Pierwsze świty od narodzin jej trójki kociąt przebiegły całkiem spokojnie. Malce dopiero uczyły się życia, spędzając czas naprzemiennie to na piciu mleka, to spaniu. Ich próby ustania na wszystkie łapy o własnych siłach kończyły się upadkami, a jedynie gdy podsuwała swój nos obok ich drobnych ciałek, były w stanie przez chwilę utrzymać się w pionie.
Standardowe problemy zaczęło się w dniu, w którym cała trójka zaczęła chodzić, a ich początkowo koślawe kroki przemieniły się w dzikie biegi po całym legowisku. Czuła lekkie zawstydzenie, zakłócając spokój starszym, jednak nie była w stanie wynegocjować z Szepczącą Pustką przeprowadzkę do żłóbka na tym poziomie rozwoju kociąt. Liliowy upierał się, że dopóki dzieci nie nauczą się podstaw, nie mogą mieć żadnej styczności z potomkami Widma, bowiem "przesiąkną od nich złem".
Na dokładkę malce nauczyły się gadać, a ich ciekawość szła w parze ze szczerością, przez co musiała wieczorami przepraszać każdego kota, którego zdążyły nazwać "śmierdzącym", nie wiedząc, że to brzydko i ten, o kim mówią, ich słyszy, bo ich próby szeptania były za głośne, by móc w ogóle je tak nazwać.
Zapewniając swojej jedynej córce wieczorną kąpiel, powtarzała sobie, że chwila moment, a pójdą do kociarni i tam zazna spokoju, bo nikt nie będzie posyłał jej tych zmęczonych spojrzeń. Im więcej czasu spędzali w starszyźnie, tym bardziej czuła się, jakby sama się sypała. Szczególnie uciążliwe dla niej bywały bóle kręgosłupa, z którymi mimo wszystko borykała się od swojego treningu na stróża w Owocowym Lesie.
— Czemu te koty tu przychodzą? — Usłyszała niespodziewanie z pyska Kniejki, której wzrok zielonych ślepi został wbity wprost w nią.
Nie brzmiało to jak pytanie z kategorii męczących, które zaraz doprowadzi do dyskusji godnej wywołania wojny międzyklanowej. Przepiórka potrzebowała jednak chwili, by załapać, o co małej chodziło.
— Oh, z różnych powodów, Kniejko — odpowiedziała spokojnie. — Niektórzy przychodzą odwiedzić swoich bliskich — podała przykład. — Również przybywają tu uczniowie, którzy w obowiązkach mają wymienić starszym posłanie, albo przynieść posiłek.
Jaśniejsza szylkretka skrzywiła się lekko, marszcząc nosek z pewnym niezadowoleniem.
— A czemu ci bliscy nie mogą pójść ich odwiedzić poza nasze legowisko? — spytała. — I czemu sami nie mogą sobie wymienić posłania? I pójść po posiłek?
Przepiórczy Puch, choć w kwestiach wiary miała masę wątpliwości, poprosiła w głowie wszelkie górujące nad nią byty, by zaraz na każde swoje słowo nie słyszeć "A czemu nie tak? A dlaczego akurat w ten sposób?". Kocięca ciekawość bywała urocza, ale stanowiła też prawdziwy test dla jej cierpliwości.
— W Starszyźnie, jak sama nazwa wskazuje, znajdują się starsze koty. Nie zawsze mają już tyle sił, by móc robić te wszystkie rzeczy samodzielnie. Taka pomoc ze strony uczniów to też rodzaj docenienia i podziękowania za ich długoksiężycową pracę na rzecz klanu — wyznała.
— Jak długą? Tak długą, jak łapy taty? — spytała, spuszczając wzrok na własne kończyny.
Brązowawa mimowolnie zaśmiała się, co spotkało się z urażonym wzrokiem Kniejki. Ta wydawała się śmiertelnie poważna, poruszając ten temat.
— Znacznie dłuższą — odparła. — Nawet nie idzie wyobrazić sobie, jak długą. Nie martw się tym na razie, korzystaj z wolnego czasu na zabawie z braćmi, bo kiedyś możesz za tym wszystkim zatęsknić. No, chyba że będzie z ciebie pracowita pszczółka i spodobają ci się te wszystkie, uczniowskie obowiązki — stwierdziła, choć opieka nad córką uświadomiła ją, że ta do najaktywniejszych należeć nie będzie.
Standardowe problemy zaczęło się w dniu, w którym cała trójka zaczęła chodzić, a ich początkowo koślawe kroki przemieniły się w dzikie biegi po całym legowisku. Czuła lekkie zawstydzenie, zakłócając spokój starszym, jednak nie była w stanie wynegocjować z Szepczącą Pustką przeprowadzkę do żłóbka na tym poziomie rozwoju kociąt. Liliowy upierał się, że dopóki dzieci nie nauczą się podstaw, nie mogą mieć żadnej styczności z potomkami Widma, bowiem "przesiąkną od nich złem".
Na dokładkę malce nauczyły się gadać, a ich ciekawość szła w parze ze szczerością, przez co musiała wieczorami przepraszać każdego kota, którego zdążyły nazwać "śmierdzącym", nie wiedząc, że to brzydko i ten, o kim mówią, ich słyszy, bo ich próby szeptania były za głośne, by móc w ogóle je tak nazwać.
Zapewniając swojej jedynej córce wieczorną kąpiel, powtarzała sobie, że chwila moment, a pójdą do kociarni i tam zazna spokoju, bo nikt nie będzie posyłał jej tych zmęczonych spojrzeń. Im więcej czasu spędzali w starszyźnie, tym bardziej czuła się, jakby sama się sypała. Szczególnie uciążliwe dla niej bywały bóle kręgosłupa, z którymi mimo wszystko borykała się od swojego treningu na stróża w Owocowym Lesie.
— Czemu te koty tu przychodzą? — Usłyszała niespodziewanie z pyska Kniejki, której wzrok zielonych ślepi został wbity wprost w nią.
Nie brzmiało to jak pytanie z kategorii męczących, które zaraz doprowadzi do dyskusji godnej wywołania wojny międzyklanowej. Przepiórka potrzebowała jednak chwili, by załapać, o co małej chodziło.
— Oh, z różnych powodów, Kniejko — odpowiedziała spokojnie. — Niektórzy przychodzą odwiedzić swoich bliskich — podała przykład. — Również przybywają tu uczniowie, którzy w obowiązkach mają wymienić starszym posłanie, albo przynieść posiłek.
Jaśniejsza szylkretka skrzywiła się lekko, marszcząc nosek z pewnym niezadowoleniem.
— A czemu ci bliscy nie mogą pójść ich odwiedzić poza nasze legowisko? — spytała. — I czemu sami nie mogą sobie wymienić posłania? I pójść po posiłek?
Przepiórczy Puch, choć w kwestiach wiary miała masę wątpliwości, poprosiła w głowie wszelkie górujące nad nią byty, by zaraz na każde swoje słowo nie słyszeć "A czemu nie tak? A dlaczego akurat w ten sposób?". Kocięca ciekawość bywała urocza, ale stanowiła też prawdziwy test dla jej cierpliwości.
— W Starszyźnie, jak sama nazwa wskazuje, znajdują się starsze koty. Nie zawsze mają już tyle sił, by móc robić te wszystkie rzeczy samodzielnie. Taka pomoc ze strony uczniów to też rodzaj docenienia i podziękowania za ich długoksiężycową pracę na rzecz klanu — wyznała.
— Jak długą? Tak długą, jak łapy taty? — spytała, spuszczając wzrok na własne kończyny.
Brązowawa mimowolnie zaśmiała się, co spotkało się z urażonym wzrokiem Kniejki. Ta wydawała się śmiertelnie poważna, poruszając ten temat.
— Znacznie dłuższą — odparła. — Nawet nie idzie wyobrazić sobie, jak długą. Nie martw się tym na razie, korzystaj z wolnego czasu na zabawie z braćmi, bo kiedyś możesz za tym wszystkim zatęsknić. No, chyba że będzie z ciebie pracowita pszczółka i spodobają ci się te wszystkie, uczniowskie obowiązki — stwierdziła, choć opieka nad córką uświadomiła ją, że ta do najaktywniejszych należeć nie będzie.
<Kniejko?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz