się zaciska, jakby ktoś właśnie go kopnął. Oczy zaszkliły mu się natychmiast, ale nie zapłakał, a przynajmniej nie głośno. Wcisnął pysk między łapy i leżał nieruchomo, jakby miał nadzieję, że w końcu zapadnie się pod ziemię. Czuł, jak cała skóra pali go od wstydu, od żalu, od tego ciężkiego, duszącego poczucia, że jest tylko przeszkodą i problemem w codzienności innych. Nikt nigdy nie zadał sobie trudu, by zapytać, co się z nim dzieje. Nie musieli, bo dla nich on zawsze był tylko uciążliwym szeptem, którego łatwiej było uciszyć.
Dopiero gdy oddechy uczniów znów stały się równe i ciche, Wiciokrzew poruszył się lekko. Podniósł głowę i spojrzał w górę. Niebo, przysłonięte gęstymi chmurami, nie dawało mu pocieszenia. Gwiazdy były niewidoczne, jakby nawet i one nie chciały dziś na niego patrzeć.
Po chwili, jakby poruszony jakąś siłą wyższą, zaczął grzebać w swoim legowisku. Wydobył ostrożnie kilka czerwonych jagód, które trzymał tam od jakiegoś czasu. Były schowane wśród liści i gałązek na “czarną godzinę”. Owinął starannie owoce ostrokrzewu w liść i uniósł delikatnie, jakby trzymał coś świętego. Wiedział, do czego służą. Wiedział, co mogą mu dać. Dlatego powoli, niemal bezszelestnie, zszedł z drzewa, ostrożnie stawiając łapy, jakby każdy krok miał znaczenie. Nie chciał, by ktokolwiek go zauważył. Nie chciał sprawiać nikomu przykrości. Chciał po prostu gdzieś odejść… daleko, bez śladu.
I nagle rozległ się głos:
— Wiciokrzew...?
Stał jak wryty. Czerwone jagody wypadły z zawiniątka i rozsypały się na ziemi. W panice przycisnął łapę do jednej z nich, próbując pozbyć się dowodów, lecz ta tylko splamiła jego futro szkarłatem. Odwrócił się powoli, w klatce piersiowej czując bijące serce, a wtedy zobaczył ją…
I nagle rozległ się głos:
— Wiciokrzew...?
Stał jak wryty. Czerwone jagody wypadły z zawiniątka i rozsypały się na ziemi. W panice przycisnął łapę do jednej z nich, próbując pozbyć się dowodów, lecz ta tylko splamiła jego futro szkarłatem. Odwrócił się powoli, w klatce piersiowej czując bijące serce, a wtedy zobaczył ją…
Łysą kotkę. Niewątpliwie jego matkę.
<Mamo? Wybacz mi, proszę...>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz