*Po zaginięciu Trójki*
Jego łapy drżały. Mięśnie płonęły żywym ogniem. Każdy krok wzniecał pożar w jego ciele, ale nie chciał go ugasić. Spokojne wody jego umysłu wezbrały, myśli przestały być ostoją, której niegdyś ufał. Zaroiło się w nich od złowrogich klifów i nieznanych wiatrów, szepczących mu do ucha imię jego brata. Niczym mantrę, niczym modlitwę, niczym przekleństwo.
Trójka.
Krótkie rude futro, nieustannie falujące, nieustannie w ruchu. Niebieskie oczy, pełne radości i ciekawości. Codziennie rano rzucające mu wyzwanie, codziennie rano zachęcające do wspólnej zabawy. Do sztucznego pokazu kłów i pazurów. Szponów, wbijających się w ich ciała z werwą, ale swego rodzaju czułością.
Trójka.
Przedostatni z miotu, ale śmiejąc się naturze w pysk, wyrósł na najwyższego i najodważniejszego z nich wszystkich. Wielokrotnie kradł on spojrzenia Świergotka, gdy pierwszy odkrywał nowe miejsca, pierwszy wspinał się na szafki i pierwszy zdobywał nowe umiejętności. Oboje ulubili sobie psoty, ale częstszym ich inicjatorem był Trójka, zawsze gotowy na kolejne przygody. Był on wzorem, do którego Świergotek podświadomie dążył, nawet jeśli nigdy by tego nie przyznał.
Trójka.
Był jego bratem. Jego przyjacielem. Słońcem, które zawsze wskazywało mu drogę, a potem niespodziewanie znikło, zostawiając go na otwartym morzu. Otrzymane wskazówki były teraz ledwie wątpliwymi podpowiedziami. Spoglądał na nie, podnosił, ale te wypadały mu z łap, tworząc chaotyczną układankę, zbyt trudną dla jego małego umysłu. Nowy świat klanów na powrót stał się miejscem nowym i strasznym, pełnym ślepych zaułków, w których musiał się odnaleźć.
Nie miał jednak innego wyjścia. Wszystko w klanie toczyło się starym rytmem, czas płynął, a ponure nastroje pozostałych mieszkańców nie sprzyjały wytwarzaniu więzi. Nikt nie chciał być odpowiedzialny za nowe kociaki, kiedy świat mierzy się z klątwą. Rodzeństwo od zawsze skazane było na siebie samych, ale teraz odczuli to jeszcze dotkliwiej. Nawet ufny Świergotek nie potrafił patrzeć już tak samo na pozostałe koty.
Najgorszy był jednak bezruch. Bezruch wpuszczał do jego głowy myśli, myśli zaś otwierały drzwi dla pustki i bólu. Nie zgodził się na proponowaną mu przez Ogryzka przerwę w treningach. Nie zgodził się na rozmowę. Pozwalał swojemu organizmowi walczyć do kresu sił, do bólu kończyn, do ostatniego tchu w piersi. Co wieczór, gdy nikt nie patrzył, opadał on na posłanie bezwładnie, jakby ciało zwolnione zostało z ciążącego na nim obowiązku niesienia w sobie bólu i cierpienia.
— Zbieramy się? — Spytał Ogryzek, gdy jego uczeń pozwolił sobie na chwilę wytchnienia.
— Chciałbym jeszcze chwilę poćwiczyć. — Kocur przywołał wymuszony uśmiech na swój pysk, nie chcąc martwić mentora. — Moglibyśmy zostać jeszcze chwilę? To drzewo jest durne jak but, nie potrafię się na nie wspiąć do końca. — skłamał.
Gąsienicowy Ogryzek wybuchł śmiechem.
— Jasne, walcz sobie ze swoim drzewem, walcz. — Zrobił delikatny ruch łbem, wskazując na kępę trawy po prawej. — Ja w tym czasie pokręcę się po okolicy i może tym razem nie wrócimy do obozu z pustymi łapami. — Dodał, rzucając jeszcze jedno przeciągłe spojrzenie rudemu, zanim oddalił się na bok.
Uczeń posłusznie siedział i się uśmiechał. Delikatny wiatr suszył mu kły, ale w najmniejszym stopniu się tym nie przejmował, pozwalając kącikom ust opaść, dopiero gdy Ogryzek się od niego odwrócił. Wiedział, jak należy być grzecznym kotkiem, wiedział, jak przekonywać innych o swojej niewinności. Wyczuwał subtelne różnice, kiedy należy robić słodkie oczy, kiedy zaś przyznać innym rację. W tym momencie jednak musiał być silniejszy i radośniejszy, niż kiedykolwiek wcześniej. Dla swojego rodzeństwa. Dla siebie samego. Musiał być tym, kim był dla niego Trójka.
Odwrócił pysk w kierunku drzewa, z którym wielokrotnie się dzisiaj mierzył. Drobne ślady pazurów malały wraz z wysokością, jednak wprawne oko mogłoby zauważyć, że pną się one do samego szczytu. Świergotek nie wybrał go ze względu na to, że było dla niego za trudne. Nie. To było najbardziej wymagające drzewo, jakie znał. Wszystkie jednak zostały już przez niego zdobyte.
Wspinanie po drzewach trenowali od dwóch tygodni. Z początku niepewny, kociak szybko przyzwyczaił się do wysokości, pozwalając sobie na coraz odważniejsze kroki oraz pewniejsze skoki, ustalając sobie coraz dalsze cele. Z czasem poruszał się o wiele sprawniej, wybierając trudniejsze i bardziej zwodnicze ścieżki. Zaginięcie brata było niczym trzask bata. Wraz z nim przestał bowiem wyznaczać swoje cele powoli i bezpiecznie, karmiąc się adrenaliną w żyłach, rozpalaną przez poczucie zagrożenia.
Kocur ostatni raz spojrzał na trasę, po czym rozpędził się i wybił. Dwa razy jego nogi odbiły się od kory, pokonując kolejne metry, aż nie stracił rozpędu, niezbędnego do pionowej podróży wzdłuż pnia. Zawisnął na pazurach, czując napinające się mięśnie łap i grzbietu, palące nitki wzdłuż kończyn i alarmujący ból ścięgien. Na prawo od niego znajdowała się łatwiejsza ścieżka, gdzie gałęzie leżały bliżej i bezpieczniej. Na lewo widział pojedyncze ramiona drzewa, rzucające mu wyzwanie.
Skoczył w lewo. Grubsza gałąź przyniosła chwilowe wytchnienie, rozprężenie, które zalało jego ciało błogą falą, na którą nie zasłużył. Jeszcze. Znalazł kolejny cel. Spiął się. Skoczył. Pomniejsze patyki chwytały go za futro, ciągnęły, ale nie zwracał na nie uwagi, pokonując wyznaczoną przez siebie ścieżkę. Im wyżej, tym gałęzie stawały się mniejsze, wątlejsze i słabsze. Stracił możliwość stabilnego oparcia dla łap. Postoje przestały być odpoczynkiem, a pozwalały jedynie na krótki namysł przed kolejnym skokiem, męczenie innych mięśni niż wcześniej.
Dwa susy później zobaczył ją. Najwyższą dostępną dla niego gałąź, wątłą niczym młody wąż. Wiedział jednak, że u podstawy jest ona dość stabilna na utrzymanie jego ciężaru i wiedział, że skok ten, chociaż daleki, nie był niewykonalny. Należało jedynie odrzucić strach przed upadkiem, zapomnieć o ziejącej pod nim kilkunastometrowej przepaści i rzucić się przed siebie.
Adrenalina zalała jego ciało, gdy jedna z czterech łap omsknęła się na niepewnym podłożu. Wątła gałąź drżała, kpiąc sobie z jego równowagi, prowokując jego serce do szybszego bicia, wraz z każdym ruchem niepewnego podłoża. Pazury wysunęły się tak daleko, że niemal poczuł trzymające ich mięśnie, jednak nie spadł. Spiął się, cofnął niewspółpracującą łapę do siebie, a następnie znalazł dla niej miejsce, koło jej pobratymców. Zdobył szczyt. I chociaż przez krótką, ulotną chwilę poczuł radość, której nie dano mu było czuć w ostatnich dniach.
Minęła kolejna godzina. Gąsienicowy Ogryzek powrócił do niego z dwoma myszami, rzucił jedną pod łapy Świergotka, a następnie zarządził wspólny powrót do obozu. Poruszanie się było niczym chodzenie po węglach. Każdy krok wzmagał zmęczenie oraz irytację, rosnącą w sercu kociaka z każdym dniem. Zwierzyna w jego pysku była dla niego niczym wybawienie, usprawiedliwienie od czczych pogaduszek oraz przedłużającej się ciszy, jednak jednego widoku znieść nie potrafił.
Wszedł do obozu i niemal na nią wpadł. Liściastą Gwiazdę. Tę, która miała pilnować porządku, która miała zapewniać bezpieczeństwo, miała być ich ostoją. Z niesmakiem przypominał sobie, że na ceremonii wyglądała tak uroczyście i dumnie, wyglądała niemal jak jakieś bóstwo. Jak ktoś z tego ich legendarnego Klanu Gwiazd, czy o czym oni tam mówili. Jakby chciała im powiedzieć, że mogą na nich liczyć, że wszystko będzie dobrze. Tyle tylko, że się przeliczyli. Trójka najbardziej z nich wszystkich.
— Gwiazdo... — Mysz upadła na ziemię, cichy syk wydobył się z jego ust, nie bacząc na koty wokół, nie bacząc na nic. Ona wiedziała. Musiała wiedzieć. — Skąd wziął się tu Eter? Kto go tutaj sprowadził? Kto pozwolił na to, żeby został?! — Jego głos powoli przemieniał się we wrzask. — Podobno obce koty są złe i niebezpieczne. Jakim cudem jednego z nich przyjęliście i pozwoliliście na to?! — Wrzasnął, stojąc niemal nos w nos z kotką.
Liściasta Gwiazda wpatrywała się w ucznia z otwartym pyskiem. Przez chwilę wodziła spojrzeniem po kocurku, jakby onieśmielona wybuchem jego emocji. Na jej pysku nagle pojawił się wyraźny wyraz żalu, smutku, poczucia winy. Spuściła wzrok.
Trójka.
Krótkie rude futro, nieustannie falujące, nieustannie w ruchu. Niebieskie oczy, pełne radości i ciekawości. Codziennie rano rzucające mu wyzwanie, codziennie rano zachęcające do wspólnej zabawy. Do sztucznego pokazu kłów i pazurów. Szponów, wbijających się w ich ciała z werwą, ale swego rodzaju czułością.
Trójka.
Przedostatni z miotu, ale śmiejąc się naturze w pysk, wyrósł na najwyższego i najodważniejszego z nich wszystkich. Wielokrotnie kradł on spojrzenia Świergotka, gdy pierwszy odkrywał nowe miejsca, pierwszy wspinał się na szafki i pierwszy zdobywał nowe umiejętności. Oboje ulubili sobie psoty, ale częstszym ich inicjatorem był Trójka, zawsze gotowy na kolejne przygody. Był on wzorem, do którego Świergotek podświadomie dążył, nawet jeśli nigdy by tego nie przyznał.
Trójka.
Był jego bratem. Jego przyjacielem. Słońcem, które zawsze wskazywało mu drogę, a potem niespodziewanie znikło, zostawiając go na otwartym morzu. Otrzymane wskazówki były teraz ledwie wątpliwymi podpowiedziami. Spoglądał na nie, podnosił, ale te wypadały mu z łap, tworząc chaotyczną układankę, zbyt trudną dla jego małego umysłu. Nowy świat klanów na powrót stał się miejscem nowym i strasznym, pełnym ślepych zaułków, w których musiał się odnaleźć.
Nie miał jednak innego wyjścia. Wszystko w klanie toczyło się starym rytmem, czas płynął, a ponure nastroje pozostałych mieszkańców nie sprzyjały wytwarzaniu więzi. Nikt nie chciał być odpowiedzialny za nowe kociaki, kiedy świat mierzy się z klątwą. Rodzeństwo od zawsze skazane było na siebie samych, ale teraz odczuli to jeszcze dotkliwiej. Nawet ufny Świergotek nie potrafił patrzeć już tak samo na pozostałe koty.
Najgorszy był jednak bezruch. Bezruch wpuszczał do jego głowy myśli, myśli zaś otwierały drzwi dla pustki i bólu. Nie zgodził się na proponowaną mu przez Ogryzka przerwę w treningach. Nie zgodził się na rozmowę. Pozwalał swojemu organizmowi walczyć do kresu sił, do bólu kończyn, do ostatniego tchu w piersi. Co wieczór, gdy nikt nie patrzył, opadał on na posłanie bezwładnie, jakby ciało zwolnione zostało z ciążącego na nim obowiązku niesienia w sobie bólu i cierpienia.
— Zbieramy się? — Spytał Ogryzek, gdy jego uczeń pozwolił sobie na chwilę wytchnienia.
— Chciałbym jeszcze chwilę poćwiczyć. — Kocur przywołał wymuszony uśmiech na swój pysk, nie chcąc martwić mentora. — Moglibyśmy zostać jeszcze chwilę? To drzewo jest durne jak but, nie potrafię się na nie wspiąć do końca. — skłamał.
Gąsienicowy Ogryzek wybuchł śmiechem.
— Jasne, walcz sobie ze swoim drzewem, walcz. — Zrobił delikatny ruch łbem, wskazując na kępę trawy po prawej. — Ja w tym czasie pokręcę się po okolicy i może tym razem nie wrócimy do obozu z pustymi łapami. — Dodał, rzucając jeszcze jedno przeciągłe spojrzenie rudemu, zanim oddalił się na bok.
Uczeń posłusznie siedział i się uśmiechał. Delikatny wiatr suszył mu kły, ale w najmniejszym stopniu się tym nie przejmował, pozwalając kącikom ust opaść, dopiero gdy Ogryzek się od niego odwrócił. Wiedział, jak należy być grzecznym kotkiem, wiedział, jak przekonywać innych o swojej niewinności. Wyczuwał subtelne różnice, kiedy należy robić słodkie oczy, kiedy zaś przyznać innym rację. W tym momencie jednak musiał być silniejszy i radośniejszy, niż kiedykolwiek wcześniej. Dla swojego rodzeństwa. Dla siebie samego. Musiał być tym, kim był dla niego Trójka.
Odwrócił pysk w kierunku drzewa, z którym wielokrotnie się dzisiaj mierzył. Drobne ślady pazurów malały wraz z wysokością, jednak wprawne oko mogłoby zauważyć, że pną się one do samego szczytu. Świergotek nie wybrał go ze względu na to, że było dla niego za trudne. Nie. To było najbardziej wymagające drzewo, jakie znał. Wszystkie jednak zostały już przez niego zdobyte.
Wspinanie po drzewach trenowali od dwóch tygodni. Z początku niepewny, kociak szybko przyzwyczaił się do wysokości, pozwalając sobie na coraz odważniejsze kroki oraz pewniejsze skoki, ustalając sobie coraz dalsze cele. Z czasem poruszał się o wiele sprawniej, wybierając trudniejsze i bardziej zwodnicze ścieżki. Zaginięcie brata było niczym trzask bata. Wraz z nim przestał bowiem wyznaczać swoje cele powoli i bezpiecznie, karmiąc się adrenaliną w żyłach, rozpalaną przez poczucie zagrożenia.
Kocur ostatni raz spojrzał na trasę, po czym rozpędził się i wybił. Dwa razy jego nogi odbiły się od kory, pokonując kolejne metry, aż nie stracił rozpędu, niezbędnego do pionowej podróży wzdłuż pnia. Zawisnął na pazurach, czując napinające się mięśnie łap i grzbietu, palące nitki wzdłuż kończyn i alarmujący ból ścięgien. Na prawo od niego znajdowała się łatwiejsza ścieżka, gdzie gałęzie leżały bliżej i bezpieczniej. Na lewo widział pojedyncze ramiona drzewa, rzucające mu wyzwanie.
Skoczył w lewo. Grubsza gałąź przyniosła chwilowe wytchnienie, rozprężenie, które zalało jego ciało błogą falą, na którą nie zasłużył. Jeszcze. Znalazł kolejny cel. Spiął się. Skoczył. Pomniejsze patyki chwytały go za futro, ciągnęły, ale nie zwracał na nie uwagi, pokonując wyznaczoną przez siebie ścieżkę. Im wyżej, tym gałęzie stawały się mniejsze, wątlejsze i słabsze. Stracił możliwość stabilnego oparcia dla łap. Postoje przestały być odpoczynkiem, a pozwalały jedynie na krótki namysł przed kolejnym skokiem, męczenie innych mięśni niż wcześniej.
Dwa susy później zobaczył ją. Najwyższą dostępną dla niego gałąź, wątłą niczym młody wąż. Wiedział jednak, że u podstawy jest ona dość stabilna na utrzymanie jego ciężaru i wiedział, że skok ten, chociaż daleki, nie był niewykonalny. Należało jedynie odrzucić strach przed upadkiem, zapomnieć o ziejącej pod nim kilkunastometrowej przepaści i rzucić się przed siebie.
Adrenalina zalała jego ciało, gdy jedna z czterech łap omsknęła się na niepewnym podłożu. Wątła gałąź drżała, kpiąc sobie z jego równowagi, prowokując jego serce do szybszego bicia, wraz z każdym ruchem niepewnego podłoża. Pazury wysunęły się tak daleko, że niemal poczuł trzymające ich mięśnie, jednak nie spadł. Spiął się, cofnął niewspółpracującą łapę do siebie, a następnie znalazł dla niej miejsce, koło jej pobratymców. Zdobył szczyt. I chociaż przez krótką, ulotną chwilę poczuł radość, której nie dano mu było czuć w ostatnich dniach.
***
Minęła kolejna godzina. Gąsienicowy Ogryzek powrócił do niego z dwoma myszami, rzucił jedną pod łapy Świergotka, a następnie zarządził wspólny powrót do obozu. Poruszanie się było niczym chodzenie po węglach. Każdy krok wzmagał zmęczenie oraz irytację, rosnącą w sercu kociaka z każdym dniem. Zwierzyna w jego pysku była dla niego niczym wybawienie, usprawiedliwienie od czczych pogaduszek oraz przedłużającej się ciszy, jednak jednego widoku znieść nie potrafił.
Wszedł do obozu i niemal na nią wpadł. Liściastą Gwiazdę. Tę, która miała pilnować porządku, która miała zapewniać bezpieczeństwo, miała być ich ostoją. Z niesmakiem przypominał sobie, że na ceremonii wyglądała tak uroczyście i dumnie, wyglądała niemal jak jakieś bóstwo. Jak ktoś z tego ich legendarnego Klanu Gwiazd, czy o czym oni tam mówili. Jakby chciała im powiedzieć, że mogą na nich liczyć, że wszystko będzie dobrze. Tyle tylko, że się przeliczyli. Trójka najbardziej z nich wszystkich.
— Gwiazdo... — Mysz upadła na ziemię, cichy syk wydobył się z jego ust, nie bacząc na koty wokół, nie bacząc na nic. Ona wiedziała. Musiała wiedzieć. — Skąd wziął się tu Eter? Kto go tutaj sprowadził? Kto pozwolił na to, żeby został?! — Jego głos powoli przemieniał się we wrzask. — Podobno obce koty są złe i niebezpieczne. Jakim cudem jednego z nich przyjęliście i pozwoliliście na to?! — Wrzasnął, stojąc niemal nos w nos z kotką.
Liściasta Gwiazda wpatrywała się w ucznia z otwartym pyskiem. Przez chwilę wodziła spojrzeniem po kocurku, jakby onieśmielona wybuchem jego emocji. Na jej pysku nagle pojawił się wyraźny wyraz żalu, smutku, poczucia winy. Spuściła wzrok.
– T-tak mi przykro... Nie wiedzieliśmy – jej głos załamał się. – Srokoszowa Gwiazda... Srokoszowa Gwiazda mu zaufał. Nawet po śmierci przynosi Klanowi Klifu cierpienie. – Pokręciła głową. Mimo że obrzucała winą zmarłego lidera, można było wyczuć, że sama czuje się odpowiedzialna. – Tak bardzo mi przykro – powtórzyła. – Przysięgam ci, nie popełnię tego samego błędu. Wszystko co robię... samotniczki, które przyjęłam... Ktoś mi bliski potwierdził, że mogę im ufać. Nawet jeśli się myli... Nie pozwolę cię skrzywdzić. Przysięgam.
Wymówki, pomyślał. Patrzył Gwieździe prosto w oczy, jego małe ciało napięło się, rzucając jej wyzwanie, ale nie zdobył się na nic więcej. Odszedł bez słowa, dzierżąc na pysku ból i pogardę.
Wymówki, pomyślał. Patrzył Gwieździe prosto w oczy, jego małe ciało napięło się, rzucając jej wyzwanie, ale nie zdobył się na nic więcej. Odszedł bez słowa, dzierżąc na pysku ból i pogardę.
[1325 słów + wspinaczka na drzewa]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz