Słońce unosiło się już w zenicie, kiedy duży, czarno-biały kocur wraz z młodziutką koteczką przekraczali rów na skraju lasu. Od pochylonych drzew wionęło świeże, oczyszczające powietrze, miła odmiana po rozlanym po polach upale.
— To już tutaj? — spytała mała, potrząsając z zaskoczeniem łebkiem, gdy cień rzucany przez liście oślepił na chwilę jej przyzwyczajone do światła oczy.
— Tak. — Kocur uniósł sędziwy pysk, by posmakować powietrza. Jedno zielone ślepie, które jeszcze widziało, zmrużyło się mimowolnie w podmuchu chłodniejszej bryzy. Był w domu. — Widzisz to stare drzewo, kruszynko, tamto z uschniętymi liśćmi?
— To dąb — stwierdziła rezolutnie, pusząc sierść na czarnej piersi. Jeszcze wczoraj nie potrafiła nazwać krzaka, pod którym spędziła noc, kuląc się z zimna; od kiedy jednak Bez nauczył ją nazw kilku napotkanych po drodze roślin, pyszczek jej się na ten temat nie zamykał.
Kocur zaśmiał się gardłowo.
— Bardzo dobrze. W jego korzeniach jest mała jamka, zobacz — tam po prawej. Schowaj się tam, dobrze? Ja znajdę coś do jedzenia.
Mroczna dziura w ziemi, zimna i mokra, nie zachęcała bynajmniej, by się w niej schronić; kotka nie wybrzydzała jednak, krzywiąc się tylko z lekka, kiedy jej nos przepełnił odór zawilgotniałych liści. Nauczyła się już ufać Bzowi podczas ich wędrówki i myśl, że mógłby doprowadzić ją do zguby nawet nie postała w jej niewielkim łebku. Słyszała zresztą, że w ciemnych miejscach często są pająki, a nie mogła doczekać się, by się z jakimś rozprawić.
Oczekiwanie dłużyło się jej, tak, że aż zaczęła zastanawiać się, czy nie lepiej byłoby jej wyjść i samej odnaleźć Bza. Ostatecznie — jak sam powiedział — jego nie chronił żaden z pierzastych duchów. Zdziwił się wręcz, gdy o to zapytała, ach! nie miał o niczym pojęcia, i nawet jego imię nie wskazywało wcale na związek z opiekunem.
A jednak to roślina, pomyślała mała, wnet uspokajając się nieco. Co prawda nie miała jeszcze okazji zapoznać się z bzem-krzakiem (chociaż towarzysz obiecał jej to solemnie, gdyby tylko się na niego natknęli!), ale rośliny, jak widziała doskonale, były wszędzie dookoła i zdawały się nawet łączyć w pewien sposób, co kilka kroków splatając to gałęzie, to korzenie. Nie mogło im to oczywiście dać prędkości i bystrego oka ptasich Opiekunów, co to, to nie, ale…
— Masz tutaj, kruszynko. — Przed wejściem do nory zamigotała nagle mysz, lądując z na ziemi z cichym tąpnięciem. Przez otwór w korzeniach jedyne oko Bzu spoglądało na czarną dobrotliwie.
— Jesteś! — Ucieszyła się, wybiegając na zewnątrz z lekkim poślizgiem. Krótki ogonek merdał wesoło w powietrzu, kiedy obiegała kocura w podskokach, ignorując zdobycz. — Spotkałeś tam swój bez? Był tam?
— Nie było, nie było, ale — mysz znów wylądowała pod jej nosem, tym razem upadając jakby z odrobiną pretensji — jeśli zjesz ładnie, to na pewno go wkrótce znajdziemy.
— Obiecujesz! — dokończyła za niego łobuzersko, pochylając łepek, by zbadać posiłek. Mysz pachniała inaczej, niż była do tego przyzwyczajona — inna była woń traw na jej miękkim futerku, jego maleńkie kosmyki zlepiała dziwna, obca ziemia. Przede wszystkim jednak mysz pachniała po prostu — myszą, a więc jedzeniem, którego tak potrzebował mały żołądek, nie omieszkający odezwać się właśnie cichym poburkiwaniem.
Myśl, że mogłaby się podzielić, doszła do głosu dopiero, gdy z mysiego karku zostały już tylko kosteczki.
— Nie, nie, kruszynko, nie martw się. — Bez parsknął ciepłym śmiechem na widok jej zmieszanego pyszczka, choć zdało jej się też, że w jego głosie usłyszała jakieś poruszenie. Może jednak był głodny, hę? — Wszystko jest dla ciebie. Takie stare kocury jak ja nie mogą już zjeść każdej myszki, bo by im brzuchy popękały.
Wlepiła w niego oczy wielkie jak słoneczniki. Nie minęło kilka uderzeń serca, aż Bez nie wytrzymał i zachichotał głośno, a wyraz pyszczka małej w uderzenie pioruna zmienił się w bezbrzeżnego zadziwienia w równie bezbrzeżne oburzenie.
— Tak nie można! Oszukujesz, Bez! Oszukujesz strasznie! — Żeby tupnąć nóżką z odpowiednią mocą, musiała aż podskoczyć. — Powiem wszystko mamie i dostaniesz karę!
— No już, już. Jesteś bardzo groźna, kruszynko. Jak zjesz mysz do końca, będziesz jeszcze groźniejsza, wiesz?
— Nie zjem! Ty musisz zjeść, to zobaczymy, czy ci brzuch pęknie!
— Zjesz — głos kocura zmiękł nagle — bo musisz mieć siłę, żeby dojść do mamy. Tam idziemy, pamiętasz? Do mamy.
Spojrzała najpierw na niego, a potem na resztki myszy przed sobą. Złość wyparowała z niej niepostrzeżenie, pozostawiając po sobie tylko jakiś nikły ślad, uczucie, którego nie potrafiła nazwać. Potrząsnęła łepkiem.
— No… dobrze. Mogę zjeść — wymruczała, pochylając głowę. — Ale oszukiwałeś, Bez. Było widać.
***
Przez nos kotki przewijało się tyle dziwnych zapachów, że dawno już straciła do nich głowę. Razem z Bzem przemierzała kolejne zagajniki i kępy krzewów, przekraczała coraz to nowe ścieżki, poznaczone śladami łap zwierząt, których pomimo wyczerpujących opisów towarzysza nijak nie umiała sobie wyobrazić. Widziała tyle nowych rzeczy, że choć bardzo starała się ich nauczyć, ich nazwy wylatywały jej z pamięci przy każdym postoju. Tylko z drzewami jeszcze jakoś jej szło, może dlatego, że to tylko one mogły chronić biednego, starego Bza — a więc i ją, bo na własnego Opiekuna była jeszcze dużo za młoda.
— A to? — zapytała, ocierając się o postrzępione listki. Jeden oderwał się i został jej na głowie — strzepnęła go szybko, w odwecie przyszpilając go do ziemi małymi pazurkami.
— Kalina — odpowiedział kocur, gładząc zmierzwioną sierść na jej łebku kilkoma pociągnięciami języka.
Otrząsnęła się, wymykając się jego opiekuńczym liźnięciom, i raz jeszcze dokładnie przyjrzała gałązkom. Światło przebiło się w tym miejscu przez kopuły drzew i, oglądane od spodu, ich liście świeciły niemal radosnym, jasnozielonym kolorem.
— Bardzo ładna — zawyrokowała, wspinając się na tylne łapki. — Mogę zabrać gałązkę?
Dopiero po zadaniu pytania zorientowała się, że przecież mogłoby to obrazić drzewo, i spojrzała na Bza wzrokiem pełnym przerażenia. On jednak zdał się tego nawet nie zauważyć.
— Bardzo ładna… A gdy poczekać, aż zakwitnie, albo zaowocuje… To dopiero byłby widok, kruszynko. — Słowa kocura tłumiły liście, w które nieoczekiwanie wsadził łeb. — Co tylko chcesz… Proszę, tutaj gałązka.
Delikatnie opuścił w pysku niedużą, za to pięknie rozwiniętą gałąź kaliny. Uspokojona mała chwyciła ją w ząbki z szacunkiem. Zwisające z boku liście połaskotały jej wąsy.
— Podoba ci się? — Głos Bza zadrżał z rozbawieniem. — Na pewno chcesz ją zabrać, kruszynko? Mogę zawsze nieść ją za ciebie.
— Ne fłeba — odparła dziarsko, nie wypuszczając zdobyczy z pyszczka. — Mofłemy ifc.
— Skoro tak twierdzisz. — Bez puknął ją żartobliwie końcówką ogona, na co zareagowała obruszonym machnięciem łapą i kilkoma kompletnie niezrozumiałymi przytykami. Niczego nie miała mu jednak za złe. Razem ruszyli w dalszą drogę, a listki kaliny trzepotały przy każdym nowym kroku.
***
— Zatrzymaj się.
Zamarła wpół kroku. Przez cały czas, odkąd go poznała, Bez nigdy nie mówił z taką stanowczością. Odwróciła głowę, by ujrzeć go smakującego powietrze — zwyczajny widok, gdyby nie ogon, którym wymachiwał w obie strony w nagłym napięciu.
— No już, kruszynko, przepraszam. — Pochylił łeb, zmieszany; chyba starał się rozluźnić mięśnie, ale nie wyszło mu to najlepiej. — Mam nadzieję, że cię nie wystraszyłem.
— Ja się nie boję, Bzie — oświadczyła, wyjątkowo odłożywszy na ziemię swoje trofeum, chociaż w jej głosie rozbrzmiało o wiele mniej pewności siebie, niż by chciała. — Co się dzieje?
— Nic, nic, widzisz… To koty z klanu. Chyba… chyba są gdzieś niedaleko.
— Koty z klanu? — Źrenice małej rozszerzyły się. — Tego, co pachnie tak wodniście, ale jednak kocio? Te zza granicy?
— Właśnie te, właśnie te... — Głos Bzu przeszedł w szept.
Gdzieś w okolicy trzasnęła gałązka.
— Co się dzieje?... — powtórzyła cienko, widząc, z jaką nerwowością kocur strzyże uszami. Bez szybko otoczył ją ogonem.
— Nic, kruszynko, spokojnie, cicho, musimy tylko—
Dźwięk łap na zeschłych liściach. Teraz nawet ona czuła wyraźnie — zapach rybich kotów. To właśnie klan.
— One są złe… tak? Koty z klanu. Chcą nam zrobić krzywdę…? — Poczuła, że zbiera jej się na płacz.
— Nie, nie, kruszynko, nie, nic się nie stanie… — Ledwie słyszała już jego głos. Nagle poczuła, że jego mięśnie tężeją — i w tym momencie zorientowała się, że stało się coś bardzo, bardzo niedobrego, o wiele gorszego, niż atak rybich kotów.
— Weź swoją gałązkę. — Siedziała. Czekała. Nie chciała się ruszać. — Szybko, kruszynko…. Weź ją! Weź… bo zapomnisz.
Jak na kamiennych łapach wstała i chwyciła gałąź w zęby. Bała się spojrzeć do góry. Ponaglenie w głosie Bza, nieudolnie maskowane, jeżyło jej sierść od czubka głowy aż po ogon.
— Dobrze, dziecko. Dobrze. — Polizał ją szybko; wyszło szorstko, nieprzyjemnie. — A teraz zostań tutaj. Te koty się tobą zajmą.
— Fo… — Jego słowa uderzyły w nią głucho niczym burzowy grzmot. To było to. Nieprzyjemne poczucie, które mąciło jej w głowie od kilkunastu uderzeń serca, właśnie znalazło rozwiązanie. Wypluła gałązkę. — Mam zostać… A ty idziesz? Gdzie ty idziesz, Bez!
— Wrócę, kruszynko, wrócę… naprawdę. Nie bój się. Te koty z klanu przyjdą po ciebie i ci pomogą.
— Ale jak to, przecież… Czemu ty idziesz! Ty miałeś pomóc!
— One to zrobią lepiej, widzisz… Nic ci nie zrobią, obiecuję. Ale mnie nie bardzo lubią… Nie bój się — powtórzył zduszonym szeptem, wyraźnie zmieszany. Przez chwilę myślała, że zmieni zdanie.
— ...Pomogą ci, kruszynko, zobaczysz. A ja niedługo wrócę — Wstyd zawarty w tych słowach zapiekł nawet ją.
A tak mu wierzyła.
— Idę z tobą, Bez, nie możesz… Idę z tobą… — Ledwie mówiła. Postąpiła za nim, wspomniała kalinę, odwróciła się, by ją chwycić, pobiegła z powrotem — a on znikał już w krzewach, z głuchnącym “csii, kruszynko… csii…”...
— Bez! — krzyknęła rozpaczliwie, ale gałązka stłumiła jej okrzyk.
W tym samym momencie szelest rozległ się już tuż za jej plecami. Odwróciła się z przerażeniem, zapominając na chwilę, jak się oddycha.
— Co tutaj robisz?
<Ktoś?>
I tu wchodzę ja, cała na biało
OdpowiedzUsuńKlep klep Jabłkiem