cw: tyci tyci gore?? + trauma
Słońce powoli chowało się już za linią horyzontu, rzucając ostatnie, różowawe promienie na tereny klanów. Na brzoskwiniowym, stopniowo ciemniejącym niebie powoli pojawiał się księżyc, zwiastując niechybnie nadchodzącą noc. Lulkowa Łapa, tymczasem, siedział w obozie, trzymając w pyszczku świeżo zebrane, pożółkłe liście buka. Miał je zanieść Różanej Woni, aby uzupełnić kurczące się zapasy — coś jednak sprawiło, że zamiast być produktywnym i pomocnym, wgapiał się w krzaki jak głupi. Wyglądał, jakby przebywał w jakimś transie — a na pewno w stanie, przynajmniej, dość głębokiego zamyślenia. Nie to, żeby było to coś… niespodziewanego, biorąc pod uwagę zaistniałe niedawno okoliczności. Przecież zaledwie kilka, kilkanaście wschodów słońca wcześniej odbyło się zgromadzenie. Pierwsze w jego życiu. Wydarzenie, którego nie mógł się doczekać — jak prawdopodobnie każdy kot w jego wieku. Wszystkie kocięta i świeżo mianowani uczniowie zawsze przecież wyczekiwali tego momentu. Honorowego. Pokojowego. Radosnego.
Czy to wszystko były kłamstwa? Cóż. Niezależnie od tego, Lulek szczerze liczył, że to było jego ostatnie zgromadzenie. Nie wierzył, że aż tyle rzeczy mogło na nim pójść źle — najpierw ulewa, grad, który znokautował kilka kotów, burza i gromy. Później ich nieszczęsna walka, kłótnia, nie wiedział nawet, jak powinien to nazwać. Cudem było to, że uniknęli kary. Biało-czarny podejrzewał, że okazana im ze strony Spienionej Gwiazdy łaska była powiązana ze sposobem w jaki… zakończyło się to spotkanie. To coś. To makabryczne… przedstawienie? Figura, która przemawiała do nich tamtego wieczora, zdecydowanie próbowała nadać swojemu wystąpieniu taki charakter. Jakby to była jakaś chora forma sztuki. Daleko temu jednak było do zmyślonego scenariusza — głowa, którą trzymała, którą upuściła… Była zdecydowanie zbyt realna.
I Lulkowa Łapa nie mógł pozbyć się jej obrazu z głowy. Za każdym razem, gdy zamykał oczy, gdy starał się zasnąć, myśleć o czymś innym — ten obrzydliwy, gorszący widok zawsze mu się ukazywał. Nie mógł od niego uciec, choćby próbował. Czuł się słabo na samo wspomnienie tego obrazu. I dźwięków, które później do niego dołączyły. Zapachu juchy, widoku tak wielu wojowników barbarzyńsko rozdzierających ciało obcego potwora, odgłosów towarzyszących rozdzieraniu skóry. Dręczyło go to nawet w snach, nie pozwalało zmrużyć oka, co zmusiło ucznia do skorzystania z pomocy medycznej w postaci nasion maku. One chociaż na chwilę pozwalały mu odetchnąć, gdy świat okrywał się w mroku, a wszystkie świeże wspomnienia wciąż bolały, paliły, niczym jątrzące się rany.
Dlatego i tym razem, zauważając zbliżający się zachód, całkowicie się wyłączył i pogrążył w zamyśleniu. Nie zważał na mijające go koty. Nie wiedział nawet, czy któryś się do niego odezwał. Nie chciał patrzeć na znajome mordki — widział na nich strach, przerażenie, co prawdopodobnie nawet nie było prawdą, po prostu jego umysł sobie z nim pogrywał. Taką przynajmniej miał szczerą nadzieję.
W końcu jednak wybudził się z tego transu, czując gałązkę, która spadła z drzewa i delikatnie uderzyła go w łebek. Potrząsnął nim i zamknął oczy, starając się uspokoić przyspieszony oddech — chociaż wcześniej nie miał najmniejszego pojęcia o tym, że oddychał zbyt szybko. Prędko podniósł się z miejsca i poszedł do legowiska medyków, aby zostawić w nim przyniesione liście i poprosić o kolejną dawkę cudownych nasion. Różanej Woni raczej się to nie podobało — ale nie miała wyjścia, gdy widziała Lulka niemal nieprzytomnego na ostatnich medycznych treningach.
Po załatwieniu wszystkich tych spraw pożegnał się z kotką, życząc jej dobrej nocy, po czym skierował się w stronę wyjścia z obozu, planując udać się na wyspę i zaznać nieco odpoczynku. Pomimo przesypiania całości nocy dzięki medykamentom, wciąż był ciągle zmęczony i przygaszony. Potrzebował znacznie więcej odpoczynku, aby się zregenerować — nie dziwiło go to, zarówno Pierzasta Kołysanka, jak i medyczka wspominały o tym, gdy uczyły go o dokładnym działaniu nasion maku. Było to jednak wciąż wybitnie frustrujące.
Lulkowa Łapa ziewnął przeciągle, zbliżając się do wyjścia z obozu. Przymknął oczy na zaledwie kilka uderzeń serca — i to wystarczyło, aby w tym momencie wpadł na kogoś w przejściu. Zatoczył się, ale udało mu się odzyskać równowagę na czas. Trzepnął głową kilka razy, zaczynając już odczuwać działanie leku.
— Uważaj jak- Och, Lulek! — Usłyszał znajome syknięcie.
Tuż przed nim stała jego siostra wraz z mentorem, wracająca właśnie z treningu. I ewidentnie wściekła. Ups.
< Wężynowa Łapo? >
[666 słów]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz