Obecność Brzęczkowego Trelu pomagała jej w przeżyciu żałoby. Margaretkowy Zmierzch dzieliła ze starszą legowisko, pozwalając, aby kocica dbała o nią jak o małe kocię - pilnowała, aby szylkretka nie zapominała o jedzeniu, jak i również o innych rzeczach, jak chociażby pielęgnacja futra. Te małe gesty sprawiały, że partnerka lidera przestawała czuć ucisk w piersi na parę chwil.
Do czasu, aż przez otwór do legowiska starzyzny nie dostrzegała czarnego futra syna Barszczowej Łodygi. Szakłakowa Łapa jeszcze nie tak dawno był zabierany na treningi poza obóz przez Kruczy Taniec, teraz jednak pomału kroczył za burym kocurem prowdzony ku wyjściu. Nie ważne ilekroć go widziała, powodował u niej gwałtowne wybuchy płaczu. Szakłak tak bardzo przypominał jej o Kruczku. I żałowała, że jej syn nie będzie mógł doświadczyć ceremonii wojownika swojego ucznia.
– Ciii... – Szepnęła uspokajającym tonem Brzęczka, kładąc głowę na karku kocicy. Otuliła częściowo Margartekę swym ogonem, tak jak miały to w zwyczaju robić matki pocieszając własne kocięta.
Korzystając ze słonecznej pogody, kierowana radami zarówno siostry, ale również Wdzięcznej Firletki, wyszła poza obóz w towarzystwie Pozłacanej Pszenicy, Opadającego Rumianka i swojego drugiego syna. Ilekroć na niego spoglądała, łapała się na myśli, czy jego śmierć również by tak bardzo ją bolała jak śmierć Kruka.
A może mniej? A może bardziej?
Na pewno śmierć syna przeżywała bardziej niż utratę jednego z żyć swego partnera, nawet jeśli w tamtym momencie była bliżej śmierci niż teraz. Być może wpływ na to miał fakt, że ze względu szoku spowodowanego wieściami o zamachu na partnera zemdlała. Tym razem w Grocie Pamięci było inaczej i nie straciła przytomności, jednak kłócie w sercu było ze względu na intensywność podobne co kiedyś.
Krocząc pomiędzy wrzosami, uniosła w pewnym momencie wzrok w kierunku nieba. Słońce na chwilę skryło się za chmurą, tym samym pozwalając Margaretce spoglądać w jego stronę bez przymusu mrużenia oczów.
Oprócz Kruka ktoś musiał jej jeszcze pomóc. Tylko kto? Ciocia? A może "babcia"? A może ktoś kogo nie znała? Nie, to musiał być ktoś, kto na pewno był jej życzliwy od samego początku jej istnienia, a nie od tego "jak wiatr zawieje".
– Nie rozumiem was... – wymiauczała cicho, sprawiając tym samym, że zaniepokojony niezrozumiałym bełkotem matki, czarny kocur zbliżył się do niej i zapytał się czy chce wracać do obozu. W odpowiedzi pokręciła przecząco głową.
Szli wzdłuż granicy z Klanem Wilka, na tyle blisko, by móc widzieć pyski prawdopodobnie członków patrolu sąsiedniego klanu, jednak na tyle daleko, aby nie wzbudzić niepokoju. Margarteka początkowo nie zwracała szczególnej uwagi na koty znajdujące się poza terenami Klanu Burzy, jednak w pewnym momencie stanęła jak wryta, z trudem mogąc oderwać spojrzenie od młodego kocura przemykającego pomiędzy pniami drzew, prawdopodbnie wojownika. Powoli zboczyła z kursu wyznaczącego przez Pozłacaną Pszenicę idącą na przodzie grupy kierując się na granicę.
– Kruk... Kruczku! – zawołała do kocura, który ku jej radości zaregował na imię. Zatrzymał się i powoli zbliżył się do granicy. Co prawda, jego pysk zamiast radości na widok matki pokazywał zmieszanie i konsternacje, w końcu skąd obca kotka mogła znać jego imię i zwracać się tonem jak do bliskiego? – Synku... – wymiaczała ledwo słyszalnie.
– Przepraszam, ale skąd Pani zna moje imię?
Zamarła słysząc jego pytanie. Czar prysł.
Jednak nie mogła się pomylić, prawda? Co prawda nie jedno, a większa ilość wpiętych kruczych piór w sierść... W czarną sierść. I to spojrzenie jego zielonych oczu, tak bardzo podobnych do odcienia oczu Króliczej Gwiazdy.
Tak! To musiał być jej syn.
Mało brakowało, a przeszła by poza wyznaczoną granicę z klanem, będąc skazana na łaskę (albo i nie) grupy patrolującej teren. Gdyby nie Echo, który w dość niedelikatny, lecz skuteczny sposób, bo poprzez uderzenie z całej swej siły w kocice ignorującej jego nawoływania barkiem, naprawdopodobniej doprowdziłaby do niemiłej sytacji pomiędzy zwaśnionymi klanami mającymi wspólną burzliwą przeszłość.
Margaretka wylądowała na brzuchu, nie rozumiejąc co się stało. Przeskakiwała spojrzeniem po kocurach.
– Przepraszam za mamę... – odezwał się kocur, zasłaniając szylkretkę własnym ciałem przed spojrzeniami wilczaków, na tyle ile był w stanie.
W tym samym momencie do oczu kocicy napłynęły łzy. Opadający Rumianek ostrożnie nachylił się do kocicy, sugerując łagodnym tonem powrót do obozu. Zgodziła się od razu.
Do czasu, aż przez otwór do legowiska starzyzny nie dostrzegała czarnego futra syna Barszczowej Łodygi. Szakłakowa Łapa jeszcze nie tak dawno był zabierany na treningi poza obóz przez Kruczy Taniec, teraz jednak pomału kroczył za burym kocurem prowdzony ku wyjściu. Nie ważne ilekroć go widziała, powodował u niej gwałtowne wybuchy płaczu. Szakłak tak bardzo przypominał jej o Kruczku. I żałowała, że jej syn nie będzie mógł doświadczyć ceremonii wojownika swojego ucznia.
– Ciii... – Szepnęła uspokajającym tonem Brzęczka, kładąc głowę na karku kocicy. Otuliła częściowo Margartekę swym ogonem, tak jak miały to w zwyczaju robić matki pocieszając własne kocięta.
***
Korzystając ze słonecznej pogody, kierowana radami zarówno siostry, ale również Wdzięcznej Firletki, wyszła poza obóz w towarzystwie Pozłacanej Pszenicy, Opadającego Rumianka i swojego drugiego syna. Ilekroć na niego spoglądała, łapała się na myśli, czy jego śmierć również by tak bardzo ją bolała jak śmierć Kruka.
A może mniej? A może bardziej?
Na pewno śmierć syna przeżywała bardziej niż utratę jednego z żyć swego partnera, nawet jeśli w tamtym momencie była bliżej śmierci niż teraz. Być może wpływ na to miał fakt, że ze względu szoku spowodowanego wieściami o zamachu na partnera zemdlała. Tym razem w Grocie Pamięci było inaczej i nie straciła przytomności, jednak kłócie w sercu było ze względu na intensywność podobne co kiedyś.
Krocząc pomiędzy wrzosami, uniosła w pewnym momencie wzrok w kierunku nieba. Słońce na chwilę skryło się za chmurą, tym samym pozwalając Margaretce spoglądać w jego stronę bez przymusu mrużenia oczów.
Oprócz Kruka ktoś musiał jej jeszcze pomóc. Tylko kto? Ciocia? A może "babcia"? A może ktoś kogo nie znała? Nie, to musiał być ktoś, kto na pewno był jej życzliwy od samego początku jej istnienia, a nie od tego "jak wiatr zawieje".
– Nie rozumiem was... – wymiauczała cicho, sprawiając tym samym, że zaniepokojony niezrozumiałym bełkotem matki, czarny kocur zbliżył się do niej i zapytał się czy chce wracać do obozu. W odpowiedzi pokręciła przecząco głową.
Szli wzdłuż granicy z Klanem Wilka, na tyle blisko, by móc widzieć pyski prawdopodobnie członków patrolu sąsiedniego klanu, jednak na tyle daleko, aby nie wzbudzić niepokoju. Margarteka początkowo nie zwracała szczególnej uwagi na koty znajdujące się poza terenami Klanu Burzy, jednak w pewnym momencie stanęła jak wryta, z trudem mogąc oderwać spojrzenie od młodego kocura przemykającego pomiędzy pniami drzew, prawdopodbnie wojownika. Powoli zboczyła z kursu wyznaczącego przez Pozłacaną Pszenicę idącą na przodzie grupy kierując się na granicę.
– Kruk... Kruczku! – zawołała do kocura, który ku jej radości zaregował na imię. Zatrzymał się i powoli zbliżył się do granicy. Co prawda, jego pysk zamiast radości na widok matki pokazywał zmieszanie i konsternacje, w końcu skąd obca kotka mogła znać jego imię i zwracać się tonem jak do bliskiego? – Synku... – wymiaczała ledwo słyszalnie.
– Przepraszam, ale skąd Pani zna moje imię?
Zamarła słysząc jego pytanie. Czar prysł.
Jednak nie mogła się pomylić, prawda? Co prawda nie jedno, a większa ilość wpiętych kruczych piór w sierść... W czarną sierść. I to spojrzenie jego zielonych oczu, tak bardzo podobnych do odcienia oczu Króliczej Gwiazdy.
Tak! To musiał być jej syn.
Mało brakowało, a przeszła by poza wyznaczoną granicę z klanem, będąc skazana na łaskę (albo i nie) grupy patrolującej teren. Gdyby nie Echo, który w dość niedelikatny, lecz skuteczny sposób, bo poprzez uderzenie z całej swej siły w kocice ignorującej jego nawoływania barkiem, naprawdopodobniej doprowdziłaby do niemiłej sytacji pomiędzy zwaśnionymi klanami mającymi wspólną burzliwą przeszłość.
Margaretka wylądowała na brzuchu, nie rozumiejąc co się stało. Przeskakiwała spojrzeniem po kocurach.
– Przepraszam za mamę... – odezwał się kocur, zasłaniając szylkretkę własnym ciałem przed spojrzeniami wilczaków, na tyle ile był w stanie.
W tym samym momencie do oczu kocicy napłynęły łzy. Opadający Rumianek ostrożnie nachylił się do kocicy, sugerując łagodnym tonem powrót do obozu. Zgodziła się od razu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz