tw: krwawe opisy śmierci
Życie Wodnikowego Wzgórza, od pierwszego ataku Czapli, było już tylko cięższe. Z każdym wschodem słońca starał się coraz bardziej pomóc mężowi, a efekty, zamiast stawać się lepsze, jedynie się pogarszały. Istna katorga. Nie liczył już nawet upływających księżyców. Minęła ponad połowa sezonu od ataku Błotnistej Plamy, a w oczach ukochanego coraz ciężej było doszukać się choćby grama świadomości. Czasami tylko odzyskiwał iskrę, która już po kilku uderzeniach serca ginęła w morzu łez, zalewających jego pysk. Łez pełnych rozpaczy, bezradności. Po jakimś czasie nie mógł już nawet przebywać w tym samym legowisku, co reszta chorych. Czarny pamiętał, jak wraz z medyczkami podkopywał głaz, znajdujący się naprzeciwko spichlerza z ziołami, a następnie skrupulatnie wyścielał je najświeższym, sprężystym mchem. Czapli Taniec zdawał się być wtedy szczęśliwy, przynajmniej odrobinę, na tyle na ile pozwalała mu choroba. Wodnik miał nadzieję, że posłanie będzie służyć mu jeszcze przez długie księżyce, jednak już następnego dnia zostało przesiąknięte wydzielinami vana. W chwilach, gdy pozostawał sam ze sobą, łkał jak kocię. Czuł odrazę. Obrzydzenie do klątwy, która pochłaniała jego ukochanego. I sam siebie się zaczął brzydzić. Nigdy nie pomyślałby, że spojrzy na Czaplę, którego nadal głęboko kochał, ledwo powstrzymując podchodzące mu pod gardło wymioty. Zawsze po skończeniu pomocy medyczkom, gnał przed siebie, do rzeki, by zwilżyć pysk i przynajmniej na moment pozbyć się smrodu, jaki od dłuższego czasu zajmował jego nos. Wisząca lawenda i inne mocno pachnące zioła pomagały jedynie tym, którzy rzadko odwiedzali legowisko medyka. Jemu i medyczkom – ani trochę. Ich nosy były już zbyt przyzwyczajone do słodkiego zapachu kwiecia, by to jakkolwiek mogło ich uchronić od fetoru.Miał wrażenie, że pozostałe koty wcale nie zdawały sobie sprawy z tego, co działo się z Czaplim Tańcem. Jakby męki, z którymi codziennie musiał się mierzyć, były niczym specjalnym, czymś, co tak łatwo mogło zostać odrzucone w niepamięć. Młodsi członkowie nawet nie wiedzieli, kto krył się za baldachimem paproci, oddzielonym od światła dziennego i uroków życia. Inni, starsi, nie chcieli, a może bardziej nie umieli rozmawiać o nim i jego sytuacji. Jakby temat klątwy zszedł na bok, zbyt ciężki do zrozumienia dla przeciętnych wyjadaczy rybek. Ale nie dla cętkowanego. W jego umyśle, przekleństwo czekoladowych rozwijało się w najlepsze. Nie umiał spojrzeć tak samo na koty, które kiedyś wydawały się mu być tak samo naturalne i zwyczajne, jak on sam. Dostrzegał ich najmniejsze wady, potknięcia, odchylenia od normy. O każdym z nich był w stanie przeprowadzić całą dyskusję.
Pośród tej monotonnej rozpaczy, której dostrzeżenie końca było równie ciężkie, co ujrzenie swego nosa, rozkwitł niespodziewanie maleńki pączek nadziei. I to nie taki, jak złudna wiara w lepszy stan Czaplego Tańca, jaka tliła się w rudej medyczce. Nie. To był najprawdziwszy z cudów! Wydarzenie, jakie upewniło go w istnienie Klanu Gwiazdy.
Była to jedna z normalnych wypraw po zioła dla vana. Zużywał ich olbrzymie ilości, toteż wojownik, czując pewną odpowiedzialność za czyny ukochanego, dobrowolnie pomagał uczennicom medyczki w zbieraniu nowych zapasów roślin, mchów, pajęczyn i gałęzi. Cały czas liczył też, że być może w końcu, któraś z ziołowych kuracji okaże się skuteczna. Tym razem towarzyszył Zimorodkowej Łapie, księżniczce, która za cel ich podróży obrała Brzozowy Zagajnik. Miejsce to, według opisu młodszej, miało być obfite w zioła lubujące się w zacienionym otoczeniu, pośród drzew liściastych. Wodnikowe Wzgórze, mimo niechęci do tego miejsca, spowodowanej atakami samotników, rozgrywającymi się przed wieloma sezonami właśnie tam, udał się za nią bez słowa sprzeciwu.
Wszystko szło płynnie – liliowa koteczka sprawnie przegryzała pędy małych, zielonych listków, oddzielając je od rośliny matczynej, a kocur zdrapywał porosty, ozdabiające czarno-białą korę. I wtedy do ich nozdrzy doleciał słaby zapach krwi. Oboje zdębieli, a futro na ich karkach się nastroszyło. Kocur wiedział, że jest zbyt osłabiony zarwanymi nocami, by zdołać obronić zarówno siebie, jak i księżniczkę. Musieli się czym prędzej wycofać, zanim to coś ich znajdzie. Ku jego sfrustrowaniu – medyczka zaoponowała. Bezmyślnie wyminęła kocura, szybko namierzając kierunek, z którego niesiona była woń. Nie poświęciła nawet chwili na wyjaśnienie mu, co się działo! Pręgus rzucił się za nią, niemal potykając się o własne łapy. Przecież Srocza Gwiazda by go zabiła, jeśli coś stałoby się jej wnuczce! Skończyłby jako pelerynka dla jednej z księżniczek i tyle by po nim zostało. Z resztą, najprawdopodobniej każda babcia by tak zareagowała na krzywdę własnych wnucząt.
Zimorodkowa Łapa okazała się o wiele bardziej gibka i zwinna, niż kocur początkowo przypuszczał. Z gracją przecisnęła się przez szczeliny, podczas gdy on niezgrabnie wpadał na jeżynowe kolce. I dopiero wtedy zaczął słyszeć coś, co grało w uszach młodszej od momentu wyczucia krwi. Żałosny pisk, pełen bólu i stękania. Uświadomiło mu to, że robi się stary, a jego słuch nie jest już taki jak kiedyś. Nie to było teraz istotne. Po przeskoczeniu jeszcze kilku paproci, wpadli na norę, wykopaną pomiędzy dwoma korzeniami. To w niej znajdował się pacjent, a raczej pacjentka, do której uczennica bez cienia zawahania przylgnęła. Kocur zerknął zza niej i ujrzał… Ciężarną kotkę. A właściwie to już rodzącą, sądząc po ciemniejszej, wilgotnej glebie pomiędzy jej łapami.
Nie pamiętał z tego wydarzenia dużo – podawał zioła, pajęczynę, samotniczka rozmawiała o czymś z Zimorodkową Łapą, ale i te informacje zdołały mu wylecieć z głowy. Poród przebiegł zaskakująco szybko, a na świat powitane zostały trzy kulki – dwie koteczki oraz najstarszy kocurek, którego rozmiar także był obiecujący. Jedynym jego defektem był… brak ślepka.
“– Nie wiem nawet jak się wam odwdzięczyć… – wyszeptała pomiędzy czułymi liźnięciami karmicielka. Jej wzrok utkwił na moment w białym, upstrzonym błękitem kociaku. Zdawało się, że nad czymś mocno się zastanawia – Ja… Podaruję wam mojego pierworodnego syna. To jedyny sposób, w jaki będę miała poczucie, że nie jestem wam dłużna. Proszę. Weźcie go. Wiem, że nie jest idealny, ale z pewnością wyrośnie na świetnego wojownika, równie wspaniałego co jego ojciec”
***
I właśnie w ten sposób, mały kociak, nazwany przez Wodnikowe Wzgórze Siwkiem, stał się nowym członkiem Klanu Nocy. Szczęśliwie, w żłobku akurat przebywała kotka, dawna samotniczka, Mżawka, wraz z synkami niewiele starszymi od jednooczka. Dzięki bogatej diecie miała wystarczająco dużo mleka dla trójki kociąt. Dla czarnego jednak Siwek był kimś więcej, niż tylko prezentem niespodzianką. Był dla niego jak synek. Ich synek. Jego i Czaplego Tańca. Od kiedy ujrzał go po raz pierwszy, nie mógł odeprzeć wrażenia, iż kocię jest zadziwiająco podobne do ich dwójki. Już pierwszego dnia, kiedy wraz z księżniczką zaniósł go do legowiska medyków, nie mógł powstrzymać się od dyskretnego zaprezentowania ukochanemu kociaka... Ich kociaka. Wspólnego, wymarzonego malucha. Chcieli kiedyś adoptować jednego, a może i dwie pociechy. Czapli Taniec żartował nawet czasem, że i siódemkę chętnie przyjmie. Kiedy rozsunął paprocie, nieprzyjemny smród uderzył go w pysk. Jeszcze raz upewnił się, że medyczki wyszły po świeżą wodę i odchrząknięciem dał znać mężowi o swojej wizycie. Żółte, matowe oczy otworzyły się, nieprzytomnie zerkając na stojącą przed nim parę. Być może czarnemu wyobraźnia płatała figle, ale był pewien, że kąciki pyska kocura nieco się uniosły, jeszcze zanim na nowo został skradziony w świat snów, a głośne kichnięcie Siwka dało mu do zrozumienia, że to czas się zbierać.Tak minęło im kolejnych kilka wschodów słońca. Czapli Taniec już się tak nie szamotał. Wszystkim się wydawało, że kocur nieco się wyciszył. Nawet jego strażnik, Sumowa Płetwa, opowiadał Wodnikowi o tym, jak coraz rzadziej słyszy nocne lamenty kocura. To był naprawdę dobry znak. Pojawienie się w ich życiu kocięcia przyniosło tyle dobrego! Wodnik w końcu się wysypiał, jadł, a iskry nadziei tliły się w zasięgu jego łap. Codziennie rano odwiedzał ich synka, doglądając, czy aby na pewno Mżawka dobrze go traktuje, a gdy tylko słońce zaczynało cieplej przygrzewać, zabierał go ze sobą, by spędzić trochę czasu we trójkę. Nawet te chwile spędzone w ciszy, w ukryciu, były dla niego na wagę złota. Czuł się pełny. Szczęśliwszy, spokojniejszy, pełen nadziei…
Tego poranku usłyszał cudowną wieść – Siwek zaczął otwierać oczka! Cętkowany nie mógł uwierzyć, jak szybko pulchny malec dorastał. Mleko Mżawki było tłuste, gęste i ewidentnie służyło zarówno jemu, jak i jej biologicznym dzieciom, które z dozą niepewności zerkały na nowego kolegę. Jeszcze nie mógł się z nimi bawić, ale już wkrótce zacznie brykać. Postawi pierwsze kroki, zawrze pierwsze przyjaźnie… A to wszystko pod czujnym okiem swych ojców! Być może to jemu zawdzięczali polepszenie się stanu niebieskiego. Może gwiezdni przodkowie zesłali go im, aby pomógł vanowi w chorobie, a klątwa, dzięki ich miłości, została zdjęta? Kocur snuł wiele domysłów, ale teraz tylko jedno zaprzątało jego umysł – chęć obwieszczenia ukochanemu cudownej wieści. Gdy tylko pożegnał królową, w podskokach pobiegł do lecznicy, aby upewnić się, że nie będzie przeszkadzać. Jeszcze zanim wszedł, doszedł go wrzask, a spomiędzy paproci wypadła Różana Łapa.
– Wodnikowe Wzgórze, szybko! Czapli Taniec, on… on- – kotka nie zdążyła powiedzieć nic więcej, gdy obok jej boku przebiegł czarny, z rozpędem wpadając do wnętrza legowiska.
Czuł, jak jego łapy drętwieją, a umysł zasnuwają pajęczyny uplecione z jego własnej paniki. Usłyszał, jak tuż za nim staje czarna księżniczka oraz dwa inne koty, na których obecność wcześniej nie zwrócił uwagi. Właściwie, ciężko było mu się skupić na czymkolwiek innym, niż na jego cierpiącym mężu.
I wtedy go ujrzał. Brudnego, cuchnącego, z śliną lejącą się z pyska, o nieobecnych oczach i wyszczerzonych kłach. Ich oczy się spotkały. Przypomniało mu się, jak patrzyli na siebie jeszcze w legowisku uczniów. Jeszcze jako przyjaciele. Jak bawili się wspólnie z rodzeństwem, jak przewracali się pośród liściastych zasp. Van skoczył na niego. Wodnik podjął próbę zablokowania go łapą, lecz pechowo trafił go w jedno z wytrzeszczonych ślepi. Krew prysnęła na jego pysk. Zraniony zawył rozpaczliwie, przez chwilę zataczając się przez zamazany czerwienią obraz. Wojownik był gotowy doskoczyć do niego, zacząć przepraszać płacząc, opatrzyć jego rany… Nie zdążył. Czapla odwrócił się i podjął kolejną próbę ataku. Ostatnią.
Kiedy wgryzł się w ciało ukochanego, poczuł, jak po ciele rozlewa się ciepło. Nie miłe, czułe, pełne miłości, a obce. Przerażające. Przetoczyli się aż pod ścianę leża, z łomotem uderzając o głaz. Szkarłat pokrył całą szyję niebieskiego, w połączeniu z jego przesączonym wydzielinami futrem tworząc brunatny kolor. Nie umiał go puścić. Jakby pazury ukochanego trzymały go blisko, nie dając mu możliwości odsunięcia. Wbijały się w jego kark i orały plecy. Krzycząca Makrela próbował odciągnąć zakleszczonego napastnika, jednak bezskutecznie. W końcu ten sam puścił, niczym przepity krwią kleszcz. I już się nie poruszył.
Zdyszany kocur padł obok niego, ich czoła zetknęły się tak, jak w dniu ślubu. Ostatnim co widział, nim mrok otulił jego zmysły, było żółte, załzawione oko. Jedyne jakie się ostało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz