Królicza Łapa siedział samotnie przy jednej ze ścian, a jego boki unosiły się rytmicznie w górę i w dół. Pod sobą czuł drobne kamyczki, resztki suchych liści i kocią sierść. Czubek jego ogona nerwowo drgał, muskając o zimną skałę, podczas gdy jego bursztynowe oczy uważnie śledziły Zajęczą Łapę. Jego brat – jego własny brat – stał teraz po drugiej stronie jaskini, niedaleko wyjścia. Rozmawiał z Kukułczą Łapą, śmiejąc się cicho, co jakiś czas mrużąc oczy. Ona zaś patrzyła na niego z błyskiem w oku, szepcząc coś, co wywoływało u obu z nich szeroki uśmiech. Królicza Łapa zagryzł zęby. Ich głosy zlewały się z szumem spadającej wody, ale ich rozmowa nie była mu potrzebna, aby stwierdzić, że jej ton był lekki i swobodny. Nie mógł już na to patrzeć. Chciał wstać, podejść, powiedzieć coś, cokolwiek! Ale jego łapy wydawały się zbyt ciężkie, a duma zbyt krucha. Nie zamierzał z nim rozmawiać po tym, co zrobił! Wmawiał mu, że chodzi na treningi… krył się nimi – a w rzeczywistości chodził na spacerki z tą głupią kotką! Kremowy czuł gorycz. Przysunął się bliżej skały, chowając się w jej cieniu. Chciał zniknąć, jakby był niewidzialny, ale to nie wszystko. Najbardziej pragnął, by jego brat znów spojrzał tylko na niego. Tak jak kiedyś. Jak wtedy, gdy byli w żłobku.
Nagle, wśród szumu wodospadu, Królicza Łapa usłyszał zbliżające się kroki. Uniósł głowę gwałtownie, a jego uszy postawiły się na baczność, nasłuchując dźwięku. Zza jednej ze skał wysunęła się dobrze znana mu sylwetka – jego mentorka. Jej kroki były ostrożne, ale jej pysk ozdabiał lekki, ciepły uśmiech. Usiłowała wyglądać neutralnie, wręcz poważnie, lecz kremowy znał ją już zbyt dobrze, by się na to nabrać. W jej ślepiach błyskała łagodność, a także ekscytacja. Zatrzymała się przed nim, chwiejnie, jakby celowo przeciągała moment wypowiedzenia pierwszych słów, dając sobie jeszcze odrobinę czasu na zatarcie tego uśmiechu. Nie udało się, więc w końcu przemówiła:
— Dzień dobry, Królicza Łapo — powiedziała, skinąwszy głową z uznaniem. Jej ton był figlarny, jakby szykowała dla swojego podopiecznego jakąś niespodziankę. — Mam dziś ogromną ochotę na jakiegoś ptaka… a na stosie nie znalazłam ani jednego! Myślisz, że mógłbyś coś dla mnie upolować? — zapytała, samym swoim głosem zachęcając go do zgody, jakby chodziło jej o coś więcej, niż o zwykłe polowanie. Nastała krótka chwila ciszy, w której oczy Króliczej Łapy zdążyły zabłysnąć.
— No jasne! — odpowiedział nagle, niemal podskakując. Choć w głębi duszy nadal tliło się zmartwienie i choć zazdrość nie opuściła go całkowicie – teraz zepchnął te uczucia na drugi plan. Miał teraz ważniejsze zadanie, tym bardziej że poprosiła go o to jego babcia, a także mentorka! Gasnący Promyk kiwnęła głową z satysfakcją i obserwowała go uważnie, gdy ten wybiegał z jaskini. Siedziała w milczeniu, a uśmiech wciąż nie znikał z jej mordki.
Królicza Łapa rzucił się biegiem w stronę miejsca, w które ostatnio zabrała go Źródlana Łuna. Pamiętał dobrze, jak tłumaczyła, że właśnie tam gnieździ się wyjątkowo dużo ptaków. Słońce grzało mu futro, a jego łapy uderzały rytmicznie o ziemię. Pędził przez wysokie trawy z uszami postawionymi do góry, a każde źdźbło, które muskało jego boki, zdawało się tylko dodawać mu sił. Wiatr rozwiewał jego sierść i owiewał pyszczek i choć gdzieś w środku wciąż czuł zawód i smutek, tak pędzenie przed siebie pozwalało mu na moment o tym zapomnieć.
W pewnym momencie zatrzymał się gwałtownie. Jego pazury wbiły się gwałtownie w ziemię, co poskutkowało wyrwaniem z niej kilku strzępek trawy. Znieruchomiał, rozglądając się czujnie. To już tu, to właśnie było to miejsce. To tu ostatnio zawędrował z niebieską wojowniczką. Przyłożył nos do ziemi i zaczął węszyć. Początkowo nie wyczuł nic poza zapachem wilgoci, ale potem do jego nozdrzy napłynął zapach… myszy. Potem… ryjówki. Ale żadnego ptaka. Kremowy zmarszczył czoło. Czas uciekał, a on przecież nie mógł wrócić z pustymi łapami! Gasnący Promyk prosiła o ptaka, a nie o żadną mysz czy ryjówkę! Postanowił ruszyć dalej, w kierunku, z którego dało się usłyszeć szmery wody. Miał nadzieję, że może przy brzegu uda mu się coś znaleźć. Gdzieś w głębi serca czuł niepokój, ale jednocześnie nie pozwalał sobie na to, by się zatrzymać.
Im bliżej był wody, tym powietrze stawało się chłodniejsze, przyjemniejsze. Charakterystyczny zapach zdradzał, że był już niedaleko. Zwolnił kroku, a jego brzuch instynktownie zszedł niżej. Ogon uniósł się lekko nad ziemię, a spojrzenie stało się czujniejsze. Nagle, gdzieś pomiędzy kamieniami, zobaczył ruch. Zamrugał. Wróbel. Dziobał w piasku, najpewniej szukając czegoś do przekąszenia. Królicza Łapa wstrzymał oddech. Serce łomotało mu w piersi, bo wiedział, że tym razem nie może się pomylić. To nie był zwyczajny trening ani nawet zwyczajny patrol. To była jego misja. Napiął mięśnie, a w myślach zaczął liczyć do trzech. Raz. Dwa… i skoczył! Choć wróbel zerwał się do lotu, było już za późno. Kremowy złapał go w powietrzu, a potem przygwoździł pazurami do ziemi i prędko wbił kły w jego szyję. Brązowawy ptak szarpał się przez moment, ale potem jego ciało zwiotczało. Zmarł. Bursztynowooki uśmiechnął się mimowolnie i mruknął coś pod nosem. Czuł spełnienie, najprawdziwszą radość! Pochylił się, by ostrożnie podnieść ptaka i ruszył w drogę powrotną – tym razem nie pędząc, a krocząc dumnie, z podniesionym ogonem. Nie był świadomy, że przez ten cały czas… był przez kogoś obserwowany.
[906 słów]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz