Wędrówka nie miała końca.
Szli zwartą grupą, złączeni wyczerpaniem – obawa, która wcześniej towarzyszyła ich krokom, ulotniła się wraz z nastaniem upałów. Wcześniej ich uszy podrywały się na każdy drobny szelest dobiegający z przydrożnych zarośli (co to było? na pewno było tam trochę głogu, ale co poza tym?...); teraz ledwie znajdowali siłę, by raz na jakiś czas unieść ciężko łeb i zmierzyć wzrokiem rozległą równinę, w której z rzadka jedynie tkwiły wyschnięte krzewy o zwiotczałych liściach nierzucających cienia. Dokąd szli, jaki los mógł ich czekać w tak nieprzyjaznej krainie? Nie mogli wiedzieć, a mimo to nie bali się. Gorące powietrze zabrało im strach, zamieniając wojowników w nieywraźne, piaskowe figury, z sierścią podobną do kurzu – który uleci w niebo z kolejnym podmuchem nieznośnego wiatru, i ostatecznie odsłoni to, co do tej pory uchodzić miało za żywą istotę: ramę z poszarzałych kości.
– No teraz to już robisz to specjalnie!
Może i robię, co ci do tego?
Zaczekałem, aż do mnie podbiegnie. Wciąż tkwiła we mnie szalona nadzieja, że za którymś razem w połowie drogi zwyczajnie się rozmyśli.
– Halo! Ogłuchłeś czy co? Aż stamtąd widać, jak się beznadziejnie ślimaczysz. Rusz się, miałeś nie zostawać bardzo z tyłu.
– Szybująca Mewo, jeszcze raz ci powtarzam, że nie mogę iść szybciej. I zejdź z naszych obowiązków, bo ty z kolei miałeś iść razem ze mną i ja jakoś nie wrzeszczę na ciebie za to, że mnie zostawiłeś.
– Ty i tak nie możesz wrzeszczeć, chyba, że chcesz wylądować u Liska. – W powietrzu rozniosły się drgania, odruchowo rzuciłem się na ziemię; pół uderzenia serca później szczęki kłapnęły głośno tuż obok mojej szyi. Szybujący zaśmiał się perfidnie. Nie znosiłem go, Klanie Gwiazdy, jak bardzo go nie znosiłem; w piersi aż mnie od tego paliło. – A teraz to jakoś umiesz ruszać się szybciej! Jak wystraszony królik. Jazda, bo dostanę ochrzan i dla ciebie to się na pewno dobrze nie skończy.
Posłałem mu wrogie spojrzenie, choć nie wyszło chyba tak, jak zamierzałem; parsknął sucho po raz kolejny. Chciałem coś odpowiedzieć, ale nie czułem się na siłach, i coś mówiło mi, że sprawcą są nie tylko okrutne opary upału, od których zresztą kręciło mi się w głowie. Posłusznie, jak pupilek Dwunożnych, ruszyłem szybciej.
***
Lisia Gwiazda szybko zmienił taktykę; teraz grupa podróżowała nocą, czas szczytowych temperatur przeznaczając na odpoczynek. Jego pora właśnie nadeszła i wyjątkowo nikt nie zgłaszał się po pomoc do legowiska medyka, przynajmniej na razie.
– Sokole Skrzydło – miauknąłem cicho, podciągając bliżej tylne łapy, by nie wystawały poza śmiesznie ciasny krąg cienia – znowu mam otarte nadgarstki.
Niebieski kocur nachylił się z niewyraźnym “pokaż”, przyjrzał się moim łapom, aż wreszcie wypuścił je z bezradnym westchnieniem – jakby uchodziło z niego powietrze.
– Nie wygląda to dobrze, ale teraz nic nie zrobimy. Gdybyśmy mieli czyściec, albo trochę szczawiu… ale tutaj ciężko o cokolwiek. Wyliż to dobrze. Jak coś znajdziemy, to spróbujemy coś poradzić, okej? Wytrzymasz?
– Tak… Dobrze, Sokole Skrzydło. Dam radę.
Nie miałem pojęcia, czy rzeczywiście tak będzie. Zniekształcone nadgarstki piekły za każdym razem, kiedy opierałem je o ziemię – nic dziwnego, skoro nie do tego zostały stworzone, ale bynajmniej nie ułatwiało mi to walki z wyczerpaniem, wyzywaniem Szybującej Mewy i pustką, która wisiała wokół, od kiedy Perła zniknęła.
Wciąż nie potrafiłem się otrząsnąć. Byłem coraz słabszy, nerwowy, działo się ze mną coś złego. Czułem to. Bałem się. Chciałem zająć myśli poszukiwaniem braci, przecież pozostałe klany widziałem czasem w oddali, może udałoby mi się do nich dotrzeć… Ale wtedy wracała szara rzeczywistość, w której ból kończyn nigdy nie pozwoliłby mi niepostrzeżenie przebyć takiego dystansu, i znów drżałem bezsilnie, ogarnięty jakimś chorobliwym zdenerwowaniem, w bezsensownej plątaninie dźwięków i kolorowych plam.
– Wszystko z nim w porządku?...
Nie, nie, i jeszcze raz nie. Zabierzcie mnie stąd i dajcie mi święty spokój.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz