Niedaleko w przeszłości, sam początek pory Nowych Liści…
Deszcz padał tej nocy długo i równo, jakby niebo nie miało końca, a każda kropla była jak powolny, zimny szept wśród liści. Obozowisko Klanu Nocy – zwykle pachnące rybą, błotem i dymną wilgocią z toni rzek – wypełniło się tymczasowo odgłosem chlupotania i miękkiego rozdeptywania mchu. Przez cały ranek krople jeszcze spadały z liści paproci, a cienka mgła snuła się między kępami turzycy i omszałymi głazami.
Borówkowa Łapa obudziła się z dziwnym uczuciem – jakby coś cicho skrzypiało pod jej skórą. Nie był to ból ostry ani przeszywający, ale tępy, rozchodzący się głęboko w stawach, w łapkach, które wydawały się niechętne, by unieść jej ciężar po długiej nocy leżenia. Kiedy wstała, żeby się przeciągnąć, poczuła sztywność w nadgarstkach i biodrach, znajomą już, ale tego dnia jakby bardziej upartą.
Z uczniowskiego legowiska wyszła dość wolno, choć starała się nie okazywać, że coś jest nie tak. Nie była kotką, która skarży się szybko – nie dlatego, że była dumna, ale dlatego, że po prostu nie lubiła robić zamieszania. Jednak gdy dotarła pod zadaszony ziołowy skrawek, który mieścił się pod dwoma, porośniętymi mchem skałmi – norę medyka – jej krok miał już w sobie więcej ostrożności niż zwykle.
— A więc jednak — mruknęła Różana Woń podnosząc wzrok znad świeżo suszonych łodyg, które właśnie układała w równych pęczkach. Borówkowa Łapa wzdrygnęła się lekko na ton głosu medyczki, który był suchy oraz cierpki, niczym stara kora powoli odłażąca od drzewa. Uwagę młodej uczennicy przykłuło również futro medyczki, czarne i poszarpane, a na dodatek sterczące tu i tam.
Borówkowa Łapa skłoniła głowę, siadając ostrożnie na brzegu izby.
— Przepraszam... — powiedziała cicho. — Od dłuższego czasu bolała mnie tylna łapa. Powinnam była zgłosić się do ciebie albo do twojej uczennicy, ale nie chciałam wam przeszkadzać. A teraz czuje się gorzej, niż wcześniej.
Różana Woń westchnęła, nie z niecierpliwości, ale z przyzwyczajenia do tego typu przypadłości. Przeszła obok, badając jej stawy końcem ogona i łapą, którą naciskała delikatnie, z wyczuciem.
— Nie zapowiada się na poważniejsze pogorszenie — mruknęła bardziej do siebie niż do pacjentki, po czym odwróciła się do swoich ziół. — Musimy dziś potrzymać cię na lekkiej mieszance. Nic ciężkiego. Coś, co rozluźni i zmniejszy zapalenie.
Z tylnej części jej legowiska, gdzie zapachy mieszały się w ziołowy półmrok, Różana Woń wyciągnęła kolejno potrzebne składniki: liście wierzby, ciemne i lekko gorzkawe, które działały na ból; liście maliny, łagodzące napięcie mięśni i stawów; liście bzu, które rozgrzewały od środka i pomagały przy sztywności; szczaw, który wspierał krążenie i oczyszczał organizm z nadmiaru wilgoci; oraz liście stokrotki, delikatniejsze, ale działające wspomagająco na stan zapalny, zwłaszcza w mniejszych stawach.
Każde zioło miało swój zapach – cierpki, gorzki, słodkawy lub ziemisty – i Borówkowa Łapa znała już każdy z nich. Głównie z powodu dość czułego Rysiego Boru, który zabierał ją do zielonookiej kocicy za każdym razem, gdy zauważył na ciałku córeczki choćby ślad wskazujący na zadrapanie.
— Nie porusza sięj — mruknęła Różana Woń, podsuwając jej starannie przygotowaną porcję zmiażdżonej mieszanki. — I nie mruż oczu, jakby to był ogon skunksa. Pachnie okropnie, ale działa dobrze.
Borówkowa Łapa uśmiechnęła się ledwo zauważalnie i ustawiła się, pozwalając medyczce nakładać ziołową papkę na jej obolałe stawy oraz kończyny.
— Dziś odpoczywaj — dodała Różana Woń, wracając do swoich ziół bez zbędnych ceregieli. — Jutro możesz wrócić do treningu. Szałwiowe Serce już się dopytywał. I, na przyszłość, nie bój się informować medyków o tego typu sprawach, bo potem wychodzisz przed nimi na rybi móżdżek.
Borówkowa Łapa podniosła głowę, czując, że mimo wszystko dzień nie jest stracony. A świadomość, że mentor czeka, nie jako wojownik wymagający wyników, lecz jako ktoś obecny – wystarczyła jej, by wyjść z lecznicy lżejszym krokiem. Jej łapy wciąż nie były lekkie, lecz nie ciążyły już tak uporczywie. Mieszanka ziół, choć pozostawiła w nozdrzach zapach gorzkiej gleby i startej kory, rozluźniła sztywność w stawach, jakby rozwiała drobną mgłę osiadłą w mięśniach uczennicy. Szałwiowe Serce czekał przy wejściu do obozu, w cieniu szeroko rozpostartej gałęzi olszy, która zwisała nisko nad ziemią, tworząc naturalne sklepienie z liści. Nie siedział w szczególny sposób – po prostu leżał z przednimi łapami wysuniętymi przed siebie, ogonem zawiniętym w półokręgu i półprzymkniętym okiem. Choć jego krzywy pysk nadawał mu pozór surowości, Borówkowa Łapa dobrze wiedziała, że wojownik usiłuje pochamować śmiech. Zbliżyła się powoli, niepewna, czy przysiąść obok, czy poczekać, aż sam ją zawoła. Ale zanim zdążyła zapytać, kocur podniósł wzrok i łagodnie skinął głową, jakby mówił: chodź, jestem tu. Usiadła obok, a między nimi zapanowała krótka cisza, nie milczenie – raczej coś w rodzaju naturalnego zawieszenia, kiedy żadne z nich nie czuło potrzeby, by natychmiast mówić. Przez chwilę słychać było tylko, jak liście poruszają się pod wpływem wiatru oraz jak woda z liści skapuje na ziemię, podczas gdy gdzieś dalej w obozie jej braciszek, Promienna Łapa pokrzykuje, goniąc motyla.
— Jak tam? — zapytał Szałwiowe Serce, nie odwracając wzroku od drobnych falek na wodzie za obozową barierą.
— Różana Woń mówi, że z czasem będzie lepiej — odpowiedziała cicho Borówkowa Łapa, wpatrzona przed siebie. — Dostałam coś na rozluźnienie. Wierzba, malina, trochę bzu. I stokrotka, chyba…
Szałwiowe Serce parsknął pod nosem, ledwie słyszalnie, jakby to była ledwie ledwie dostrzegalna iskra rozbawienia.
— Jeśli coś daje woń stokrotki, to chyba tylko szczaw ją ratuje — mruknął, spoglądając teraz w jej stronę. — Ale skoro przyniosłaś do mnie ten zapach, to znaczy, że Różana Woń pozwoliła ci wyjść. To dobrze.
Borówkowa Łapa skinęła głową, lecz nie mówiła dalej. Była przyzwyczajona do tego, że Szałwiowe Serce nie wymagał od niej raportów, nie rozpytywał natarczywie. Jego pytania były jak strumień – płynęły powoli, omijały ostre kamienie i zostawiały miejsce na własne myśli.
— Zdarza się, że łapy mają gorszy dzień — odezwał się po chwili wojownik, przeciągając się lekko, aż trzeszczały mu barki. — To nie znaczy, że nie będą miały też dobrego dnia. Czasem trzeba pozwolić im mówić. Zamiast walczyć, lepiej posłuchać.
Borówkowa Łapa spojrzała na niego uważniej. W jego głosie nie było litości, nie było też pobłażania – tylko prostota i zrozumienie. Jakby mówił o czymś znanym, choć nie musiał sam tego przeżywać. A może po prostu potrafił zrozumieć rzeczy, o których inni milczeli.
— A jeśli któregoś dnia nie będą chciały się ruszyć? — zapytała po chwili cicho. Nie ze strachem, lecz z ostrożnością. Jakby sprawdzała, czy może podzielić się tą myślą na głos.
Szałwiowe Serce zastanowił się, nim odpowiedział. Jego wzrok wędrował po źdźbłach trawy, które wiatr zginał lekko, raz w jedną, raz w drugą stronę.
— To wtedy też znajdziemy sposób, byś mogła się poruszyć. Pamiętaj, że zawsze trzeba iść na przód, nieważne, jak bardzo pod górkę może być droga, którą podążasz. — miauknął srebrzysty wojownik. — Po prostu nie poddawaj się, bo tylko niemądre kępki futra tak robią.
Powietrze nagle stało się bardziej rześkie, nasycone zapachem niedawnego deszczu i wilgotnych mchów. Borówkowa Łapa zamilkła. Czuła, jak słowa Szałwiowego Serca wnikają w nią głęboko, jak ciepło, które nie płynie z dotyku, lecz z obecności. Z bycia obok kogoś, kto nie zmienia rzeczy, ale sprawia, że przestają one być ciężarem.
Teraźniejszość, dwa wschody słońca po poprzednich wydarzeniach…
Borówkowa Łapa szła ostrożnie, stawiając łapy miękko i rozważnie, tak jak uczono ją od pierwszego dnia szkolenia, choć jej ruchy były pozbawione zrywów i gwałtowności, charakterystycznych dla innych uczniów, bo ona zawsze wolała działać powoli, z namysłem i bez pośpiechu, jakby chciała mieć pewność, że każda decyzja ma sens, a każdy krok prowadzi tam, gdzie naprawdę chce się znaleźć.
Towarzyszył jej Szałwiowe Serce, jej wspaniały mentor o pogodnym usposobieniu i energicznym, pełnym ruchu sposobie bycia. Jego charakterystyczny, lekko krzywy pysk – ukształtowany takim od pierwszego kocięcego oddechu – nigdy nie wzbudzał w niej litości ani zdziwienia, lecz budził ciepłą sympatię, jakby był znakiem wyjątkowości, a nie braku, i nadawał jego uśmiechom pewną wyjątkową jakość: szczerość, która nie potrzebowała słów, by wybrzmieć.
Szli razem w głąb lasu, z dala od koryt strumieni i błotnistych łąk, które na co dzień stanowiły ich naturalne terytorium, bo dzisiejszy dzień miał być inny niż zwykle i zapowiadał naukę, którą Szałwiowe Serce uznał za istotną, mimo że sama Borówkowa Łapa nie była jeszcze pewna, czy wspinanie się na drzewa ma sens w miejscu, gdzie rzeka wyznacza granice, a większość walk rozgrywa się na podmokłej ziemi lub w płytkiej wodzie, gdzie żadne drzewo nie jest ani schronieniem, ani przewagą.
Stanęli u stóp starego dębu, który rósł samotnie wśród cieńszych pni, potężny, z grubą, poszarpaną korą i gałęziami rozciągniętymi szeroko, jakby obejmował przestrzeń dookoła siebie; jego pień był tak rozłożysty, że Borówkowa Łapa musiała odchylić głowę mocno do tyłu, by zobaczyć, gdzie kończą się jego gałęzie, a przy tym czuła, jak coś ciężkiego osiada jej w brzuchu, mieszanka niepewności i ekscytacji, bo wiedziała, że za chwilę stanie przed zadaniem, które wymagać będzie czegoś więcej niż tylko siły.
— To drzewo nie wygląda przyjaźnie — powiedziała cicho, zerkając na mentora kątem oka, jakby licząc na to, że może ten zmieni zdanie i zamiast tego zaproponuje coś prostszego, coś bardziej znajomego, coś, co nie wiąże się z wysokością i ryzykiem.
Szałwiowe Serce usiadł spokojnie, nie patrząc w górę, lecz spoglądając na nią z uśmiechem, w którym nie było kpiny, jedynie zachęta i cierpliwość, jakby wiedział, że każde wyzwanie trzeba rozebrać na mniejsze kroki, zanim stanie się osiągalne.
— Wspinanie nie jest o sile ani o odwadze, tylko o równowadze i o tym, czy potrafisz zaufać swoim łapom, tak samo jak ufasz, że nurt rzeki nie porwie cię, jeśli wiesz, jak poruszać się w wodzie. — powiedział powoli, a jego głos brzmiał jak woda płynąca między kamieniami – miękki, ale zdecydowany, płynny i spokojny.
Borówkowa Łapa zbliżyła się do pnia i dotknęła go łapą, czując pod opuszkami szorstką, wilgotną fakturę starej kory, pełnej szczelin, występów i fragmentów mchu, który drżał pod dotykiem, a potem, biorąc głęboki oddech, wbiła pazury i zaczęła się podciągać, powoli, z wyraźnym trudem, ale bez paniki, jakby każda łapa musiała osobno przyzwyczaić się do tej nowej roli – nie stania na ziemi, lecz trzymania się ponad nią.
Pierwsze ruchy były niezgrabne, a mięśnie napięte, bo jej ciało nie znało jeszcze tego wysiłku, a każdy centymetr wspinaczki przypominał pokonywanie ściany zbudowanej z lodu i kamieni, ale mimo tego szła w górę, nieco koślawo, ostrożnie i bardzo świadomie, aż po kilku długościach ogona dotarła do rozwidlenia, gdzie gruba gałąź wyciągała się niemal poziomo, oferując chwilę wytchnienia i możliwość odpoczynku.
Usiadła na niej, dysząc lekko i czując, jak jej łapy drżą od wysiłku, ale jednocześnie miała w sobie poczucie satysfakcji, jakiego nie czuła od czasu pierwszego samotnego złowienia ryby – nie było to osiągnięcie spektakularne, nikt nie wiwatował, nikt nie patrzył, ale w jej wnętrzu rosło coś ważnego, cichego i głębokiego, coś, co mówiło jej, że zrobiła coś trudnego, mimo że nie była do tego stworzona.
Poniżej Szałwiowe Serce spoglądał w górę z uśmiechem, który z jego lekko przechylonym pyskiem wyglądał, jakby zawsze się uśmiechał, ale Borówkowa Łapa wiedziała, że teraz był szczególnie zadowolony, nie dlatego, że udało jej się wdrapać na drzewo, ale dlatego, że nie zrezygnowała, nie cofnęła się, nie powiedziała, że to nie dla niej.
— Widok nie jest taki zły, prawda? — zapytał, nie podnosząc głosu, lecz wiedząc, że cisza w lesie pozwoli jego słowom wznieść się aż do niej.
Borówkowa Łapa spojrzała wokół i zobaczyła, jak cały las wydaje się płynąć pod nią, jakby drzewa, krzewy i mchy tworzyły rozległe morze zieleni, w którym tylko ona była wyspą, i przez chwilę zapomniała o drżeniu mięśni i bólu w barkach, bo wszystko to przestało mieć znaczenie wobec uczucia, że jest częścią czegoś większego, a jednocześnie czymś odrębnym, co potrafiło wznieść się ponad to, co znane.
— Chcę tu jeszcze zostać — powiedziała cicho, układając się ostrożnie na gałęzi i czując, jak wiatr muska jej futro, a serce powoli zwalnia rytm, pozwalając jej chłonąć chwilę tak spokojnie, jakby była częścią drzewa.
A Szałwiowe Serce, który nie potrzebował widoku, by wiedzieć, że jego uczennica właśnie zrobiła krok, który będzie pamiętać na długo, ułożył się pod dębem, jakby cały dzień mógł spędzić tutaj, w cieniu liści, czekając cierpliwie, aż Borówkowa Łapa zejdzie na ziemię nie dlatego, że musi, ale dlatego, że sama tego zechce.
***
Słońce stało już wysoko na niebie, przesuwając cienie drzew na miękkiej ściółce, kiedy Borówkowa Łapa zeskoczyła ostrożnie z ostatniego konaru, lądując miękko obok swojego mentora, który, nie okazując zniecierpliwienia, czekał pod drzewem w tej samej pozycji, co wcześniej – z ogonem owiniętym wokół łap i spokojnym spojrzeniem, które zdawało się rozumieć więcej, niż było powiedziane na głos.
Jej łapy były zmęczone, a ramiona odrobinę drżały po wspinaczce, ale miała w sobie dziwną lekkość, jakby zostawiła część ciężaru gdzieś tam, między gałęziami i liśćmi, na wysokości, której wcześniej nie sądziła, że kiedykolwiek dosięgnie. Szałwiowe Serce nie powiedział nic, kiedy zbliżyła się do niego – nie było potrzeby. Po prostu skinął głową, ruszył przodem, a Borówkowa Łapa podążyła za nim w ciszy, która nie była niezręczna, tylko przyjemnie wspólna, niosąca w sobie zrozumienie, że to, co miało zostać powiedziane, już się wydarzyło.
Ścieżka do obozu wiodła przez znaną jej polanę, gdzie poranne wilgotne powietrze ustąpiło ciepłemu zapachowi rozgrzanych liści, ziół i sosen, a gdzieś w oddali można było już usłyszeć głosy współklanowców, przeciągające się, jakby las sam ziewał po spokojnym poranku. Mimo wszystko była to wyspa, na którą trzeba było dotrzeć drogą wodną, a zatem, tak jak wtedy, gdy wychodziła, musiała zamoczyć łapy. Po pokonaniu kilku strumyczków Borówkowa Łapa poczuła znajome ciepło obozowiska – nie ciepło słońca, ale ciepło obecności zapachów znanych futer i dźwięków życia toczącego się rytmem dnia.
Wojownicy rozmawiali przy stercie świeżego połowu, uczniowie taszczyli pióra do kociarni, a starszyzna przeciągała się w temu w cieniu bylic. Było spokojnie, domowo – tak, jak powinno być w miejscu, do którego się wraca.
Szałwiowe Serce nie zatrzymał się, nie ruszył od razu do swojej nory, ale poprowadził Borówkową Łapę w stronę zacienionej krawędzi obozu, gdzie na różnej wielkości kamykach znajdował się mech – miękki, sprężysty, zielonkawy pachnący ziemią i deszczem.
— Dobrze wspinasz się na drzewa, ale każdy wojownik powinien też znać wartość dobrego posłania — powiedział, pochylając się nad mchem i delikatnie zaciskając zęby na jednej kępce, którą odłożył na bok, by oddzielić świeży materiał od szarej skały. Borówkowa Łapa usiadła obok i skinęła głową, czując, że mięśnie stopniowo zaczynają się rozluźniać po porannym wysiłku. Słońce opierało się na ich grzbietach, a w powietrzu unosił się lekki zapach żywicy i traw. To była prosta czynność – wybierać mech, rolując go łapami, delikatnie oddzielać resztki starych źdźbeł i ściółki, a potem rozcierać go, by stał się bardziej puszysty i miękki – ale w tej prostocie było coś przyjemnego, niemal medytacyjnego.
— Nie chodzi tylko o to, żeby było miękko — mówił spokojnie Szałwiowe Serce, obracając kępkę mchu w łapach z taką ostrożnością, jakby była zrobiona z pajęczej nici. — Jeśli zostawisz mech zbyt długo, zbiera zapach wilgoci, kocią sierść, a czasem nawet pchły. Dlatego trzeba wymieniać go regularnie, zwłaszcza w posłaniach starszyzny i karmicielek.
Borówkowa Łapa słuchała uważnie, czując, jak ta pozornie mało ważna czynność nabiera znaczenia w jego słowach – jakby każda kępka mchu była częścią większej troski o klan, częścią obowiązku, który nie zawsze wymagał pazurów i walki.
— A jak rozpoznać, który mech się nadaje? — zapytała, delikatnie przewracając palcami zielonkawe kępki.
— Zobacz — wskazał pyszczkiem na jedną z nich. — Jeśli jest ciemny, zbity i nie pachnie świeżo, trzeba go wyrzucić. Ale jeśli mech jest jasnozielony, sprężysty i wilgotny tylko na końcach, nadaje się idealnie. Taki mech dobrze oddycha i długo trzyma ciepło, nawet w chłodne noce.
Borówkowa Łapa przytaknęła i zaczęła układać mech w zgrabne, lekkie kule, które potem zaniesie do kociarni i starszyzny. Praca szła powoli, ale przyjemnie, a w tym rytmie – wybierz, zwiń, ułóż – była jakaś wewnętrzna harmonia, która koiła nerwy i porządkowała myśli. Ptaki śpiewały w koronach drzew, słońce sunęło po niebie, a w obozie panował ten cichy gwar codzienności, który buduje w kotach poczucie bezpieczeństwa bardziej niż nawet najbardziej bohaterska walka.
Szałwiowe Serce, który teraz rozciągał się na boku, obserwując Borówkową Łapę półprzymkniętym okiem, mruknął z zadowoleniem.
— Wiesz, nie wszyscy uczniowie potrafią pracować w takim skupieniu. Niektórzy nie widzą w tym żadnej wartości, bo nie ma w tym nic spektakularnego. Ale prawdziwy wojownik nie patrzy tylko tam, gdzie błyszczą pazury. Patrzy też na to, co jest potrzebne innym.
Borówkowa Łapa nie odpowiedziała od razu, tylko spojrzała na starannie przygotowane kule mchu i poczuła coś w rodzaju ciepła – nie z dumy, lecz z poczucia, że naprawdę staje się częścią klanu, nie tylko przez naukę walki i polowania, ale też przez rzeczy ciche, niewidzialne, które sprawiają, że codzienne życie może toczyć się bez zakłóceń.
Tego dnia nie działo się nic dramatycznego. Nikt nie podniósł głosu, nikt nie wbiegł do obozu z wieściami o niebezpieczeństwie. Po prostu słońce przesuwało się po niebie, koty wykonywały swoje obowiązki, a ona próbowała doskonalić się tak, by prędko otrzymać upragnione wojownicze imię.
— Skoro wiesz już, co i jak, możesz wykorzystać nowo nabytą wiedzę. — Krótką chwilę ciszy przerwało miauknięcie Szałwiowego Serca. — Odwiedź starszych i powymieniaj im posłanka.
— Pewnie! Nie mogę się już doczekać wszystkich tych opowieści, które usłyszę w trakcie mojej pracy! — Jej wąsiki drżały z delikatnego uczucia eksytacji napełniającego jej serduszko. — Ich posłania będą lśniły tak jasno, jak gwiazdy na nocnym niebie!
Przygotowała mech, przed podskokach ruszyła w stronę okrytego bylicami legowiska, które znajdowało się przy kociarni. Po pracy przy zbiorze i przygotowywaniu mchu, Borówkowa Łapa czuła się lekko zmęczona, ale jednocześnie zadowolona – jej ciało, choć nadal nie nawykłe do intensywniejszych zadań, przyjmowało każdy wysiłek z pokorną gotowością, a jej umysł, pobudzony rytmiczną pracą, chętnie sięgał po kolejne obowiązki.
Gdy Szałwiowe Serce skinął jej krótko na pożegnanie, znikając między wojownikami, Borówkowa Łapa podniosła z ziemi ostrożnie dwie miękkie, kuliste porcje świeżego mchu, w które wplotła odrobinę posiekanych liści babki lancetowatej, jak podpowiedział jej mentor – nie dla leczenia, lecz dla zapachu, który miał przynieść starszym ulgę i przyjemność podczas snu.
Kierując się w stronę północno-zachodniej części obozu, minęła zacieniony plac, gdzie uczniowie przekomarzali się między sobą przy porcji świeżo złowionych ryb, po czym przystanęła na chwilę przed wejściem do legowiska starszyzny – dużej, szerokiej jamy między korzeniami starego wiązu, którego dolna część została zbudowana z delikatnie ułożonych kęp bylicy, trzcin i płaskich liści pałki, z których unoszący się zapach był mieszanką wspomnień, ciepła i błogiego spokoju.
Wewnątrz panował przyjemny półmrok, który wypełniał się odgłosami lekkich szeptów, przerywanych od czasu do czasu donośnym głosem, który nie pozostawiał wątpliwości co do tego, kto jest obecny.
— No niech ktoś wreszcie zadepcze ten mech, co go przynieśliście ostatnim razem! Spać się nie da, tak szorstkie to jak język jeża!
Borówkowa Łapa weszła ostrożnie do środka, przyciskając mech do piersi, i zaraz dostrzegła Krzyczącą Makrelę – masywnego kocura o gęstym, srebrzystym futrze z ciemniejszymi pasami biegnącymi przez jego grzbiet i boki. Leżał rozwalony na boku w jednym z posłań, które wyglądało na wyraźnie przeleżałe – mech był zbity, ściemniały i nasycony zapachami wielu nocy. Jego ogon poruszał się energicznie, a spojrzenie bursztynowych oczu – choć donośne i głośne – nie było nieprzyjazne.
— Dzień dobry, Krzycząca Makrelo — przywitała się uprzejmie Borówkowa Łapa, skłaniając lekko głowę. — Przyniosłam świeży mech. Chciałabym wymienić posłania, jeśli pozwolisz.
— Jeśli pozwolę? Och, kocię drogie, ja błagam! — odparł kocur, przeciągając się z teatralnym jękiem. — Jakbyś mi właśnie przyniosła dar od samego Gwiezdnego Klanu! Tylko nie nadepnij na moją łapę, ta lewa ciągle drętwieje, a potem muszę ją rozmasowywać przez pół dnia!
Z trudem powstrzymując się przed wybuchnięciem głośnym śmiechem, Borówkowa Łapa podeszła bliżej i zaczęła delikatnie zdejmować warstwy starego mchu, ostrożnie zsuwając je na bok pazurami, by nie wzniecić zbyt wiele kurzu ani nie podnieść obłoku sierści, która się w nich zgromadziła.
— Starannie pracujesz, Borówkowa Łapo — rozległ się miękki głos z drugiej strony legowiska. — Aż miło patrzeć.
W cieniu bylic, przy mchu podszytym miękkimi liśćmi mięty, siedziała Zimorodkowe Życzenie – smukła kotka o gładkim, liliowym i oczach koloru ciemnego bursztynu. Jej sposób bycia był cichy i nienachalny, ale obecność wyczuwalna – promieniowała spokojem i delikatną mądrością kogoś, kto długo żył dla innych, i kto umiał sprawić, by każdy czuł się w jej towarzystwie mile widziany. Zimorodek nie raz rzucała się w oczy białej koteczki, która dobrze pamiętała jak wraz z ciemną kotką o śnieżnym brzuchu odwiedzała swoje krewne, Gąbkę oraz Mątwe, jeszcze przed tym, jak otrzymały uczniowskie tytuły. Łapy liliowej kotki były smukłe, a ruchy tak oszczędne, że zdawała się niemal płynąć, gdy podniosła się, by ułatwić Borówkowej Łapie dostęp do mchu.
— Dziękuję — powiedziała uczennica z pokorą, starając się ułożyć świeży mech w sposób, jaki pokazał jej mentor: lekko zbity na środku, rozluźniony na krawędziach, z dodatkową warstwą pod biodrami, gdzie kości starszych kotów najbardziej odczuwały twardą ziemię.
Praca szła szybko, bo każdy ruch był przemyślany, a zapach świeżych liści i zielonego mchu unosił się w powietrzu jak obietnica dobrego snu. Krzycząca Makrela, choć z początku głośny i narzekający, wkrótce przeciągnął się z westchnieniem zadowolenia, kładąc się ostrożnie na nowym posłaniu, które poddało się jego ciężarowi jak fale na brzegu.
— No teraz to ja czuję się jak kocię w mchu matki — mruknął, przymykając oczy. — Nie ma to jak młode łapy i porządna robota! Tylko nie pozwól, żeby cię tamci od polowań zużyli na pierwszym patrolu! Przydałabyś się tu częściej.
Borówkowa Łapa uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała – wystarczył jej ton jego głosu, który tym razem nie miał w sobie nawet cienia narzekania.
Zimorodkowe Życzenie, już leżąca z powrotem w cieniu bylicy, zerknęła na uczennicę i mruknęła cicho:
— Czasem to, co ciche, bywa najważniejsze. Nie każdy kot rozumie, jak wiele znaczą te rzeczy, które nie błyszczą pazurami.
Borówkowa Łapa przytaknęła lekko, unosząc łapę do pyska, by poprawić futro, które wpadło jej na oczy, po czym odwróciła się do wyjścia, pozostawiając za sobą zapach świeżości i porządku. Przechodząc przez wejście otoczone zielenią, czuła w sobie coś na kształt wewnętrznego światła – nie takiego, które się widzi, ale takiego, które ogrzewa od środka, cicho i trwale.
[3622 słowa + wspinaczka na drzewa]
[przyznano 72% + 5%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz