W Porę Nagich Drzew
Zalotna Krasopani szła wolno przez las, a obok niej, krok w krok, szedł jej syn – Kosaćcowa Grzywa. Ścieżka, którą podążali, wiła się pomiędzy licznymi, gęsto rozłożonymi drzewami. Między nimi panowała cisza. Dziwna, nieprzyjemna cisza, której żadne z nich nie miało odwagi przełamać. Stawiali krok za krokiem, wciąż jednak milcząc, jakby oboje chcieli, żeby ta chwila trwała już wiecznie, żeby moment rozmowy nigdy nie nastał. Może tak byłoby lepiej dla ich relacji? Może już dawno powinni przestać się w nią angażować, bo jeszcze tylko pogorszą sprawy. W końcu ostatnie spotkanie nie zakończyło się zbyt dobrze, jeśli można tak to nazwać. Kotka domagała się wyjaśnień, chciała wiedzieć, dlaczego jej syn unika jej jak ognia, dlaczego za każdym razem, gdy widzi ją w obozie, wlepia wzrok we własne łapy i jak najprędzej się stamtąd ulatnia. To nie było normalne zachowanie. W końcu… nic mu nie zrobiła. Od zawsze starała się być dobrą matką, wychowywać kocięta według własnych, prawidłowych wartości. Ale najwyraźniej coś zawiodło. Tamtego dnia Kosaćcowa Grzywa rozpłakał się w futro swojej matki, pozostawiając ją jeszcze bardziej skonfundowaną i zdumioną, niż była wcześniej. Jednak w tamtych chwilach przypomniała sobie, że przecież ten kocur, to wciąż było jej dziecko, które kiedyś tuliła do brzucha, które uczyła pierwszych kroków, któremu przyniosła pierwszą stałą zwierzynę. Jeszcze nie było za późno, nadal mógł odnaleźć swoją ścieżkę. Kotka chciała, aby była to droga Miejsca, Gdzie Brak Gwiazd.
Wojowniczka zatrzymała się nagle. Chłód przeszywał jej łapy do tego stopnia, że czuła mrowienie w poduszkach, które drętwiały od wiecznego chłodu. Prawda jednak była taka, że to nie przez zimno zatrzymała się na środku lasu. To jej brzuch zacisnął się z niepokoju, jakby sam chciał jej powiedzieć: teraz albo nigdy. Spojrzała kątem oka na syna, który również się zatrzymał. Jego spojrzenie było poważne, skupione, a pysk pozbawiony głębszych emocji. Zalotna Krasopani przełknęła ślinę. Czuła, że głos w jej gardle ciśnie się na zewnątrz, jakby za długo już milczała. Odchrząknęła cicho.
— Poprzednim razem niczego mi nie wytłumaczyłeś — powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. Jej głos był spokojny, ale wyczuwalnie zmęczony. — Spytałam, co zrobiłam źle, a ty... się rozpłakałeś. — Zrobiła kilka kroków do przodu i usiadła przy nim. Jej ogon zawinął się ostrożnie wokół ciała. Spojrzała gdzieś w dal, między drzewa, a wtedy promień słońca padł na jej pysk, ukazując cień słabego, bladego uśmiechu. Łaciaty wojownik na jej słowa zareagował lekkim chichotem, który wydawał się codziennością. Zawsze, gdy nie wiedział co powiedzieć, reagował takim nerwowym uśmieszkiem. Wojowniczka poczuła, jak kocurowi robi się gorąco od wstydu. Na pewno wspomnienie o tym, że on, taki silny, niezależny kocur, rozpłakał się przed swoją matką, nie było najprzyjemniejsze.
— Ach, no ten, ten... — próbował się wytłumaczyć, ale słowa mu ugrzęzły w gardle. — Wiesz… — wymamrotał. Zalotka spojrzała na niego z troską w ślepiach.
— Nie oczekuję odpowiedzi od razu. Chcę tylko, abyś wiedział, że w moim sercu zawsze znajdzie się dla ciebie miejsce, nie zważając na to, co zrobiłeś, co robisz i co chcesz robić — jej głos zadrżał lekko. Zwróciła wzrok na syna, szukając w jego oczach jakiegoś znaku, czegokolwiek. Potem spuściła wzrok, kontynuując, choć każde słowo wydawało się coraz cięższe do wypowiedzenia:
— W końcu jestem twoją... matką. Czy tego chcesz, czy nie. Powinnam cię wspierać, pomagać ci — w jej oczach mignął smutek. Kosaćcowa Grzywa lekko się poruszył, jakby chciał jej przerwać. Nie wydał jednak z siebie żadnego dźwięku, ale szylkretka zauważyła, że coś się zmieniło. Coś w jego spojrzeniu, w jego myślach. Nie umknął jej fakt, że kocur lekko się wzdrygnął, jakby coś w środku go zakłuło. Czy tak bardzo wypierał z siebie myśl, że Zalotna Krasopani była jego matką, że teraz każde słowo, które mu o tym przypominało, bolało…? Czuła, że w jego głowie echem odbijały się teraz jej słowa: jestem twoją matką.
Kiedy ich spojrzenia na moment się skrzyżowała, coś zaiskrzyło. Smutek – który widniał i w jej oczach, jak i w jego. Widziała w nich jeszcze coś, coś znajomego. Jakby cząstkę siebie. Kontynuowała:
— Tylko... najpierw to ty sam musisz dać sobie pomóc, bo ja niestety w myślach nie czytam. — Zamilkła. W lesie także wszystko ucichło, jakby teraz wszyscy, łącznie z całą florą i fauną, czekali na odpowiedź Kosaćcowej Grzywy.
Kocur… zaśmiał się w odpowiedzi. Cicho, nerwowo. Jej serce zadrżało. Nie był to śmiech radości. Był taki gorzki, udawany, jakby próbował skryć tym swoje zakłopotanie i zirytowanie. Szylkretka widziała, jak jej syn się uśmiecha, ale w tym uśmiechu nie było nawet cienia spokoju i zrozumienia. Zanim zdążyła coś powiedzieć, zobaczyła, jak Kosaciec lekko się krzywi, a potem… poczuła słaby zapach krwi. Wzdrygnęła się, a jej serce zabiło mocniej.
— Cóż... — zaczął, podnosząc się z miejsca, jednak unikając wzroku swojej matki, jak ognia. — Jeśli mam być szczery, nawet... nie wiem. Nie potrzebuję pomocy, Zalotna... matko. — Kocur utkwił wzrok w podłożu. Zalotna Krasopani zamarła, jakby nią także wstrząsnęła informacja, że wciąż jest matką Kosaćca. Próbowała zachować spokój, ale czuła, jak w środku cała drży. Kosaciec położył po sobie uszy i spojrzał na nią gwałtownie. Z jego gardła wydobyło się ciche, burzliwe prychnięcie, jakby nagle przypomniał sobie o nienawiści do swojej rodzicielki. — Czemu tak bardzo chcesz ze mną rozmawiać, co? Przecież zawsze tu byłem — podniósł głos. W jego oczach wojowniczka dostrzegła gniew. — Obowiązki cię teraz przytłoczyły i miałaś mnie gdzieś przez kilkanaście księżyców? I czemu mi nie powiedziałaś o tym, co musiałem przeżyć przed ceremonią na ucznia!?
Zalotna Krasopani położyła łapę na piersi, dokładnie tam, gdzie jej serce biło, jak oszalałe. Czuła, jakby coś nagle ścisnęło ją od środka, jakby zabrakło jej powietrza w płucach. Nie mogła uwierzyć, że te słowa naprawdę padły z pyszczka jej własnego syna. Jak mógł? A może… to ona zawiniła? Może naprawdę była taka, jaką ją widział?
— T-to nie tak! — wyrwało jej się od razu, zanim zdążyła pomyśleć. Wyciągnęła łapę nieco w stronę Kosaćca, niepewnie, jakby bała się, że zaraz rozpłynie się w powietrzu. — Nie rozmawiam z tobą dlatego, że to jakaś... ucieczka od obowiązków, czy coś w tym stylu. W życiu! — Głos jej zadrżał. Zrobiło jej się wstyd. Wstyd, że dopiero teraz próbuje naprawić coś, co stopniowo niszczyło się od wielu księżyców. Czuła piekące łzy, które zbierały się w jej brązowych oczach. Mrugnęła kilka razy, próbując je przepędzić, jakby czuła, że nie ma prawa płakać. Wzięła kilka urwanych oddechów i kontynuowała:
— Kosaćcu, ja widzę, że coś jest nie tak — powiedziała cicho, a potem nastała cisza. Głucha, ciężka i krępująca cisza, która wciskała się między nimi, niczym ściana. Może to był ten moment? Może w końcu Kosaciec coś powie? Może się otworzy? Ale nic. Nawet nie drgnął. Myśli wirowały w jej głowie jak szalone, były nieskładne, niewyraźne i często prymitywne. Przełknęła ślinę. — Mam dość tych słodkich słówek. Dlaczego po prostu mi nie powiesz, co zrobiłam źle? Co ciebie we mnie odrzuca? — kontynuowała nieco głośniej, choć czuła, że jej słowa mogą przynieść za sobą coraz większe zirytowanie ze strony syna. Głos lekko jej się łamał, ale mówiła dalej. Musiała. Wiedziała, że jego ciało się spina. Może się zdenerwował? Może miał już dość jej słów? Ale przecież… przecież chciała tylko zrozumieć. Poznać jego motywy, dlaczego gnieździł w sobie tyle gniewu! — Nie rozumiem, po co ten cały płacz, po co te krzyki... skoro jestem twoją matką. Ja naprawdę zrozumiem wszystko, nawet najbardziej brutalną krytykę — wyznała, brzmiąc już prawie błagalnie. — Ja po prostu chcę wiedzieć, co zrobiłam źle! Chcę wiedzieć, dlaczego moje dzieci unikają mnie jak ognia, dlaczego widzą we mnie wroga!
Wtedy wszystko ponownie ucichło. Głos zgasł. Czuła, jak coś zaciska się na jej gardle i nie chce puścić. Łapy miała tak ciężkie, jakby momentalnie zmieniły się w ogromne, ciężkie kamienie. Spuściła lekko głowę, jakby sama już wstydziła się swoich słów, swoich emocji. Zawsze była silna, a przynajmniej chciała taka być… ale teraz? Teraz czuła się słaba, nieporadna. Wtedy, gdy wyciągnęła łapę w jego stronę, on się odsunął. Jakby chciała go poparzyć. Cofnął się szybko jakby instynktownie. Jakby nie była jego matką, lecz potworem. Spojrzał na nią – nie w jej oczy, lecz na nią całą. Z góry na dół jakby oceniając. Choć nie powiedział nic, to w jego milczeniu było tysiąc słów. W tej chwili Zalotna Krasopani nie wiedziała już, czy jeszcze ma jakąkolwiek szansę, by dotrzeć do jego serca. Wyglądał, jakby przez całą tę złość, którą w sobie skrywał, mógł zaraz wybuchnąć. Wyglądał, jakby był już na skraju, bo już nie próbował jej ukrywać. Machnął ogonem, a jego końcówka ogona poruszyła się nerwowo, jakby zaraz miał rzucić się do ataku. Strzepnął uchem, a w jego oczach błysnęło coś dziwnego, niepokojącego. Zalotka zacisnęła zęby, gdy usłyszała jego warkot, niski, nieprzyjemny, stopniowo przechodzący w ostry, pełen jadu syk. W tym momencie przypominał bardziej rozwścieczonego węża, aniżeli zwykłego kota. Wojowniczka zadrżała, obserwując go w oczekiwaniu.
— Powiedzieć ci, czemu twoje bachory widzą w tobie wroga? — usłyszała nagle. Kosaciec zrobił krok w jej stronę, zbliżając się niebezpiecznie. Teraz dzieliło ich zaledwie kilka kroków. Czuła jego oddech, czuła napięcie w powietrzu. Wszystkie mięśnie miała spięte, jakby czuła, że zaraz nadejdzie coś złego, ale nie potrafiła się ruszyć. Nie potrafiła uciec. Czuła, jak wszystkie te emocje paraliżują jej ciało. Wpatrywała się w jego oczy, szukając w nich syna, którego znała, ale tym razem nie widziała już zagubionego kociaka. To był ktoś zupełnie inny. — Czy dobra matka powinna mordować? — spytał, a jego drgający głos był teraz niemal szeptem, jednak wciąż pełnym gniewu i jadu. Wojownik ukazał kły, marszcząc nerwowo brwi. Zalotna Krasopani wciągnęła gwałtownie powietrze, jakby chciała coś powiedzieć, wybronić się… ale nie zdążyła. Kosaciec przerwał jej, kontynuując swoją wypowiedź:
— Czy dobra matka powinna pozwalać innym dzieciom umierać? — warknął, podnosząc na nią głos. Nieświadomie wysunął pazury, a szylkretka widząc to, wstrzymała oddech. Spoglądała na lśniące szpony, jakby były jej wyrocznią. — Moja matka nigdy nie pozwoliłaby mi włóczyć się po lesie, bo mogłem zginąć! Nie jesteś moją matką! Moja matka nie była morderczynią! Nie maczała łap w sprawie Głupiej Łapy, stojąc na warcie! — zasyczał wściekle, robiąc krok w tył. — Co z ciebie za matka, ty... ty głupia, pokręcona kultystko!
Stało się, powiedział to. Słowo “kultystka” odbiło się echem w głowie Zalotnej Krasopani. Chciała mu wytłumaczyć, że nie miała żadnej kontroli nad tradycjami, ale tamto słowo zmroziło ją aż do szpiku kości. Zanim zdążyła coś powiedzieć, Kosaciec podniósł łapę. Zobaczyła błysk pazurów. Słońce odbiło się od nich jak od ostrza. Potem… zmrużyła oczy. Ból. Ból rozszedł się po jej nosie. Zachwiała się, robiąc kilka kroków do tyłu, w szoku. Nad jej nosem pojawiła się cienka rana, z której leniwie zaczęła spływać szkarłatna ciecz. Poczuła ciepło, pieczenie – ale to nie rana bolała ją najbardziej, a fakt, że została ona zadana przez jej własnego syna. Wbiła w niego zszokowane spojrzenie. Jej źrenice zwęziły się nagle, teraz przypominając niewielkie igiełki.
— K-kultystko? — powtórzyła cicho, jakby to słowo jeszcze nie zdążyło dotrzeć do jej świadomości. Zrobiła niepewny krok w tył. Czy Kosaciec wiedział o tym, że należała ona do kultu? Wiedział o tym wszystkim? O rytuałach? O tym, że Głupia Łapa miała zostać tamtej nocy poświęcona? Ale skąd? To niemożliwe! — Kosaćcu... ty... nie możesz o tym wszystkim wiedzieć! — wyrwało się z niej, niemal w panice. — Kto ci o tym powiedział? — zapytała nerwowo, uśmiechając się pod nosem. Próbowała zebrać swoje myśli w kupę, ale nie potrafiła. Drżący koniuszek ogona zdradzał napięcie, którego nie była już w stanie ukryć. Zrobiła kilka kroków do przodu, jakby chciała przyciągnąć swojego syna do siebie. Zatrzymać go przy sobie jeszcze na moment, zanim zniknie na dobre.
— Kto, synku? Kto zdradził ci informację o kulcie? — powtórzyła szeptem, pełnym strachu i niepokoju. Zamrugała kilka razy, opuszczając spojrzenie. Przez krótką chwilę stała w bezruchu. Powinna biec teraz jak najszybciej do obozu, powiadomić o tym wszystkim Nikłą Gwiazdę, Makowy Nów, Mroczną Wizję... bo przecież nikt, kto nie należał do kultu, nie powinien o nim wiedzieć. Ale skoro Kosaciec wie, to kto jeszcze…?
Ta walka była dla niej naprawdę trudna. Czuła, jak walczy ze samą sobą, o to, czy ważniejsza jest dla niej lojalność wobec kultu i klanu, czy miłość do własnej rodziny. Nie wiedziała, co powinna czuć. Czy jako wyznawczyni mrocznych przodków, jako… kapłanka, powinna postawić na pierwszym miejscu zasady, w które wierzyła od zawsze, czy może powinna spojrzeć na sprawy oczami zatroskanej i zrozpaczonej matki? Czy naprawdę chciała, aby jej syna spotkała surowa kara? Może wygnanie, a może nawet coś gorszego…
Śmierć.
Zadygotała lekko, unosząc głowę. Choć Kosaciec stał pozornie niedaleko, miała wrażenie, jakby dzielił ich ogromny dystans. Jego spojrzenie wydawało się teraz takie… zupełnie obce.
— Ja... nic nie rozumiem — krzyknęła, jakby chcąc się upewnić, że kocur usłyszałby ją nawet z drugiego końca świata. Potem zaciągnęła się powietrzem, próbując uspokoić myśli, ale to nic nie dało. Wciąż wirowały w jej głowie jak rozwiane liście. — Co jeszcze przede mną ukrywasz, Kosaćcu? — dodała ciszej, bardziej do siebie niż do niego. Wbiła pazury w zimny, topniejący śnieg i poczuła, jak chłód rozchodzi się po jej rozgrzanym ciele. Jedyne, co była w stanie zrobić – to westchnąć. Głęboko. Zawsze wierzyła, że jej syn będzie normalny, zwyczajny… Zawsze miała nadzieję, że podąży dobrze im znaną drogą, że zrozumie, że jedyną słuszną wiarą, jest wiara w Miejsce, Gdzie Brak Gwiazd. Liczyła na to, że dopiero, kiedy nadejdzie jego czas, pozna sekrety kultu i z dumą do niego dołączy. Nigdy nie myślała, że to wszystko potoczy się właśnie tak gwałtownie i zupełnie nie po jej myśli. Nie była gotowa na tamte słowa, zupełnie nie potrafiła ich przyjąć do świadomości.
— Nie wiem co powiedzieć... zawsze tak bardzo się starałam, abyś podążał właściwą ścieżką, abyś wierzył w Miejsce, Gdzie Brak Gwiazd, abyś... kiedyś dał się poprowadzić mrocznym przodkom — mruknęła w końcu, zmęczonym głosem pełnym bólu. — A ty... nagle stajesz się taki? — dodała, po czym wypuściła z płuc powietrze z głośnym świstem. To wszystko ją przerastało. Miała wrażenie, że nagle świat kruszy się pod jej łapami. Zacisnęła szczękę, nerwowo marszcząc czoło. — Co jeszcze mi powiesz? Może jeszcze przyznaj, że przez ten cały czas spiskowałeś z Klanem Gwiazdy! Powiedz mi, że ty i twoja siostra regularnie rozmawiacie z tymi zapchlonymi zdrajcami! — warknęła, a z każdym słowem jej głos stawał się coraz ostrzejszy. Czuła, jak zawodzi ją wszystko, w co wierzyła. — Ja wiedziałam, że wybranie jej na posadę medyczki to nie jest dobry pomysł. To pewnie tam została narażona na działanie tych... tych przebrzydłych potworów, które niszczą relacje międzykocie! — wypluła. W jej głowie panował istny chaos, a myśli pędziły, nie chcąc się zatrzymać. Była przepełniona gniewem, nienawiścią, poczuciem… zdrady. Miała wrażenie, że jak na zawołanie, każdy się od niej odwrócił.
— A potem... potem na pewno wkręciła w to i ciebie! Odwróciliście się ode mnie, uwierzyliście w kłamstwa tych ścierwojadów! — wykrztusiła z rozpaczą. Jej krzyk przeciął powietrze, pozostawiając po sobie głuchą ciszę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz