*retrospekcja*
— Gwiazdy obserwują i słuchają — mówiła matka, unosząc głowę ku nieskończonemu łukowi nieboskłonu, teraz przybierającego odcień ciemnego granatu. — Ale nigdy nie mówią. Zawsze milczą.
Kompas skrył się w jej gęstym futrze i podążył za nią wzrokiem.
— Bądź jak gwiazdy — rzuciła na niego spojrzenie. — Bo widzisz i słyszysz tylko wtedy, gdy milczysz.
Przyłożyła na moment pysk do jego ślepego oka.
— Czy gwiazdy są starsze od świata, mamo? — spytał nagle, po długiej chwili wpatrywania się w milczeniu w niebo i tysiące tych małych, migocących kropek. — Widziały jego narodziny?
Kometa zaśmiała się krótko.
— Żaden kot na świecie tego nie wie — powiedziała. — Dlatego są takie niezwykłe.
— Chyba masz rację.
— Nie wiemy, czy widziały narodziny świata, ale na pewno zobaczą jego śmierć — kontynuowała Kometa. — Spójrz na nie i powiedz, co ci przypominają.
Kocurek zmrużył oczy, a po chwili na jego pysku wstąpił uśmiech.
— Te wyglądają jak kot — zauważył, wskazując łapą na jedną z konstelacji. — A księżyc wygląda jak pazur.
— To prawda — pochwaliła go matka. — Każdy w gwiazdach widzi coś innego. Na tym polega ich piękno.
Kocurek zastanowił się chwilkę, spoglądając w niebo.
— Wczorajszej nocy układ gwiazd był inny — stwierdził nagle. — Czy gwiazdy chodzą po niebie tak jak my tutaj?
Kometa wyglądała na zaskoczoną tym pytaniem.
— Cóż... Nie wiem. Nie zastanawiałam się nad tym.
— Ale ty wiesz wszystko — odparł kocurek.
— Tak może się wydawać — przyznała. — Ale nikt nie wie wszystkiego.
— Nawet ty?
— Nawet ja.
— A co o tym sądzisz? — dopytywał młody. Wstał, i ignorując nagły przypływ zimna, objął spojrzeniem różnorodne skupiska gwiazd na tle nieba. — Myślisz, że się ruszają?
— Niewykluczone — odparła matka. — Ale ta jedna — wskazała głową na najjaśniejszą ze wszystkich gwiazd. — Ta, która świeci najjaśniej, zawsze jest w tym samym miejscu. Nie rusza się z niego. Zawsze jest, by prowadzić zagubionych.
— Może to niebo wędruje — odgadywał młodziak. — A gwiazdy wraz z nim.
— To dobra uwaga, Kompasie — matka uśmiechnęła się lekko. — Powiedz ojcu o swoich obserwacjach. Na pewno się ucieszy.
— Tak zrobię — zdecydował natychmiast Kompas i obrócił się, by zaraz tak szybko, jak były w stanie jego liche łapki, pobiec do kryjówki swojej rodziny skrytej pod malutką skarpą, gdzie czekał ojciec i rodzeństwo.
* * *
Spojrzał na swoje zniekształcone odbicie w rzece oświetlonej słabym blaskiem księżyca. Na niedoskonałości, które rzucały się w oczy przy jednym tylko spojrzeniu - ślepe oko, sflaczałe łapy. Gwiazdy nie obdarowały go zdrowym i silnym ciałem. Ale może taki miał właśnie być. Słaby.
To fizyczna słabość pozwoliła mu docenić duchową siłę. Dużo ważniejszą od jakichś tam kłów i mięśni. Miał przecież pięknego ducha! Tak mówiła mama, a mama rzadko kiedy się myliła.
Nachylił się, by wypić trochę wody. Gardło miał suche i zdarte. Cały wczorajszy wieczór spędził nad siedzeniem i ćwiczeniem wygłaszania swoich wierszy. Szkoda tylko, że nikt poza nim samym nie chciał ich słuchać. Nie doceniali tego, co było prawdziwie piękne! Co niby lepszego było w jakimś polowaniu?
Gdy już się napił, wziął do pyska zerwany wcześniej szkarłatny kwiat maku.
Zawrócił się i oddalił od rzeki, kierując się tam, gdzie mieściła się norka. Wykopana pod jaworowym drzewem i podtrzymywana przez jego korzenie wystarczała jako schronienie dla dwóch kotów.
Gdy tylko bez większego problemu przecisnął się do środka, omiotły go spojrzeniem złote oczy.
— Chyba ci się nie spieszyło — powitał go zirytowany, melodyjny głos współlokatorki. Czy głos mógł być jednocześnie tak szorstki i nieskazitelny?
— Spieszyłem się bardzo. Niestety moje serce nie wyrywało się do biegu.
— Czy twoje serce upolowało zająca? — spytała kotka. — Bo nie jedliśmy nic od dwóch dni.
— To ty tutaj jesteś od polowania — zaoponował. — Ja umilam ci życie miłymi wierszykami!
— Twoje wiersze nie nakarmią naszych żołądków — upomniała go.
— Nie? — miauknął kocurek. — A są takie słodkie jak pszczeli miód, jak młody bez kwitnący na szerokich, dzikich łąkach oblanych różanym blaskiem porannej zorzy, jak...
— I teraz powinieneś skończyć mówić — przerwała mu. Zaraz przechyliła głowę i uniosła jedną brew. — Co ty tam trzymasz?
Teraz dopiero spostrzegł, że u łap leżał mu kwiat maku.
— Ach, prawie zapomniałem! — zawołał, drapiąc się po głowie. — To dla ciebie.
Podniósł kwiat o szerokich płatkach i wplótł go delikatnie za ucho Leszczyny.
— Za to, że się mną opiekujesz — dodał. — Kiepską mam kondycję.
— Kiepską to mało powiedziane — mruknęła, uśmiechając się półgębkiem. — Dziękuję. Zachowam go sobie.
Miał taką nadzieję. On przywiązywał do takich drobnostek dużą wartość. Gdy jedno z jego piórek tylko wydostawało się spod futra i upadało na ziemię, podnosił je szybko i upewniał się, że nic mu się nie stało. Niektórzy nazwaliby to przesadą, ale dla niego było to zwykle przywiązanie. Mama nauczyła go przykładać dużą wagę do małych rzeczy. Mówiła, że drzemała w nich moc. To, co najbardziej niepozorne, było jednocześnie najbardziej wartościowe. Trzymał się tych słów i powtarzał je sobie jak mantrę. To przypominało mu o domu, który pozostawił daleko za sobą.
— Pasuje ci, Leszczynko — odparł z delikatnym uśmiechem.
Kotka była dla niego jak siostra. Dorastał ze starszymi siostrami; wiedział, jakie były. Czasem denerwujące, czasem lubiły się rządzić, ale o swoje rodzeństwo walczyły jak borsuk walczył o własne potomstwo. Tęsknił za Lutnią, która wciąż gdzieś żyła. Był pewien, że by się polubiły. Czasem cieszył się, że byli tylko we dwoje i nie musiał z nikim dzielić się uwagą. Tej uwagi w dzieciństwie nie miał nadto. Jego rodzice, nieszczęśliwie nie doczekali się zdrowego i żywotnego potomstwa. Odkąd pamiętał, poświęcali najwięcej czasu jednej z jego starszych sióstr. Najsłabszej, chorowitej, potrzebującej stałej opieki. On i jego brat nie byli w wiele lepszej sytuacji. Oboje cierpieli na różne przewlekłe dolegliwości. Udało im się przeżyć porę nagich drzew - to był pierwszy sukces.
Ale dla Kompasa każda pora nagich drzew wciąż mogła być rychłym pożegnaniem. Dlatego doceniał każdą szyszkę na drzewie, każdy obłok na różanym niebie, każdy przypływ wiatru i każdą kropelkę deszczu. Każdy połysk rosy w trawie, każdą pajęczynę uplecioną między drzewami, każdego ptaka przelatującego przez wrzosowiska. Wszystko to, co sprawiało, że świat był żywy i piękny. Wszystko, co napawało go radością.
Ułożył się koło Leszczyny, wtulając w jej futro. Tylko w ten sposób mogli ochronić się w dwójkę przed zimnem. Ciągle w drodze, nie mieli czasu budować wygodnych i ciepłych posłań. Musieli polegać na sobie.
Leszczyna zmrużyła oczy i oparła brodę na swoich łapach. Była zmęczona. Każdego dnia chodziła na polowania, a te ostatnie skończyły się porażką. W ostatnim czasie niewiele jedli.
— Leszczynko? — spytał cicho, nim kotka zdążyła zasnąć. Spojrzała na niego kątem oczu. — Kocham cię.
— Skąd ci się wzięła taka nagła chęć na czułości?
— Bo wszystko się kiedyś kończy — odparł, zanim głęboko ziewnął. — Tak mówiła mi mama. Być może obudzę się jutro i ciebie nie będzie. Wolę, żebyś wiedziała, że cię kocham.
Kotka parsknęła cicho.
— Twoja mama była mądrą kotką.
— To prawda.
Upłynęła dłuższa chwila ciszy. Kompas przez chwilę pomyślał sobie, że Leszczyna zasnęła. Ale potem poruszyła lekko głową.
— Opowiedziałabyś mi bajkę?
— Nie jesteś za duży na bajki? — mruknęła.
— Być może. Ale ja już w nie nie wierzę — odparł. — Po prostu je doceniam. Moja mama zawsze opowiadała mi bajki.
— Nie znam żadnych bajek.
— Możesz stworzyć własną.
— Nie jestem w tym dobra.
— Spróbuj — nalegał.
Szylkretowa samotniczka westchnęła głęboko. Uniosła lekko głowę i spojrzała ku niebu jaśniejącemu głębokimi, czystymi barwami kobaltu.
— Dawno, dawno temu, gdy otaczające nas drzewa nie dorównywały jeszcze najmniejszym z krzewów, żyła sobie młoda kotka i kocurek.
Ledwo kotka zaczęła opowiadać, a ten już jej przerwał.
— Czy byli rodzeństwem? — spytał nagle, a oczy zabłysnęły mu podekscytowaniem.
— A czy to ważne?
— Tak! Szczegóły są bardzo ważne — odparł. — Dzięki temu z historią można się bardziej utożsamić.
Leszczyna przymknęła oczy i wypuściła głęboki, ciężki oddech z płuc.
— Tak, byli rodzeństwem. Mogę kontynuować? — Gdy pokiwał twierdząco głową, kontynuowała. W miarę, jak mówiła, oczy zaszły jej mgłą, jak gdyby opowiadała historię własnego życia, a nie zmyśloną bajkę. Kompas to doceniał. — Mieszkali na niewielkiej polance. Otwartych, równinnych terenach, zawsze oświetlanych przez promienie słońca i blask księżyca. One nie docierały tylko do jednego miejsca - ciemnego, przerażającego lasu, do którego rodzice zabronili im wchodzić. Mówili, że to dom wilków, które rozszarpią je żywcem, gdy tylko przekroczą próg bezpiecznej przystani.
Kompas wsłuchiwał się w te słowa z zainteresowaniem i zaangażowaniem małego kocięcia - a kocięciem już przecież dawno nie był. Kończył niedługo dziesięć księżyców.
— Co było dalej?
— Często bawili się nieopodal lasku. Był dla nich kuszącą tajemnicą. Pewnego dnia postanowili tam wejść.
Kompas przewrócił oczami.
— Niech zgadnę. Stało się dokładnie to, przed czym ich przestrzegano.
— Nie — zaprzeczyła. Kocurek się zaskoczył. — Gdy weszli do środka, ich oczom ukazał się piękny widok. Sowy przysypiały na drzewach pełnych owoców, których słodki aromat roznosił się w powietrzu. Nie było to miejsce bez wad, ale nie było również tak straszne, jak mówiono. Prawdę mówiąc, nadawało się do życia dużo lepiej niż te piękne, złote wrzosowiska, które przy tym lesie zdawały się jałowe.
— Cóż... Jesteś bardziej kreatywna, niż się spodziewałem — mruknął kocurek, nie zauważając nawet, że oczy miał wytrzeszczone. — Wszyscy dorośli są nudni. Opowiadają bajki o tym, jak to trzeba ich sluchać i jak źle kończy się nieposłuszeństwo.
— Wydaje mi się, że posłuszeństwo jest starszym kotom na rękę — przyznała Leszczyna. — Ale ty zawsze myśl samodzielnie. Nie bój łamać się zasad, gdy są głupie i stworzone wyłącznie po to, by cię ograniczać.
— Postaram się.
— A teraz odpocznij. Rano wyruszymy na polowanie. Zwierzyny jest teraz w bród. Jeśli będziemy wyspani, na pewno coś upolujemy.
Pokiwał głową. I tak był bardzo zmęczony. Przymknął oczy i ułożył się koło niej w wygodniejszej pozycji. Nie zanotował, kiedy jego umysł powoli przeniósł się w błogi nocny sen.
* * *
*retrospekcja*
Nie wiedział, ile już wędrował ani ile minęło czasu, odkąd opuścił rodzinne gniazdo. Widział jednak, że powietrze stawało się coraz chłodniejsze, ziemia coraz bardziej wyjałowiała, a w końcu, gdy podróżując przez rozległe, otwarte tereny natknął się na biały puch, nie miał wątpliwości, że zaczynała się pora nagich drzew.
Niebo przybrało blady, szary odcień deszczowych chmur. Nie było śladu po czystym błękicie. Ale on uwielbiał zachmurzone sklepienie; było w nim coś niesamowitego. Wcale go nie przygnębiało.
Daleko nad linią horyzontu widział klucz czapli. Nie wiedział, dokąd leciały. Być może tam, gdzie będzie im cieplej. A może tym razem zostawały tu na czas mroźnego sezonu.
Przez cały ten czas, jak podróżował, widział mniej więcej te same obrazy - szerokie otwarte tereny poprzecinane skąpymi pasmami lasów. A jednak, w każdym jednym obszarze, który mijał, potrafił dostrzec coś innego i wyjątkowego. Nigdy się nie nudził.
Jego rodzice nauczyli go, że natura nie była prosta. Nie była wszędzie taka sama. Była skomplikowana, ale miała swój stały porządek, w który żadna istota żywa nie miała prawa ingerować.
Mijał wiele Dróg Grzmotu. Widział w oddali wiele tych dziwnych siedlisk Dwunożnych, choć nigdy się do nich nie zbliżał. Bał się ich. Bał się, że umrze w takim miejscu.
A nigdy nie bał się śmierci. W pewnym sensie kroczyła za nim, odkąd się urodził. Jego nieodłączna towarzyszka często przypominała mu o jego ślepym oku, o jego wątłym ciałku, o jego słabych nogach, które potrzebowały dużo odpoczynku. O tym, jak podatny był na wszelkie choroby.
Włóczyła się za nim od narodzin, ale jej obecność czuł szczególnie od chwili, gdy tylko opuścił rodzinę i udał się w daleką, samotną podróż. Wtedy po raz pierwszy doświadczył tego, że był zdany tylko na siebie. Nikt, poza nim samym, nie mógł się nim zaopiekować.
To, czego bał się naprawdę, to sposób, w jaki mógłby umrzeć. A wiedząc, że podróżując samotnie, ryzyko było wielkie, myśli te nie dawały mu spokoju. Trzymał się z dala od miejsc Dwunożnych, z dala od Dróg Grzmotu. Nie przechodził przez te drugie, jeśli nie musiał.
Te miejsca były chaotyczne. Przerażające i nienaturalne. Nie bał się borsuków w norach. Nie bał się obumarłych, szponiastych drzew o suchych i ostrych gałęziach. Nie bał się ciemnych jaskiń. Nie bał się rwących rzek. Nie bał się krążących wokół kruków ani głodnego jastrzębia.
Bał się za to tych płaskich, ciemnych pasm, po których przejeżdżały Potwory. Nie chciał umrzeć w miejscu z dala od natury. Z dala od Gwiazd. Z dala od tego, w co wierzył. Wtedy byłby prawdziwie sam.
A wówczas, gdy słyszał szum rzeki, śpiew ptaków, nawet rozpaczliwy ryk konającego zwierzęcia, wtedy wiedział, że był z rodziną. Tą żyjącą i tą, którą Gwiazdy już dawno przyjęły do siebie. Tam było jego miejsce. Tam mógł się z nimi spotkać. A co stanie się z nim, z jego ciałem i duszą, gdy pożegna się z życiem na brudnych ulicach, wśród szczurów i stęchłego smrodu Potworów? Pośród czegoś, co zakłóca porządek świata i nie powinno istnieć? Wzdrygnął się i natychmiast przestał o tym myśleć.
Burczało mu w brzuchu. Nie pamiętał, kiedy ostatnio jadł. Kiepski był z niego tropiciel, a jeszcze gorszy łowca. Nie chodziło o to, że był po prostu zły - ale jego ciało nie pozwalało mu nic zrobić, nawet, jeśli posiadał wiedzę. A przynajmniej namiastkę wiedzy, jaka była potrzebna, by przetrwać. Wciąż jednak jego umiejętności nie były na zbyt dużym poziomie. Nie miał nikogo, kto mógłby nauczyć go głębiej i lepiej, niż jego rodzina. Rodzina, która skupiała się przecież głównie na wierze i działalności poetyckiej. Polowali tylko dlatego, że musieli.
Gdy zobaczył przed sobą wiewiórkę, przyspieszył kroku i już miał ją pochwycić, gdy zakręciło mu się w głowie. Upadł na ziemię i wydał z siebie sfrustrowane sapnięcie. Podniósł się ciężko i pogodzony z porażką, szedł przed siebie tak długo, aż nie dotarł do dużego, rozłożystego jaworu. Nie myśląc wiele, wszedł do norki pod drzewem, zwinął się w kłębek i przymknął oczy, tłamsząc w sobie uczucie głodu. Był gotów na to, że być może z tego snu już się nie wybudzi.
*
— Kim jesteś i co robisz na moim terenie?! — Wybudziło go czyjeś zagniewane syknięcie. Natychmiast otworzył oczy i spotkał się spojrzeniem z kotką najeżoną jak głodny wilk. Była od niego starsza i większa.
Nie miał siły, by wstać, więc po prostu leżał tak i gapił się na nią nieobecnym, zmąconym jeszcze przez sen spojrzeniem.
— Ja...
— Nie udawaj słabego. Na pewno coś kombinujesz — przerwała mu pełnym jadu warknięciem. — Gdzie są twoi koledzy? Chcecie zwędzić mi jedzenie? Muszę was rozczarować, bo nie mam nic — rozwścieczyła się. — Głoduję, odkąd spadł pierwszy śnieg. Wybraliście sobie złego kota. Teraz walczcie o swoje paskudne życia.
Zaskoczony kocur nie miał nawet czasu, by odpowiedzieć. Kotka już zbliżała się w jego stronę. Wstał, wysunął pazury i ledwo zdążył podnieść łapę, by przejechać nimi po jej pysku, gdy po prostu stanął jak wryty. Samotniczka też znieruchomiała, gdy dostrzegła, że jej domniemany przeciwnik nic nie robi. Jej łapa zawisła nad jego szyją.
— Jesteś ranna — zauważył.
Kropelki krwi barwiły biały śnieg na ciemną czerwień. Spływały z jej prawego boku i karku. Na rany samotniczka miała nałożony prowizoryczny okład, który jednak nietrwały i zrobiony wyraźnie przez kogoś, komu brakowało umiejętności i wiedzy, rozerwał się przy pierwszym lepszym ruchu.
— To cię nie powinno interesować — wychrypiała.
Gdy podszedł powoli krok bliżej, aby przyjrzeć się ranom, samotniczka znów miała go zaatakować. Ale nim zdążyła choćby sięgnąć go kłami, upadła na ziemię.
— Pójdę po pomoc — oznajmił natychmiast.
— Jeśli sprowadzisz tu jakiegokolwiek obcego kota, przyrzekam...
— ...Jeśli nie sprowadzę tu nikogo, umrzesz — przerwał jej. Ich spojrzenia zetknęły się na moment. Kotka zamilkła.
A on odwrócił się i ruszył przed siebie.
I szedł długo. Słońce miało już zachodzić, gdy napotkał na woń krwi zmieszanej z ziołami. Gdy poszedł jej śladem, zapach doprowadził go do niewielkiego dębu. Kocur przypadł do ziemi, gdy krzewy się poruszyły. Wówczas zobaczył jakieś ciemne, mysie futro wystające znad liści.
— Kto zawraca mi spokój? — usłyszał czyjś zgryźliwy, szorstki, podirytowany głos.
Wyprostował się i sam dojrzał podstarzałą, szaroburą kocicę. Na ciele miała wiele blizn. Oczy podkrążone i zmęczone. Pachniała ziołami. Być może znała się na medycynie.
Musiał zrobić na niej dobre wrażenie. Tylko wtedy będzie skłonna im pomóc.
— Zwą mnie Kompas — powiedział spokojnie, zdobywając się na lekki, przekonujący uśmiech. Kocica uniosła brew. — Wieczny wędrowca, przyjaciel czasu i przestrzeni, wieszcz zrodzony spod pasma nieśmiertelnego nieba, pieśniarz o złotym sercu, posłannik orędowniczki wszystkich zagubionych - najjaśniejszej z gwiazd...
— Zwą cię też pewnie wariatem — mruknęła samotniczka.
— Tak — odparł. — Pewnie tak. Ale wariactwo to rzecz wyjątkowa. Tylko wrażliwe serce może zwariować.
— Umiesz coś innego niż ładnie gadać? — prychnęła. — Po coś przylazł?
— Moja... znajoma potrzebuje pomocy — jego głos spoważniał. — Mocno krwawi.
— I po co przychodzisz z tym do mnie? — samotniczka uniosła brew.
— Pachniesz ziołami.
I bura westchnęła głęboko.
— W dziupli są moje medykamenty. Weź trochę nagietka i pajęczyny.
Bez wahania dostał się do dziupli, skąd wziął potrzebne medykamenty. Gdy wrócił do uzdrowicielki, ta była już gotowa do drogi.
— Zaprowadź mnie do niej.
Poszedł przodem i doprowadził ją do dużego jaworu, pod którym leżała samotniczka. Spojrzał na uzdrowicielkę, która nachyliła się nad nią.
— Co tak stoisz? Podaj mi nagietek.
Przysunął się bliżej, a ona wzięła od niego liście, które starannie ułożyła na ranie. Szylkretowa samotniczka syknęła z bólu. Położył swoją łapę na jej łapie, mając nadzieję, że to doda jej otuchy.
Potem leśna uzdrowicielka owinęła ciasno rany pajęczyną. Na bok odłożyła stary, przesiąknięty krwią opatrunek.
— Gwiazdy będą śpiewać o tobie pieśni — wyszeptał wdzięczny Kompas do obcej samotniczki, która zdecydowała się im pomóc. Kotka wydała z siebie głuche parsknięcie.
— Nie myślicie chyba, że pomagam z dobrego serca — mruknęła ponuro. — Ja też muszę z czegoś żyć. Stara jestem, ledwo mogę polować. Przynieście mi coś do jedzenia, a nie będę waszym utrapieniem.
Szylkretowa samotniczka spojrzała na niego, a on na nią. Pokiwał głową. Oboje odwrócili się i ruszyli w las.
— Jak się nazywasz? — spytał, gdy byli w drodze.
— Leszczyna. A ty? Jak cię zwą?
— Kompas — odparł, kierując wzrok ku niebu.
— Kompas — powtórzyła Leszczyna. — Dziwne imię. Co oznacza?
— To taka... grupa gwiazd — odparł. — Tak ją nazywają Dwunożni. Moi rodzice dobrze się na nich znali. Cała moja grupa rodzinna od wielu pokoleń uczyła się o gwiazdach. Zwykle każdy kot nazywa je inaczej.
Skinął głową w kierunku ciemniejącego nieba. Pojawiły się na nim pierwsze gwiazdy.
— Co ci przypominają te gwiazdy? — powiedział, wskazując pazurem jeden z gwiazdozbiorów.
— Kwiat — odparła po zastanowieniu.
— Dla mnie to lecący ptak — wyznał. — Widzisz? Każdy interpretuje nocne niebo na swój sposób. Dlatego to tak piękne! — podekscytował się. — Jeden zbiór gwiazd może mieć tysiąc nazw, w zależności od skojarzeń obserwatora. To słowa mojej mamy.
— Coś... w tym jest.
— Dwunożni pierwsi je nazwali. Niektóre pieszczochy znają nazwy, które im nadali. Mówią, że oni, w przeciwieństwie do nas, stosują jedno nazewnictwo. Co za brak wyobraźni!
Leszczyna wydawała się zbita z tropu.
— Nie lubisz swojego imienia?
— Kocham je — odparł. — Może Dwunożni nie mają wyobraźni i czynią obrzydliwe rzeczy naturze, ale dużo wiedzą. Więcej od nas. Moi przodkowie dużo podróżowali. Poznali więc dużo kotów, które kiedyś żyły z Dwunożnymi. Wiele się od nich dowiedzieli. Przekazali tę wiedzę swoim dzieciom, a ich dzieci swoim i teraz ja mogę się szczycić tym wspaniałym imieniem!
— Teraz bądź cicho — powiedziała nagle samotniczka, przypadając do ziemi. Zrobił to samo, próbując przypomnieć sobie w głowie lekcje swojego ojca i starszej siostry. Średnio ich słuchał. Zawsze wolał obserwować ćmy nad taflą jeziora i układać o nich wiersze.
Nie wiedział nawet, na co polują, dopóki kotka nie wybiegła gwałtownie do przodu. Jej zęby zacisnęły się na karku wiewiórki. Chudej i marnej, ale nawet to był skarb w porze nagich drzew.
— Wracajmy, zanim ta stara raszpla zabierze nam dom — mruknęła szylkretka.
— Nam?
— Chyba nie sądzisz, że zamierzam wyrzucić cię na mróz w środku nocy? — omiotła go spojrzeniem od stóp do głów. — Twoje kości są chyba zbudowane z ptasich piórek. Byle wietrzyk by cię zabił.
Nie spierał się z nią, bo po dłuższym zastanowieniu uznał jej słowa za prawdę. Bywał słaby nawet w pełni swoich sił - a teraz miał za sobą całą wyczerpującą podróż.
Gdy dotarli do jaworu i oddali uzdrowicielce jej zwierzynę, mogli wreszcie ułożyć się do snu. Kompas długo obserwował, czy bura kocica faktycznie odeszła, ale gdy jej zapach rozmył się już w wilgotnym powietrzu, zawrócił i wcisnął się w norę.
Leżeli tak daleko od siebie, jak to tylko możliwe; po obu krańcach nory, aby nie stykać się ze sobą futrem. Kompas sądził, że byłoby im cieplej, gdyby trzymali się blisko siebie. Zwłaszcza, że powietrze było chłodniejsze nocą, a na zewnątrz szalała wichura. Nie nalegał jednak.
— Co cię tak pogryzło? — spytał. — Twoje rany były za małe na lisa czy borsuka. To kot?
Nagle kotka zrobiła się nerwowa. Spiorunowała go spojrzeniem.
— Koniec rozmowy.
— Byłem po prostu ciekaw! — obronił się.
— Jeśli jeszcze raz się o to spytasz, wyrzucę cię stąd — syknęła po prostu i obróciła się do niego plecami.
* * *
Obudził go zapach świeżego mięsa. Otworzył oczy i zobaczywszy przed sobą świeżo upolowaną mysz, natychmiast wstał i wyszedł z nory, rozglądając się po polance. Wtedy zobaczył Leszczynę, która właśnie kończyła swój posiłek.
— Zwykle to ja wstaję wcześniej — stwierdził, przyglądając się jej.
— Widzisz — odparła kotka. — Wzięłam się za siebie.
— Powinniśmy ruszać dalej — powiedział nagle. — Długo już tkwimy w jednym miejscu.
Leszczyna otworzyła szerzej oczy, spoglądając na niego jak gdyby objawiła się przed nią sama kostucha.
— Żartujesz? Tutaj jest idealnie.
— Ale zawsze może być idealniej — przekonywał ją. — Popatrz na świat. Zaczęła się pora zielonych liści! Nie ma lepszej pory na podróż niż teraz.
Prawda była taka, że Kompas podróżował, odkąd tylko stanął na nogi. Przywyknął do stałej tułaczki, do obserwowania świata spod różnych kątów. Przywyknął do wędrówek. Nie lubił zostawać na dłużej w jednym miejscu. Wciąż szukał swojego celu i nie był on bynajmniej tutaj.
Gdy poznał Leszczynkę, ona także także szukała celu. Opowiedziała jej, że jawor był tylko tymczasowym domem, ale ona wciąż się błąkała. Uciekała od przeszłości. Nigdy nie powiedziała mu, jakiej przeszłości. Co sprawiło, że zmieniła zdanie?
— Mówiłaś, że ty też jesteś w podróży — zauważył. — Co się zmieniło?
Nie odpowiedziała.
— No dalej, widzę to w twoich oczach — drążył temat. — Moja mamusia zawsze mi mówiła, że potrafię czytać emocje. O co chodzi?
Leszczyna westchnęła i odwróciła wzrok.
— Za młody jesteś, by słuchać o moich rozterkach.
— Nieprawda. Jestem duży — zaoponował. — Zawsze wszystko mi mówiłaś.
— Wiele ci nie powiedziałam.
— To możesz powiedzieć teraz!
— Uciekałam całe życie — wyznała. Podeszła do niego, dotykając jego czoła czubkiem swojego nosa. — Uciekałabym dalej, gdybyś nie pojawił się ty. Przypomniałeś mi, że wciąż mogę się o kogoś troszczyć — spuściła wzrok. — Chcę być szczęśliwa. Dotychczas podróże prowadziły mnie tylko do nieszczęść.
Zamrugał dwukrotnie. Nie spodziewał się tak nagłej wylewności z pyska przyjaciółki.
— Jedno wyniosłem od swojej rodziny. Dom to niekoniecznie miejsce — miauknął. — Dom budują ci, którymi się otaczasz. Ty znalazłaś to, czego szukałaś. Ale ja wciąż szukam.
Spojrzała na wysokie drzewo i westchnęła głęboko.
— Chyba masz rację.
Wgramoliła się z powrotem do nory i wyciągnęła z niej mysz, którą tam wcześniej zostawił. Rzuciła mu ją pod łapy.
— Ale najpierw powinieneś zjeść.
Parsknął.
— Moja mama nie była tak nadopiekuńcza, jak ty.
— Nie jestem nadopiekuńcza. Po prostu nie chcę, żebyś padł przy pierwszym lepszym spacerku. Nie zamierzam ciągać cię na grzbiecie.
Nachylił się do martwego gryzonia i wziął kęs, pozwalając, by smak mięsa rozpłynął się na podniebieniu. Dawno nie jadł tak tłustej zwierzyny. Zjadł wszystko, łącznie z kośćmi, które przegryzł na wióry.
— Więc w drogę! — zawołał.
Ruszył do przodu, a kotce nie pozostawało nic innego, jak tylko podążyć za nim. I tak szli tunelem cieni rzucanych przez drzewa, leśną przełają, kierując się na północ. Bo on wiedział jedno - jeśli nie wiesz, gdzie należy się kierować, idź na północ. Tam znajdziesz to, czego szukasz.
Tak mówił tata. Trzymał się tych słów być może zbyt kurczowo i zbyt dosłownie, ale nie zamierzał bynajmniej rezygnować z wędrówki.
Chciał znaleźć coś, co mógłby nazwać domem. Chciał znaleźć cel ze swoją najbliższą przyjaciółką, która stała się mu droga jak rodzona siostra. Jego rodzice zawsze mawiali, że choć wszyscy byli z ciała i kości, to nie krew miała najwyższą wartość, a doświadczenie i tożsamość.
Podczas gdy wiele grup rodzinnych kierowało się zasadą "wszystko w rodzinie, nic poza rodziną", jego szczep był otwarty na poznawanie różnych kultur, a nawet uważał to za klucz do zdobycia niezbędnego doświadczenia i wiedzy o świecie. Poznawaj, pytaj, opowiadaj o swoich tradycjach i przyjmuj te obce. W miarę, jak jego ród podróżował po świecie, nabywał wiedzę od różnych kotów, jakie mijał. On chciał pogłębiać swoją wiedzę. Nie chciał żyć w zamknięciu, w nieświadomości, we własnej bańce. Nawet, jeśli to miało być bardziej komfortowe.
Chciał mieć coś, z czym mógłby się utożsamić.
A Leszczynka chciała mieć kogoś, z kim mogłaby być.
Oboje mogli być zadowoleni. Nie musieli się wcale rozdzielać.
Gdy tak szli, natrafili wreszcie na rzekę. W nozdrzach poczuł zapach wilgoci i mokrej, błotnistej gleby. Przysunął pysk do ziemi i nagle najeżył się i odskoczył, gdy zobaczył jakieś ciemne, zielonkawe, wijące się stworzenie skryte pod opadłym pniakiem.
Leszczyna zaśmiała się, gdy zobaczyła jego przerażone oko, którego źrenica zmniejszyła się do rozmiarów ziarnka maku.
— To wąż, ty głupku. Nic ci nie zrobi. Jest niejadowity — miauknęła. Obrócił głowę, spoglądając w jej stronę urażony.
— Skąd wiesz?
— Bo byłabym już dawno martwa.
Zdał się na jej słowa, ale i tak ominął kłodę szerokim łukiem. Zbliżył się do tafli wody. W porze zielonych liści była wyjątkowo rwąca, a pasmo rzeki na tyle szerokie, że próba przepłynięcia mogła zakończyć się śmiercią.
— Nie przepłyniemy — stwierdziła Leszczyna. — Musimy iść w innym kierunku.
— Nie — kocurek nie dawał za wygraną. — Coś mi mówi, że to tam powinniśmy właśnie iść.
Leszczyna przewróciła oczami.
— Co ci mówi? Głosy w głowie?
— Intuicja.
— Przykro mi to mówić, Kompasie, ale twoja intuicja prowadzi nas na śmierć.
— Moja intuicja uratowała ci życie — upierał się. Te słowa musiały przekonać kotkę, która jednak wciąż z lekkim powątpiewaniem spoglądała na niespokojną powierzchnię wody.
— Więc prowadź, młody, wszystko-wiedzący podróżniku.
— Powinniśmy odbić na wschód — zaproponował. — Być może tam koryto się zawęża. Chodź!
Prawie zobaczył, jak samotniczka przewraca oczami, gdy wyrwał się do przodu. Dogoniła go i razem szli wzdłuż brzegu rzeki. Gdy słońce spoczęło na szczycie, a on poczuł w gardle nieproszoną suchość, zatrzymał się. Leszczyna natychmiast się zmartwiła.
— Wszystko dobrze?
— Zatrzymajmy się na chwilę. Muszę się napić — odparł.
Zbliżył się do brzegu rzeki, a kotka natychmiast wyrosła przed nim jak dąb, jak gdyby bała się, że prąd mógłby go porwać i ponieść w przestworza. Trzymał się płycizny, małego brodziku. Nie wchodził głębiej, wiedząc, że to niebezpieczne. Mimo to cały czas czuł, jak nurt go popycha. Jedno potknięcie i mógłby wylądować na dnie.
Napił się świeżej wody i delektował jej smakiem, jak gdyby nie pił od całego księżyca. Zauważywszy, że Leszczyna robi to samo, na jego pysku pojawił się drobny uśmiech.
Podskoczył i obserwował, jak pasmo wody oblewa ją od stóp do głów. Nastroszyła się i odskoczyła. Spiorunowała go spojrzeniem, a potem i ona skoczyła, kierując w niego zimną, rzeczną falę. Został przemoczony do suchej nitki, zanim zdążył wyjść na suchy ląd. Gdy oboje odsunęli się już od źródła wody, spojrzał na swoje łapy i jęknął cierpiętniczo.
— Całe w błocie!
— Błoto jeszcze nikogo nie zabiło — prychnęła, choć na jej pysku zawidniał mały uśmiech.
— Ale brud już tak — mruknął nieprzekonany.
Wtedy powietrze przeciął czyjś głośny krzyk. Obaj samotnicy natychmiast przestali się ze sobą droczyć. Luźno zwieszone mięśnie napięły się, a uszy czujnie się podniosły. Oboje zesztywnieli.
Ledwo zdążył spojrzeć przed siebie, a już jakaś ciemna masa wparowała prosto na niego. Potoczył się prosto w krzaki i sądząc po dźwiękach, które słyszał, to samo stało się z Leszczyną. Natychmiast wstał na nogi i otrzepał się z liści, próbując pojąć, co się właśnie wydarzyło. Gdy skierował wzrok na jakiegoś obcego kocura, który go zaatakował, i otworzył już pysk, by coś powiedzieć, ten przytknął mu łapę do ust i skinął na coś głową. Gdy Kompas podążył za nim spojrzeniem, jego oczom ukazało się zwierzę o długim ciałku, które szło przez las, wąchając coś w powietrzu. Kuna. Na moment ustała i zawęszyła, ale gdy usłyszała poruszenie w krzewach, natychmiast spłoszyła się i uciekła.
Dopiero, gdy jej futro zniknęło gdzieś daleko w gąszczu roślin, Kompas wylazł z krzaka i skrzywił się, gdy zobaczył swoje odbicie w wodzie rzeki. Wszędzie w przemoczone i zabłocone już futro powplątywały mu się gałązki, liście i ciernie. Wyglądał okropnie. Szybko zaczął je z siebie wyciągać.
— Co to miało być? — Dopiero oburzone miauknięcie Leszczyny sprowadziło go na ziemię. Obejrzał się za siebie i po raz pierwszy zobaczył dwójkę samotników, która przerwała ich zabawy w wodzie.
Teraz mógł dokładniej przyjrzeć się kocurowi, który na niego wpadł. Miał gładkie, czarne futro, ozdobione gdzieniegdzie białymi łatami i pachniał krwią. Teraz Kompas zauważył, że na policzku miał małą rankę. Nie była duża ani tym bardziej niebezpieczna. Musiał zadrasnąć się o jakąś ostrą gałąź podczas ucieczki.
Była z nim kotka. Ruda kotka z zielonymi oczami, na którą wpatrywała się teraz oskarżycielsko Leszczyna.
— Kuna. Nie widzieliście? — miauknęła. — Gdyby nie my, pewnie bylibyście już martwi. Nie musicie dziękować.
— Dziękować? — Leszczyna powtórzyła to słowo takim tonem, jak gdyby obca kotka właśnie obraziła jej matkę. — Zwabiliście do nas dzikie zwierzę!
— Skąd mieliśmy wiedzieć, że są tam koty? — odbiła samotniczka. — Pewien młody upaprany podrostek i szylkretowa choleryczka byli zbyt zajęci taplaniem się w wodzie, by zwrócić uwagę na nasze ostrzeżenie.
Od razu przysunął się do Leszczyny, osłaniając ją swoim ciałem i spiorunował spojrzeniem obcą kotkę.
— Nie pozwolę ci jej obrażać!
W końcu wtrącił się czarny kocur, który dotąd siedział cicho.
— Nie chcieliśmy, by komukolwiek stała się krzywda — wyjaśnił. Spojrzał niezadowolony na rudą kotkę. — Moja siostra czasem nie potrafi utrzymać języka za zębami. Przepraszamy.
— Co ty... — już miała burzyć się obca, ale kocur uciszył ją tylko ruchem ogona.
— Mam na imię Łowca, a to Czapla — przedstawił się krótko. — Możemy się jakoś zrekompensować?
Leszczyna miała już zaprzeczyć, ale Kompas odezwał się pierwszy.
— Tak. Możecie nam powiedzieć, czy da się jakoś przejść tą rzekę bez maczania w niej ani łapy? — spytał, ignorując niezadowolone spojrzenie towarzyszki. — Albo chociaż czy istnieje jakiś jej... bezpieczniejszy odcinek?
— Próbujemy przedostać się na drugą stronę — dopowiedziała szylkretka.
— Znamy drogę — miauknęła Czapla. — Na wschód stąd jest Droga Grzmotu, która przechodzi nad wodą. Jeśli macie wystarczająco odwagi, by na nią wejść, dojdziecie na drugą stronę. My też zmierzamy w tamtym kierunku. Możemy was poprowadzić.
— Tak! — zawołał Kompas. Leszczyna była mniej zadowolona.
— Jeśli będziecie czegokolwiek próbować...
— Gdybyśmy chcieli zrobić wam krzywdę, już byście nie żyli — mruknął Łowca. — Poza tym nie jesteśmy na tyle okrutni, by zabijać kogokolwiek na oczach dziecka. Prawda, młodziaku? Jak ci na imię?
— Jestem Kompas — przedstawił się, wypinając dumnie pierś.
— Jestem Kompas — przedstawił się, wypinając dumnie pierś.
— Ciekawe masz imię, Kompasie — stwierdził czarny kocur. Obrócił się, by poprowadzić towarzystwo we wskazanym wcześniej kierunku. Kompas bez problemu poszedł za nim, tak samo jak Czapla. Tylko Leszczyna ciągnęła się z tyłu, widocznie speszona ideą podążania za zupełnie obcymi im samotnikami. Jednak Kompas bardzo chciał dotrzeć do celu. Wiedział, po prostu wiedział, że za tą rzeką musi być coś niezwykłego!
Dużo mniej zadowalająca była wizja nie tyle nawet przekraczania Drogi Grzmotu, co chodzenia wzdłuż niej. Czy jego wymarzone miejsce nie stanie się rozczarowaniem, jeśli prowadzi do niego coś tak obrzydliwego i niebezpiecznego? Coś, co przynosi tylko śmierć i odór?
Ciało pod futrem mu zadrżało, więc postarał się przełknąć tą myśl i iść dalej. Tam, za rzeką, musiało czekać na niego piękne, nowe życie. Wierzył w to. Gwiazdy zawsze prowadziły go dobrze. Zaufał intuicji i znalazł Leszczynkę - więc zaufa jej po raz drugi i znajdzie miejsce, które pokocha, które zainspiruje go do dalszych podróży.
Nie chciał osiadać w nim na stałe. To go martwiło. Nie wiedział, czy Leszczyna chciałaby podróżować z nim po całym świecie. Zwiedzać go. Dla niej podróże były sposobem na ucieczkę od problemów. Nie na poszukiwanie szczęścia i celu, jak u niego. Jeśli miała wędrować, to tylko ze względu na niego. A nie wiedział, czy zależało jej na nim na tyle mocno, by pójść z nim w nieznane. By zawierzyć mu, że szczęście mogą znaleźć niekoniecznie w miejscu, a w sobie nawzajem.
Postarał się o tym nie myśleć. Zamiast tego skupił się na rdzawym ogonie towarzyszki, która szła przed nim. Wyróżniał się na tle szarego lasu.
— A jak się nazywa twoja towarzyszka? — miauknęła.
— Moje imię nie jest ci do niczego potrzebne.
— Uparta jesteś jak stado osłów — znieważyła ją ruda samotniczka.
— Czym są osły? — spytała Leszczyna, zbita lekko z tropu.
— To takie małe skrzeczące konie, które żyją z Dwunożnymi — wyjaśnił Kompas. — Paskudne i leniwe.
— Subtelności masz tyle co jeden z nich, Kompasie — zaśmiał się Łowca. — Twoja przyjaciółka zaraz pożre nas wszystkich żywcem,
Spojrzał się na Leszczynę, która faktycznie wyglądała, jakby wewnątrz gotowała się ze złości. Prychnęła, odwracając od nich wzrok.
— Zawsze taka jest? — spytała Czapla.
— Często — przytaknął Kompas. — Czaplo?
— Hm?
— Czemu tak właściwie nazywasz się Czapla? — spytał. — Czaple nie są rude.
— Moja matka lubiła czaple.
Parsknął śmiechem. Rudej nie zdawało się to przeszkadzać.
— A ty, Łowco? Wasz ojciec lubił polować?
— Można tak powiedzieć — odparł kocur, prowadząc ich dalej.
Droga Grzmotu z każdym kolejnym krokiem zdawała się być coraz bliżej. Teraz Kompas widział ją już znad horyzontu. Starał się nie zwracać uwagi na pędzące przez nią potwory, które już stąd było dobrze widać.
Zwolnił kroku, by dotrzymać towarzystwa Leszczynie. Widząc, że jest speszona i zmęczona, próbował ją pocieszyć.
— Patrz — skinął głową w kierunku, do którego zmierzali. — Zbliżamy się do celu.
Jego też bolały nogi. Podróżowali już tak długo, że jego słabe ciałko ledwo było w stanie utrzymać jego własne łapy. Ale napędzał się myślą, że wkrótce już odpoczną. Jeszcze tylko trochę. Musieli dać sobie radę. Zawsze dawali.
— Nie podoba mi się to.
— Hej! Nic nam nie zrobią — zapewnił ją. — Czapla jest fajna! Opowiedziała mi, skąd ma takie imię.
— Słuchaj młodego — odezwała się z przodu ruda samotniczka. — Dobrze mówi.
Zignorował jej żartobliwy komentarz, całą uwagę skupiając na przybranej siostrze.
— Nie — odpowiedziała cicho Leszczyna. Tak, że tylko on mógł to usłyszeć. — Nie podoba mi się, że zbliżamy się do Drogi Grzmotu.
Położył po sobie uszy, wyraźnie tracąc werwę. Pokiwał głową.
— Mi też. To mnie przeraża — przyznał. — Ale damy sobie radę, jeśli będziemy razem, prawda?
— Oczywiście, Kompasie — zgodziła się Leszczyna. Ale widział po jej spojrzeniu, że mówiła tak tylko po to, żeby go nie przestraszyć.
Przyspieszył kroku. Teraz znów szedł po środku grupy. Co chwila wychylał do przodu głowę, by spojrzeć na zwiększający się wciąż obraz przecinającej rzekę Drogi Grzmotu. Bał się. Gdy Droga była daleko, nie przejmował się tym tak bardzo. Skupiał się na celu, podchodził do tego entuzjastycznie. Ale teraz, gdy byli na tyle blisko, że słychać już było przytłumiony ryk Potworów, coraz bardziej miał ochotę zawrócić i zaszyć się w lesie. Ale nie mógł. Doszli już tak daleko. Nie mogli po prostu zrezygnować.
Nie było innego wyjścia.
Musieli to zrobić.
W naturze czuł się jak w domu. Ale obecność tworów Dwunożnych budziła w nim dziwną odrazę, obrzydzenie i strach - jakby coś było nie tak. Jakby coś było nie w porządku. Jakby czegoś tutaj nie powinno być. Jakby działo się coś, co nie powinno się dziać. Jakby wszystko było na nie swoim miejscu.
— Co cię tak trapi, młody? — spytała nagle Czapla.
— Będę musiał się pożegnać z dotykiem miękkiej trawy, gdy wejdziemy na Drogę Grzmotu.
To nie była cała prawda. Ale nie chciał mówić prawdy. Przecież musiał być odważny. Mama zawsze mówiła mu, że musiał być odważny.
— Boisz się Drogi Grzmotu.
— No nie — jęknął. — Skąd wiedziałaś?
— Bo wszyscy się jej boją — odparła. — Inaczej nie byłaby Drogą Grzmotu.
— Myślałem, że wy się nie boicie.
Parsknęła głucho.
— Możemy tak wyglądać. Ale każdy kot czegoś się boi.
— Moi rodzice mówili mi to samo — podzielił się z nią swoimi wspomnieniami. — Ale mój tata nigdy nie okazywał żadnego lęku. Tak samo, jak mama. Zawsze wiedzieli, co robić.
Dawno temu Lutnia opowiadała mu o tym, co kiedyś zrobił tata. Jego siostrzyczka, chorowita Strzała, czuła się słabiej w nocy. Taurus nie wykazał ani trochę strachu. Żadna łza nie zakręciła się w jego oczach. Stał się opanowany i zimny jak skała. Kazał Lutni przynieść z lasu mech i zamoczyć go w wodzie, by nałożyć go jako okład i napoić leżącą Strzałę. Rozstawiał wszystkich po kątach. W jednym momencie był czułym tatą żartującym z dziećmi, a w drugim już Ojcem, który robił wszystko tak precyzyjnie, dokładnie i profesjonalnie, by zaopiekować się ukochaną rodziną. Gdy mama wróciła ze spaceru, zachowywała się zupełnie tak samo, jak tata. Stała się Matką, zimną i opanowaną, która wiedziała, jak zachować się w podbramkowej sytuacji.
Strzała zmarła jeszcze tej samej nocy we śnie.
To były ich pierwsze zmagania. Ale dzięki tej straszliwej nocy nabrali doświadczenia przy wychowywaniu jego i jego brata, Atlasa. Nauczyli się wiele podczas opieki nad Strzałą. Wiedzieli, jak zadbać o chorowitego kota. Być może dzięki temu poświęceniu on miał szansę żyć.
— Tak sądzisz? — spytała Czapla. — Nikt nie wie od razu, co robić. Każdy z nas jest targany przez nerwy i emocje. Dlatego popełniamy błędy. Czasem ukrywamy swój lęk, by nie martwić nim tych, których kochamy.
Spojrzał odruchowo na Leszczynę. Zdawała się być w transie. Jakby zupełnie nie wsłuchiwała się w ich słowa.
Kompas przeniósł wzrok na niebo. Dopiero teraz spostrzegł, że słońce już dawno zaszło, a na niebie pojawiły się gwiazdy.
— Chyba masz rację — miauknął. Zwrócił spojrzenie na Łowcę. Czarne umaszczenie kocura niemal całkowicie zlało się z powszechną ciemnością; na tyle, że Kompas zupełnie zapomniał, że szedł razem z nimi. — Łowco?
— Tak?
— Dlaczego tak mało mówisz?
Zaśmiał się cicho, gardłowo.
— Cóż, nie uważam, abym miał coś ważnego do powiedzenia.
— Rozumiem — stwierdził kocurek. — Ja mówię dużo do siebie. Ale nie lubię mówić dużo do innych. Wolę słuchać. I zadawać pytania.
— Zauważyłem.
Na moment zapanowała cisza i Kompas myślał, że Łowca nic już nie powie. Wtedy dodał:
— Ale rozmowa też jest ważna. Równie ważna, co milczenie.
— Wiem — Kompas przyznał mu rację. — Dlatego staram się rozmawiać. Nawet, jeśli nie lubię. A nie lubię rozmawiać z kotami. Z naturą rozmawia się przyjemniej.
— Tak?
— Tak. Bo przyroda wysłuchuje. I rozmawia z tobą przez szum wody, szelest liści, pomruk wiatru... — wymieniał. — Gdy układam wiersze, dzielę się nimi z nią. Nie z kotami. Koty nie słuchają.
Łowca wydał z siebie cichy pomruk.
— Chyba cię rozumiem.
— Dziękuję, że nas prowadzicie — odezwała się nagle Leszczyna. Wszyscy jak jeden mąż, zaskoczeni dźwiękiem jej głosu, obrócili się w jej stronę. — I przepraszam za moje słowa... Wtedy. Byłam nieufna.
— Każdy nosi za sobą jakieś rany — powiedział łagodnie Łowca.
— No proszę. Nie sądziłam, że doczekam się przeprosin — miauknęła Czapla. — Gdybyś powiedziała cokolwiek innego, nazwałabym cię nadętą ropuchą, ale teraz byłoby mi głupio.
— Zamknij się — parsknęła Leszczyna.
Nagle coś zadźwięczało głośnym, przeszywającym rykiem. Rozbłysły w powłoce nocy światła i coś ogromnego, turkoczącego przejechało im przed nosem. Kompas zesztywniał. Oczy się mu zaszkliły. Cofnął się. Poczuł drapiący swąd Drogi Grzmotu. To tu.
Gdy Łowca to spostrzegł, zwrócił na niego łagodne spojrzenie.
— Naprawdę chcesz tam iść? — spytał.
Kompas pokiwał głową, choć cały się trząsł. Chciał. Chciał dotrzeć na drugi brzeg rzeki.
— Im dłużej będziesz się zastanawiać nad tym, jak bardzo się boisz, tym większa jest szansa, że tego nie zrobisz — miauknął. — Albo że zrobisz coś źle. Więc po prostu idź przed siebie.
Podniósł wzrok na Leszczynę.
— Opiekuj się nim. To mądry dzieciak. Idźcie skrajem drogi, a nic wam nie będzie.
Leszczyna pokiwała głową. Oczy miała wypełnione determinacją. Choć były zmęczone i podkrążone, zdawały się tak silne, tak ogniste, że sam Kompas nabrał nadziei.
— Tutaj musimy się rozdzielić — miauknęła Czapla. — Dobrze było was poznać. Nawet ciebie, Jarzyna.
— Jestem Leszczyna.
— Wiem, ale lubię widzieć, jak się denerwujesz.
Kompas parsknął. Na moment zapomniał o wszystkich obawach.
— Wspomnę o was w swoich wierszach.
— Oby! — rzuciła na odchodne ruda samotniczka i oboje, gdy tylko przejechały ostatnie z Potworów, przebiegli Drogę Grzmotu. Samotnicy tylko raz wrócili do nich spojrzeniami, nim zniknęli po drugiej stronie ulicy. Ale Kompas wiedział, że zapamięta to spojrzenie. Spojrzał na Leszczynkę i od razu rozpoznał, że i ona długo będzie je trzymać w swoim sercu.
— W drogę — westchnęła.
Oboje byli już zmęczeni po długiej pieszej wędrówce, ale żadne nie chciało się zatrzymywać. Oboje wiedzieli, że jeśli to zrobią, nie będą już chcieli wracać na Drogę Grzmotu. Im szybciej będą mieli to za sobą, tym lepiej.
Zmusił się do chodu, chociaż nogi go bolały i drżały ze zmęczenia. Od zawsze był słaby i chorowity, a jego organizm nieprzyzwyczajony do długotrwałego wysiłku. Ale nie mógł się zatrzymać. Nie mógł. Byli już tak blisko.
Oczy mu się zaszkliły. Serce biło szybciej. Ślina napłynęła do pyska. Nie chciał tu być. Nie chciał. Poduszki, już i tak zdarte od długiej wędrówki, piekły od naporu twardej, rozgrzanej powierzchni drogi. Miał wrażenie, że krwawiły.
Nie chcę tu być.
Nie chcę tu być.
Nie chcę tu być.
— Kompas? — usłyszał za sobą uspokajający głos Leszczynki. Nie zauważył, kiedy Leszczynka widząc, że wyczerpany, ledwo za nią nadąża, zwolniła tempa i postanowiła zamykać pochód. — Pamiętasz, jak opowiadałeś mi o gwiazdach? Jaka była twoja pierwsza obserwacja?
Gdyby mógł, posłałby jej wdzięczne spojrzenie. Ale jego ciało było tak sztywne, że ledwo mógł obrócić głowę. Nie chciał patrzeć w tył.
— Zauważyłem... — przełknął głośno ślinę, starając się nie patrzeć na złowrogą szosę i wzrok kierować ku gwiazdom. — Że niebo wędruje. Nieustannie się porusza. Gwiazdy zmieniają swoje położenie. Tylko jedna z nich nigdy nie zmienia swojego miejsca. Ta najjaśniejsza.
— Jak się nazywa?
— Dwunożni nazywają ją gwiazdą polarną. Ale gdy podróżowałem z rodziną, spotkałem się z kotami, które nazywały ją na swój własny sposób. Dla jednego z nich ta gwiazda to był Świetlik.
Leszczyna parsknęła. Próbowała się zaśmiać, ale nawet teraz jej głos był suchy. Rozmowa pozwalała myśleć o czymś innym, rozluźnić, ale nie rozładowywała nerwów całkowicie.
— Czemu świetlik?
— Bo świeci.
Wtedy z głośnym rykiem przejechał przed nim turkoczący Potwór. Smród zapełnił mu nozdrza, zabierając powietrze do oddychania i wypełniając je stęchłymi, drażniącymi płuca trocinami. Blask zaślepił jego widzące oko. Stos złomu na kołach przejechał z tak zawrotną prędkością tuż przed jego nosem, że poczuł na sobie gwałtowny podmuch wiatru, który sprawił, że stracił równowagę i upadł. Kocur natychmiast spanikował i skulił się. Zaczął drapać gwałtownie twardą, płaską powierzchnię drogi, jakby próbując wykopać dół. Zupełnie zapomniał, że tu jest to niemożliwe. Cały wysiłek Leszczyny włożony w to, by za pomocą rozmowy odwrócić jego uwagę od drogi poszedł w las.
— Kompas! — krzyknęła za nim.
Nie słyszał. Kolejny Potwór przeciął im drogę. Głośne trąbienie zadzwoniło w jego uszach. Znów zakręciło mu się w głowie. Nie mógł złapać powietrza.
Nie zauważył, gdy samotniczka zbliżyła się do niego i skuliła obok. Dopiero, gdy nastała cisza, odezwała się do niego.
— Już dobrze. Przejechały.
— Chodźmy stąd. Proszę — wydukał.
Podniósł się, ale łapy odmawiały mu posłuszeństwa. Zbolałe i zmęczone, potrzebowały odpoczynku. Zmusił je, by szły dalej.
Leszczyna dotrzymywała mu kroku z tyłu. Nie lubił tego, że nie widział jej przed sobą, ale wiedział, że był słabszy i wolniejszy. Musiał iść przodem.
Szli poboczem. Pod sobą widział połać wody. Widok brzegu go uspokajał. Już niedługo.
Za każdym razem, gdy słyszał nadjeżdżającego Potwora, zmuszał się do szybszego kroku, wspominając słowa Łowcy. Nie mógł o tym myśleć. Nie mógł dać się pożreć strachowi. Strach miał chronić przed niebezpieczeństwem, nie w nie wprowadzać.
A jednak, im dłużej szedł, tym strach ogarniał go bardziej. Nie tylko przed drogą, ale także przed tym, co znajdzie na drugim brzegu rzeki. Być może nie to, co sobie wyobrażał. Wszystkie jego morale gwałtownie spadły.
Przejechał kolejny Potwór, a podłoga pod nim ponownie zadrżała. Przymknął oczy. Wziął głęboki wdech i ponownie je otworzył. Czasami dziękował, że jedno z jego oczu nie było zdolne widzieć. Wystarczyło, że obrócił się nim w stronę Potworów i nie musiał na nie patrzeć.
— Jak już dojdziemy na drugą stronę, zrobimy sobie wielką ucztę z każdego rodzaju zdobyczy. Ptaki, króliki, myszy, nornice... Co nam się napatoczy pod łapy. Jest pora zielonych liści. Przyroda znów jest szczodra — zaczęła znów mówić Leszczyna.
— Tak...
— A potem będziemy spać. Tak długo, że na samą myśl o spaniu będziesz miał ochotę wyrzucić z siebie to, co ostatnio zjadłeś.
— Mam nadzieję. Bolą mnie nogi.
— Już niedługo.
— Słabo się czuję.
— Ja też. Nie myśl o tym.
Podniósł głowę do góry, w gwiazdy, które oświecały im drogę. Miał nadzieję, że oświecały. Miał nadzieję, że były w stanie dojrzeć go z tego okropnego miejsca, tak dalekiego od tego, co piękne i naturalne. Daleko od tego, co gwiazdy kochały.
Kolejny Potwór przejechał z rykiem z ich prawej strony. Spuścił głowę, gdy fałda ciężkiego, palącego, gorącego powietrza uderzyła w jego twarz. Zacisnął na moment oczy.
Znów spojrzał w lewo, w dół, a gdy zobaczył, że stoją już nad samym brzegiem, otworzył szerzej oczy ze zdumienia. Przyspieszył kroku, nie bacząc na zaskoczone sapnięcie Leszczyny za swoimi plecami. Wszystko go bolało, nie miał siły się ruszać, ale jednocześnie tak bardzo chciał już stąd odejść, że nie myślał o bólu wcale.
Gdy tylko zszedł z Drogi Grzmotu i dotknął świeżej trawy, pomyślał, że jego nerwy się uspokoją, ale burza myśli wciąż szalała mu w głowie. Zobaczył tylko, jak Leszczyna tuż za nim zeszła z płaskiej, cuchnącej powierzchni na wilgotną trawę.
Wtedy zrobiło mu się słabo. Upadł na ziemię, a kotka natychmiast położyła się koło niego.
— To miejsce jest straszne — zdążył wyszeptać, nim wizja przed nim zupełnie się zamroczyła. Łapy go bolały, oczy były podkrążone; mieli za sobą prawie całą nieprzespaną noc.
— Odpocznij — poleciła kotka. Głos miała zmartwiony. Chciał jej powiedzieć, żeby się o niego nie troszczyła, ale zanim to zrobił, stracił przytomność.
*
Zmrużył widzące oko, gdy jasność nieba dotarła do jego twarzy. Otworzył ślepia i gwałtownie wstrzymał oddech. Niebo powoli się rozjaśniało, rozświetlone przez żółto-różane, opalizujące barwy zorzy porannej.
Wstał. Czuł się lepiej. Podniósł wzrok i rozejrzał się wokół. Nie zwracał uwagi za Drogę Grzmotu za jego plecami. Nie była dłużej przerażająca, gdy cała jego uwaga skupiła się na pięknych, rozległych wrzosowiskach, które wyglądały jak umorusane różanym palcem brzasku. Otwarte, niemalże pozbawione drzew tereny, pagórki i równiny upstrzone niewielkimi skarpami, wystającymi gdzieniegdzie skałami. Był w raju.
Gdy dojrzał Leszczynę, zdziwił się, że była na nogach. Musiała czuwać całą noc. Biedaczka. Gdyby tylko mógł, wziąłby wartę.
— Wiedziałam, że ci się spodoba — miauknęła.
Spojrzał na horyzont. Słońce jeszcze nie pokazało się na jego linii, ale pierwsze z jego promieni już rozjaśniało fioletowawo-szare niebo.
Bezceremonialnie zaczął biec. Ignorując ból i wszelkie inne niedogodności. Stojąc na wysokim punkcie i widząc rozpościerające się przed nim, zniżające się i podnoszące równiny, zapragnął jak najszybciej znaleźć się w ich głębi. A więc zaczął biec w dół zbocza. I wkrótce usłyszał za sobą kroki Leszczyny. Nocny strach i przygnębienie zostały zastąpione przez poranną euforię.
Biegli, a wschód słońca patrzył na nich z nieba, a oni patrzyli na niego. Te piękne wrzosowiska, równinne pustkowia przypominały mu dom. Jego rodzina często spała na takich wrzosowiskach i niezalesionych równinach. Pod gołym niebem, obserwując gwiazdy i nadchodzącą poranną zorzę. Wokół roznosił się zapach królików.
Wszystko tutaj przypominało mu dom. Budziło wspomnienia. Jego rodzina nieustannie podróżowała, a więc często zmieniała swoje miejsca. Ale wszystkie te miejsca łączyło jedno - znajdowały się na otwartych terenach. Otwartych na bezgrań gwiazd i nieba. Bo oni wierzyli, że tym bliżej są gwiazd, im szerszy mają na nie widok. Pod połacią lasu i gęstych krzewów nie dało się dojrzeć pełni nieba. Przysłaniały je drzewne korony i szerokie liście.
Tutaj mógł widzieć niebo cały czas. Żadne drzewa nie przysłaniały jego widoku. Było tu, nad ich głowami, wieczne i nieugięte. Dawno nie czuł się tak dobrze.
— Gdy byłem mały, pytałem się mamy, czemu nigdy nie zostajemy w lesie — miauknął. — Odparła, że bez dostępu do czystego nieba kot staje się smutny. Wiem, że miała rację. W żadnym lesie nie czułem się tak dobrze, jak czułem się tam, gdzie roztwierało się przede mną szerokie sklepienie. Prawie pomyślałbym, że umarłem. Tutaj jest pięknie, Leszczynko.
Przymknął oczy, pozwalając, by słodki zapach wrzosów pochłonął jego nozdrza. Położył się wśród fioletowo ubarwionych, wysokich kwiatów. Leszczyna położyła się obok niego.
— Więc... zostajemy tu.
— Na razie — przytaknął. Uśmiechnął się lekko, spoglądając w niebo. Trącił nosem przyjaciółkę i skinął głową w jego kierunku. Słońce już prawie wzeszło. — Patrzyłaś kiedyś w niebo o świcie?
— Jesteś szalony, Kompasie. Myślisz o wszystkim, tylko nie o tym, co trzeba — westchnęła głęboko, choć jej pysk także rozpromienił się w uśmiechu. — Kiedy w końcu zajmiesz się czymś pożytecznym?
— Chyba nigdy.
— To dobrze. Nie zniosłabym takiej nudy.
Parsknął śmiechem.
— Wiem. Jesteś jedynym nie-nudnym dorosłym, jakiego miałem okazję poznać w czasie swoich podróży.
— To zaszczyt.
Wtedy jakiś odgłos przerwał im rozmowę. Sielankowy nastrój znikł tak szybko, jak tylko się pojawił. Usłyszeli czyjeś kroki i pojedyncze głosy. Zanim Kompas zdążył wstać na własne nogi, Leszczyna już stała przed nim, przybierając obronną pozycję.
— Nie wychylaj się.
— Co się dzieje? — szepnął do niej, ale nie odpowiedziała.
Wstał i wyjrzał zza jej barku. Wtedy zobaczył coś, co sprawiło, że dech zamarł mu w piersi.
Stała przed nimi grupa kotów. Podobnie, jak on, mieli łapy długie i powłóczyste, a ciała o atletycznej budowie. Ale coś sprawiało, że się różnili. Ich oczy świeciły blaskiem i dumą. Oni, świetnie wykarmieni, z warstwą mięśni i gładkim, zadbanym futrem, wyglądali jak zupełne przeciwieństwo Leszczyny i Kompasa - brudnych od błota i ziemi, podrapanych przez gałązki i gąszcze roślin, zmęczonych, z przymykającymi się powiekami, z matowym futrem. Obcy przybysze mogliby zabić ich skinięciem pazura.
Mieli intensywny zapach. Czuł króliczą woń przypominającą mu księżyce wczesnego dzieciństwa, wymieszaną z delikatnym zapachem wrzosów i dzikiej trawy. Kimkolwiek byli, wyglądali na kogoś, z kim w walce nie mieli najmniejszych szans. Gdy to dotarło do jego świadomości, otworzył szerzej oczy.
— Wkroczyliście na terytorium Klanu Burzy — odezwał się jeden z kotów. — Musicie stąd odejść. Inaczej będziemy zmuszeni was przegonić.
Stał na czele grupy. Miał czarne futro upstrzone pasmem śnieżnobiałej sierści wokół szyi.
— Jesteście ślepi? — podniosła głos Leszczyna. W tym tonie rozbrzmiała desperacja i ukłucie niesprawiedliwości i rozgoryczenia. — Swoje słowa możecie wsadzić głęboko pod własne pyszałkowate ogony. Nie widzicie, kto przed wami stoi? Spójrzcie na nas. Jesteśmy brudni, zmęczeni i głodni. Jakim jesteśmy dla was zagrożeniem? Jakim dla was zagrożeniem jest, na lisy i borsuki, on? Dziecko?
Wskazała na niego. Wychylił się lekko zza jej cienia.
Tym razem głos zabrał jakiś inny, biało-bury kot. Wyraźnie starszy i doświadczony, chrząknął głęboko.
— Obcy nie są mile widziani na...
Czarny kocur, który wcześniej zabrał głos jako pierwszy, teraz rzucił spojrzenie towarzyszowi, który natychmiast urwał. Znów skierował spojrzenie na dwójkę samotników. Już miał się odezwać, gdy Kompas wydał z siebie cierpiętnicze westchnięcie, wziął dramatyczny wdech i zrobił coś raczej nieoczekiwanego; zaczął recytować wiersz.
—
Młody, polny kwiecie
Ledwoś wyrósł na pięknej łące,
A już więdną twe śliczne płaty,
Już wiatr nuci pieśni kojące
By położyć cię do snu na świetlistej łące
I już mrok, śmiercią zwany,
W ciemność szaloną i spokojną przyodziany
Zmierza ku tobie i z wiatrem śpiewa
I na łące została już tylko niema
cisza...
Każde słowo wypowiadał z karykaturalną wręcz emocją, gestykulując łapami i obrzucając koty Klanu Burzy głębokim spojrzeniem. Widział, jak spoglądają po sobie, wyraźnie zdezorientowane.
— To chyba nieodpowiedni moment na poezję — stwierdziła kolejna z nich. Tym razem to była jakaś szylkretowa kotka.
— Nie, ale z waszych słów wynika, że planujecie nas zabić — odparł Kompas. — A jeśli już mam umierać, to chcę, by moja śmierć była romantyczna. Wyobraźcie sobie. Biedny, młody, wybrany przez gwiazdy kot, który ginie z łap obcych... Układanoby o mnie pieśni, a moja tragiczna historia inspirowałaby podróżnych.
— Chyba przybyli do nas wariaci — mruknęła pod nosem ta sama kotka, ale ucichła, gdy spojrzeniem omiótł ją stojący na czele, czarny kocur.
Jego spojrzenie złagodniało.
— Wybrany przez gwiazdy?
— Tak. Gwiazdy towarzyszyły mi w mojej wędrówce. A teraz zaprowadziły mnie i moją przyjaciółkę tutaj. Wasze tereny są piękne. Śpicie pod otwartym niebem, nieprzysłoniętym przez żaden las czy skałę.
— Wiesz, mały — miauknął kocur, spoglądając w niebo. — My też wierzymy w gwiazdy.
— Naprawdę?
— Tak — przyznał. — Gdybyście chcieli, moglibyście do nas dołączyć. Pod warunkiem, że sercem i duchem stalibyście się Burzakami. Zaakceptowalibyście klan jako swój i wkładali wysiłek, jak wszyscy inni, by stał na nogach.
Szylkretowa kotka, która wcześniej podchodziła do nich najbardziej wrogo, teraz wydała z siebie oburzone sapnięcie. Nie powiedziała nic jednak, cały czas obserwowana przez czarnego kocura.
Kompas zastanowił się na chwilę.
— Myślę, że byłbym w stanie to zrobić — miauknął. Ale myśl osiadania w jednym miejscu nie dawała mu spokoju. O tym już jednak nie wspomniał, domyślając się, że taka wieść nie spodobałaby się obcym, który pragnęli stałych członków, a nie tylko przelotnych wędrowców. — To nie może być przypadek. Wy też... wierzycie w gwiazdy?
— Klan Gwiazdy — potwierdził kocur. — Nocne niebo nazywamy Srebrną Skórą. Tam odpoczywają wszyscy honorowi, zasłużeni wojownicy. Po śmierci oświetlają sklepienie i prowadzą nas wszystkich przez drogę życia.
— Wojownicy?
— Żyjemy walcząc — wyjaśnił kocur. — Ale na całą wiedzę znajdzie się czas. A teraz, jeśli uważacie, że jesteście gotowi przyjąć naszą wiarę i tradycję, podążcie za nami. Nie będziemy na was czekać.
I ruszyli do przodu.
Spojrzał na Leszczynę. Wahała się, ale widząc jego spojrzenie, pokiwała głową. Wkrótce dołączyli do oddalającej się grupy.
Szli tak szybko, że słaby i mierny Kompas ledwo mógł ich dogonić. Ale wraz z Leszczyną trzymali się grupy. Widać było, że owi wojownicy doskonale odnajdywali się na swoim terytorium, w przeciwieństwie do samotników, którzy byli tu po raz pierwszy i polegać mogli wyłącznie na zmysłach.
— Wybaczcie, że się nie przedstawiłem — odezwał się w końcu idący na przodzie wojownik. Nie spojrzał nawet w ich stronę. — Jestem Króliczy Nos. To jest Kukułcze Skrzydło — wskazał na biało-burego wojownika, który przemówił jako drugi. — A to Gradowy Sztorm. Najstarszy z nas — wskazał na wojowniczkę - a bardziej na wojownika, o którym Kompas dotychczas myślał, że był kotką. Tę informację przyjął zupełnie zwyczajnie. On często zapominał o własnej płci - przykładał do niej tak niewielką wagę, że dla niego równie dobrze mogłaby nie istnieć. — A was jak zwą?
— Jestem Leszczyna. A to Kompas — przedstawiła ich jego przyjaciółka.
Teraz Kompas spostrzegł, że Gradowy Sztorm obserwował go i Leszczynę kątem oka. Spośród wszystkich, wydawał się do nich najbardziej nieufnie nastawiony. Nawet Kukułcze Gniazdo, poważny wojownik, trzymający się od nich na dystans, nie zdawał się być aż tak wrogi.
— Uważaj, Kompasie. W klanie będziesz musiał robić coś poza układaniem wierszy. Umiesz polować? Wyglądasz, jakby mały wiatr mógł cię położyć do grobu.
Zignorował uszczypliwy komentarz wojownika.
— Zwykła kuna, mniejsza i lżejsza od kota potrafi z łatwością zabić kogoś takiego jak ty — zauważył.— Więc ocena przez pryzmat pozorów należy do rzeczy bardzo niebezpiecznych. Na twoim miejscu bym uważał, Gradowy Sztormie.
Wojownik prychnął, ale nie odezwał się już więcej. Leszczyna uśmiechnęła się pod nosem i trąciła go w bok, najwyraźniej dumna z tego, że nie pozwolił tak po prostu z siebie szydzić.
— Jesteśmy — oznajmił nagle Króliczy Nos i zatrzymał się na chwilę. — Witajcie w sercu terytoriów Klanu Burzy.
Wszyscy wojownicy, którzy towarzyszyli im w drodze do obozu, teraz opuścili ich, zaszywając się w obozowisku. Kompas zauważył, jak pojedyncze, zaciekawione spojrzenia kierują się w ich stronę. To, co zobaczył, to była prawdziwa ostoja - ledwo mógł w to uwierzyć. Wszędzie krążyły koty. Niektóre ze sobą rozmawiały, inne czyściły sobie nawzajem futra. Jakaś szylkretowa kotka doglądała biegających wszędzie maluchów. To miejsce tętniło życiem.
Króliczy Nos został z nimi. Odprowadził oczyma swoich towarzyszy, a następnie zwrócił swoje spojrzenie na Leszczynę i Kompas.
— Porozmawiam z Obserwującą Gwiazdą. To nasza przywódczyni. Wy rozgośćcie się w klanie — miauknął. Spojrzał na Leszczynę. — Niektórzy wojownicy mogą być niepotrzebnie zgryźliwi. Chroń go. W końcu was zaakceptują.
Szylkretowa kotka pokiwała krótko głową.
Zapamiętał wspomniane imię. Obserwująca Gwiazda. Ciekawe, czy tutaj nadawano kotom imiona od gwiazd. Czy była to jakaś rozpoznawalna cecha przywódców?
Nie mógł uwierzyć, że to wszystko to był tylko przypadek. Zrządzenie losu. Natrafił na tereny otwarte na gwiaździste niebo zamieszkiwane przez całą hordę kotów, które także interesowały się gwiazdami. Był pewien, że gdyby jego rodzina to zobaczyła... Ach, byliby zachwyceni. Nie mogliby uwierzyć własnym oczom. Po części żałował, że ich tu nie było.
Czuł się jednak źle z tym, że kłamał. A przynajmniej nie powiedział całej prawdy. Nie powiedział, ani Leszczynce, ani Króliczemu Nosowi, że nigdy nie planował zostawać tu na dłużej. Zawsze podróżował. Zawsze zmieniał swoje miejsce. Te tereny były cudowne, ale jego styl życia, jego wiara i przekonania nakazywały mu po pewnym czasie iść dalej. Nie wiedział, czy czułby się szczęśliwy zamknięty na pewnym obszarze, nie móc zwiedzać, nie móc odkrywać i doświadczać.
On nigdy się nie zatrzymywał. Nigdy nie obracał się za siebie.
Ale gdy Leszczyna zachęcająco popchnęła go do przodu, zmusił się do delikatnego uśmiechu. Nie mógł teraz o tym myśleć. Powinien skupić się na tym, co ważne. Innymi sprawami będzie przejmował się później.
Weszli do środka obozowiska. Nagle wszystkie dźwięki stały się głośniejsze. Kompas nigdy nie przepadał za zgiełkiem. Zawsze wolał ciszę i samotność. To kolejny powód, dla którego wątpił, czy dałby radę prowadzić życie, jakim żyły tutejsze koty.
Ledwo postawili swoje łapy w obozowisku, a już tysiące spojrzeń skierowało się w ich stronę.
— Kim jesteście? Jak macie na imię? — doszedł do niego jakiś piskliwy, wysoki ton głosu. Obrócił się, próbując ustalić, skąd dobiegał, aż wreszcie dostrzegł malutkiego niebieskiego kociaka, który przyglądał się im z zaciekawieniem.
— Jestem Kompas, a to Leszczyna.
— Kompas. To ciekawe imię! — miauknęło kocię. — Co to jest? Jakaś jagoda?
— Układ gwiazd na niebie — odparł spokojnie Kompas.
— To niesamowite — zdumiało się kocię. — U nas tylko przywódcy noszą imiona od gwiazd. Teraz rządzi nami Obserwująca Gwiazda! — nagle przyjrzało się bliżej Kompasowi i najwyraźniej coś zaobserwowało. Wzdrygnęło się na moment. — Co się stało z twoim okiem?
Kompas musiał poważnie się zastanowić, by zrozumieć, o co mu chodziło. Jedno z jego oczu niesprawne było od urodzenia; na tyle, że przyzwyczaił się do swojej wady i wcale o niej nie myślał. Nie postrzegał jej nawet jako wady. Speszył się jednak. Czy jedno z jego oczu, pozbawione źrenicy, wyglądało przerażająco? Odstraszało?
— Nic się z nim nie stało. Taki się urodziłem — odparł. — Nie podoba ci się?
— Nie. Jest śliczne. Wygląda jak niebo, gdy jest czyste — zauważył młody kocurek. — Więc... nie widzisz na nie?
— Doceniam twoje słowa — miauknął łagodnie. — Nie, nie widzę. Jestem na nie ślepy, ale zdradzę ci sekret.
Kocię otworzyło szerzej oczy, zainteresowane.
— Oczy nie są potrzebne, by widzieć — dokończył półgłosem. — Powiem nawet więcej. Niejeden ślepy widzi więcej niż zdrowy kot.
— Jak?
— Widzi ten, kto słucha — wymruczał Kompas. Jego wąsy zadrżały.
— Świerszczyku! — rozległ się nagle głos jakiejś kotki, która wzięła niesforne kocię za kark i zaprowadziła je z powrotem do jakiegoś miejsca, które Kompas uznał za coś w rodzaju żłobka. To pewnie tutaj przebywały kocięta i karmiące je kotki.
— Obserwująca Gwiazda jest gotowa z wami porozmawiać — oznajmił nagle Króliczy Nos. Kompas omal nie wyszedł z siebie, gdy usłyszał głos wojownika. Nie spodziewał się, że wróci tak szybko.
Odprowadził ich do porośniętej bluszczem kamiennej wieży.
— Powodzenia.
— Przyda się — mruknęła Leszczyna.
Weszli do środka. Do jego nozdrzy dotarł intensywny zapach ziół. Zobaczył krzątającą się w środku kotkę, która rzuciła im tylko długie spojrzenie. Ciężko było mu ukryć zdumienie. Żyjące tu koty musiały być najwyraźniej pod stałą opieką medyczną.
On, chorowity i słaby, zawsze wymagał stałej opieki. Ale jego rodzice nie znali się perfekcyjnie na ziołolecznictwie. Musieli polegać na leśnych uzdrowicielach, którzy niekiedy dużo żądali w zamian za pomoc. Przeżycie w małej grupce było dużo cięższe. Tutaj nie musiałby się o to martwić. Zioła były składowane w jednym miejscu, miejscu bliskim obozowi. Nie musiałby przemierzać nieskończonych grani, by znaleźć kogoś, kto mógłby udzielić mu pomocy. Mu i Leszczynce, którą przecież sam odnalazł ranną.
Wtedy przed oczami jak dąb wyrosła im wysoka kotka. Prezentowała się niezwykle. Obrzucała ich dokładnym spojrzeniem. Wyglądała na przywódczynię.
— Chodźcie za mną.
I podążyli za kotką, po krętych schodach w górę. Budowla była wspaniała, przejęta przez naturę, obrośnięta roślinnością, stara i wiekopomna. Ciekawe, jak długo już tu stała. Jak długo była zamieszkała.
Gdy weszli na wyższą część wieży, kotka skinęła im głową, by usiedli. Tak więc zrobili.
— Powiedziano mi, że chcielibyście dołączyć do Klanu Burzy — zaczęła. — Jak tu dotarliście? Skąd przybyliście?
— Z bardzo dalekich stron — odpowiedział szczerze Kompas. — Tak dalekich, że nawet ptaki przelatujące nad waszymi wrzosowiskami nie mogłyby ich ujrzeć.
Przywódczyni kiwnęła głową.
— Nie mam powodu, by wam nie wierzyć. Nie wyglądacie na tutejszych. Czy słyszeliście już wcześniej o klanach?
— Istnieją inne klany? — odezwał się Kompas. Leszczyna odwróciła wzrok, zwracając tym jego uwagę. Ona przebywała tu znacznie dłużej niż on. Coś musiało jej się obić o uszy.
— Tak. Wiele innych — przyznała Obserwująca Gwiazda. — Klan zdecyduje, co z wami zrobić. Odbędzie się głosowanie, które zapięczetuje wasz los.
Spojrzał na Leszczynę. To wydawało się być dość logiczne. Jeśli zdobędą poparcie większości, zostaną przyjęci. Jeśli większość opowie się przeciw nim - będą musieli odejść.
— A jeśli przyjmie was z otwartymi ramionami, zobaczę, jak się sprawujecie i czy można wam ufać — wyjaśniła, podnosząc się. — Gdy udowodnicie swoją wartość jako Burzacy, będziecie traktowani jak Burzacy. Słyszałam, że znasz się na gwiazdach, Kompasie.
Pokiwał głową.
— To dobrze. Być może świetnie się wśród nas odnajdziesz. Jeśli oczywiście taka możliwość będzie ci dana.
Szylkretowa kocica uniosła wyżej głowę.
— Możecie iść — rzekła, a dawni samotnicy wstali w identycznym momencie. Gdy opuszczali legowisko, na odchodne usłyszeli jeszcze jedno zdanie.
Nie miał zamiaru nikogo zdradzać, nie był też żadnym szpiegiem któregoś z pozostałych klanów. Nie pracował dla nikogo - tylko dla samego siebie. Miał nadzieję szybko zdobyć sympatię i zaufanie swoich możliwych przyszłych pobratymców.
Gdy wyszli na zewnątrz, czekał już tam na nich Króliczy Nos. Wojownik skinął im głową, a następnie zwrócił wzrok w górę. Gdy Kompas podążył za jego spojrzeniem, dostrzegł jedno z okien wieży, przez które mógł dojrzeć niewyraźny obraz miejsca, w którym jeszcze przed chwilą się znajdował. Cień jakiejś sylwetki pojawił się w oknie; rozpoznał w nim Obserwującą Gwiazdę. Zjawiła się na miejscu przemówień, najwyraźniej gotowa zwołać klan.
— Wszystkie koty Klanu Burzy zdolne do samodzielnego polowania niech zbiorą się pod Skruszoną Wieżą na zebranie klanu.
Wszyscy klanowicze, jak jeden mąż zaczynali wychodzić ze swoich legowisk, wysuwać nosy z nor i rozglądać się z zarysowaną na pyskach ciekawością. Na zebranie przyszły nawet niektóre kocięta wraz ze swoją opiekunką; nie mogły wytrzymać w spokoju, cały czas kręcąc się i wiercąc, by zobaczyć coś więcej wśród tłumu.
— Burzacy, oto stoją przed wami Kompas i Leszczyna. Przybysze z daleka, którzy pragnęliby dołączyć w wasze szeregi — miauknęła przywódczyni. — Decyzja należy do was. Czy przyjmiecie ich do klanu?
Wojownicy zamknęli Kompas i Leszczynę w szerokim kręgu. On, stojąc po środku, nie wiedział, co miał powiedzieć ani co zrobić.
— Jestem za — miauknął Króliczy Nos.
— Chętnie przyjęłabym ich w nasze grono. Potrzebujemy młodej krwi — dodała jakaś kotka, której imienia Kompas nie znał. Pamiętał jednak, że widział ją wcześniej wewnątrz Skruszonej Wieży.
— To Klan Burzy, nie przytułek dla zabłąkanych — prychnął Gradowy Sztorm. — Naprawdę chcecie tak ryzykować po ostatnich zdarzeniach i przyjmować do klanu byle kogo?
— Daleko im od "byle kogo", Gradowy Sztormie — upomniała go delikatnie jakaś kotka. — Podobno znają się na gwiazdach. A takich wojowników właśnie nam potrzeba. Poza tym mamy do czynienia z dzieckiem.
— Och, naprawdę, Brzęczkowy Trelu? — mruknął wojownik. — Historia pokazuje, że nie wszyscy uczniowie są tak niewinni. Nie umiecie wyciągnąć podstawowych wniosków z minionych zdarzeń. Jeśli narobicie bałaganu, sami go sobie sprzątajcie. Ja się nie podpisuję pod tą decyzją.
Odwrócił się i odszedł, przepchnąwszy przez tłum, który najwyraźniej przyzwyczajony do trudnego charakteru swojego kompana, nie zareagował gwałtownie. Parę kotów jedynie odprowadziło go spojrzeniem.
Swojego głosu udzielili jeszcze pozostali członkowie klanu. Wśród nich nieliczna część zgodziła się ze stanowiskiem Gradowego Sztormu, pozostając niechętnym do przyjęcia do siebie dwóch samotników. Jednak lwia większość nie miała nic przeciwko; sprawa była przegłosowana.
Obserwująca Gwiazda uciszyła wszelkie pomruki i rozmowy. Gdy tylko zaczęła mówić, wszystkie spojrzenia pokierowały się ku niej.
— Na mocy waszych słów przyjmuję do klanu Kompas i Leszczynę. Powołuję się w tej decyzji w pełni na wasz rozum. Pamiętajcie, przybyli, że dołączając do klanu, będziecie sądzeni tak, jak cała reszta. Zdrada będzie dla was oznaczała surową karę.
Był członkiem Klanu Burzy.
Choć słowa Obserwującej Gwiazdy do niego docierały, choć rozumiał ich znaczenie, wcale się nimi nie przejmował. Już wcześniej o tym myślał; nigdy nie miał zamiaru nikogo skrzywdzić ani zdradzić. Przynajmniej nie bez potrzeby i najwyższej konieczności.
— Gdy wzejdzie księżyc, odbędzie się wasze mianowanie. Rozpoczniecie swoje szkolenie.
Jego serce wypełniło dziwne, ciepłe uczucie. Było bardziej subtelne niż radość, ale dużo silniejsze od zwykłej przyjemności. Słowa były jego bronią, a jednak mimo to - nie potrafił go nazwać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz