— Wielenko? — Podekscytowany świergot kocicy oderwał uwagę młodszej od ruchu jej łap. Zmarszczyła nosek. — Wielenko, spójrz na mnie.
Podniosła spojrzenie, wbijając je w pyszczek kocicy. Zamrugała.
— O, od razu lepiej. A więc- Dzisiaj czeka nas coś ciekawego! — zamruczała, zatrzymując się. Wielenia Łapa przystanęła parę susów od niej. — Pokażę ci, jak nasi wojownicy łapią króliki! Jak już wiesz, jest to większa część naszej diety; nic się nie marnuje, gdyż używamy ich sierści do wyściełania naszych posłań.
Przytaknęła, uznając, że to odpowiedni na to moment. Pracując z Dryfującym Fluorytem już przez jakiś czas nauczyła się reagować odpowiednio na jej słowa; różne zaczepki czy żarty nadal były dla niej “zaskoczeniem”, ale umiała wykazać… Zainteresowanie. A musiała przyznać, zauważyła obecność króliczego futra w posłaniach; jej sierść upstrzona była jego szarawym kosmykami, niezależnie od tego, ile by je czyściła.
— Jednak upolowanie takiego królika nie zawsze jest proste, tym bardziej dla młodszych kotów — kontynuowała niebieska. — Są to zwierzęta niezwykle szybkie, jak już mogłaś zauważyć. Tak więc złapanie choćby jednego wymaga umiejętności, jak i taktyki.
Fluoryt przerwała, węsząc uważnie. Jej spojrzenie przeniosło się gdzieś na lewo, a za nim to Wieleniej Łapy; próbowała naśladować mentorkę, jednak nic nie przykuło jej uwagi.
— Jeśli mój nos mnie nie zawodzi, to właśnie tam znajdziemy parę takich uszaków — miauknęła w końcu kocica. Powoli, ostrożnie zrobiła parę kroków do przodu. — Najlepiej podejść do nich pod wiatr; nie wyczują wtedy naszego zapachu i nie uciekną. Trzeba także bardzo uważać, gdzie stawia się łapy - ich uszy nie są tylko dekoracją. Chodź, podejdziemy do nich od drugiej strony.
Podążyła za mentorką, parę kroków za nią. Liczyła, że szum wiatru zamaskuje dźwięk jejn futra ocierającego się o trawę; Fluoryt bardzo lubiła jej to wypominać, pomimo tego, że jej futro także do krótszych nienależało.
— Spójrz — szepnęła niebieska, niezanacznym ruchem uszu wskazując do przodu. — Stoimy tuż za nimi. Przypatrz się uważnie, to może następnego złapiesz ty.
Posłusznie wbiła wzrok w jej zgrabnie poruszając się sylwetkę. Fluoryt zakradła się od tyłu, bezszelestnie. Po paru uderzeniach serca wyskoczyła do przodu, w mgnieniu oka łapiąc zwierzę między szczęki. Reszta królików, spłoszona gwałtownym ruchem, znikała już w oddali. Podążyła za nimi wzrokiem. Gdzie biegły? Może one także miały własne domy, ciocie i opiekunki. Może mogła by pobiec za nimi?
***
Ciało królika ciążyło jej w szczękach. Ciepłe, okryte brązowawym futrem. Obserwowała, jak krople wody zaczynają na nie opadać, mieszając się że strużką krwi. Kap, kap, kap. Prędko poczuła wilgoć także na swoim grzbiecie; wraz z mentorką przyspieszyła kroku, ciągnąc zdobycz ze sobą.
— Zaniesiesz ją do żłobka, dobrze, Wielenko? — Głos Fluoryt przytłumił szum deszczu. Skinęła głową. — Osusz się i spytaj, czy Rozkwitająca Szanta i Sójka nie potrzebują w czymś pomocy. Chwila towarzystwa kociaków dobrze Ci zrobi; rozchmurzysz się trochę, co?
Zerknęła ukradkiem w górę, na chmury. Czemu kociaki miałyby sprawić, że te znikną? Parsknęła zaskoczona, gdy kropla wody wpadła jej do oka.
— Patrz przed siebie!
Przytaknęła szybko na zgodę, mrużąc jedno oko. Zamrugała parę razy. Zdążyły już dotrzeć do obozu; Fluoryt podzieliła się z nią planami na następny dzień, po czym z uśmiechem oddaliła się w kierunku legowiska wojowników, chyląc głowę przed deszczem. Wielenia Łapa przystanęła na moment, zamyślona. Dopiero, gdy wilgoć przenikla przez jej sierść, bliżej skóry, ocknęła się i zanurkowała w wejściu do żłobka.
Zwierzynę pozostawiła przed drzemiącą karmicielką, której imię już zdążyło jej umknąć, po czym odwróciła się w stronę tej drugiej, młodszej. Odchrząknęła cicho.
— Mam pomóc — wymamrotała. Błysk oczu kotki uznała za znak, że nie musi się powtarzać.
— Przydało by się uporządkować posłania — ogon szylkretki wskazał za te, które nie były zajęte. — Nie masz przy sobie suchego mchu, prawda? — Pokręciła głową w odpowiedzi. — Tak myślałam. No cóż, mogłabyś sprzątnąć skrawki rozrzucone przez kocięta, i tak dalej.
Przytaknęła, po czym z cichym westchnieniem podeszła do wskazanego jej miejsca. Jej łapy prędko znalazły legowiska, usłane króliczym puchem i źdźbłami wysuszonych traw. Przywróciła im taki kształt, jaki w jej mniemaniu powinny mieć, zgarniając leżące luźno kłębki suchych liści czy inne skrawki. Spodziewałaby się szybkiej roboty, gdyby nie drobne, rude ciałko, które wskoczyło na posłanie i ponownie rozrzuciło źdźbła.
Zamrugała, słysząc chichot małej koteczki. Dyskretnie (przynajmniej jak dla niej) zerknęła na jej matkę, która jednak nie wyglądała na chętną do odzyskania jej… Problemu. Odwróciła się i wydęła dolną wargę. Zawachawszy się, chwyciła koteczkę za fałd skóry na karku i położyła obok, na ziemi. Położyła po sobie uszy na głośny pisk.
— Ale ja się tylko bawię! — Kocię ponownie zaczęło się wspinać na posłanie.
Wielenia Łapa zagrodziła jej drogę, strącając z powrotem tam, gdzie ja wcześniej położyła. Niebieskie oczka były jednak pełne determinacji; już po chwili drobne pazurki uczepiły się jej chustki, zmuszając ją do schyleniang głowy w dół. Na rudy pysio wstąpił uśmiech.
— Skąd to masz? Fajnie wygląda. Czemu ja takiego nie mam?
Zamrugała, cofając się o długość wąsa, gdy łapki koteczki ją puściły. Odruchowo pokręciła głową, po czym wzruszyła ramionami.
— Mamo? — Młoda odwróciła główkę do tyłu. — Czemu ja nie mam tego… No. Tego czegoś?
— Bo to nie twoje, kochanie. Zapytaj się koleżanki, jak ma na imię, to może ci pożyczy.
Kocię wydawało się usatysfakcjonowane taką propozycją, bowiem uśmiechnęło się jeszcze szerzej.
— Jestem Rudzik! — Miauknęła, dumna z siebie. — A ty?
— Wielenia Łapa — odpowiedziała cicho.
Koteczka zmarszczyła na moment nosek.
— Fajnie — uznała w końcu. — To… Mogę teraz mieć to? To twoje coś?
Pokręciła gwałtownie głową, cofając się o krok do tyłu i podnosząc głowę. Jej spojrzenie uciekło z powrotem na posłania, nad którymi miała pracować.
<Rudzik?>
[913 słów + polowanie na króliki]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz