dawno...
I kolejny wschód słońca za nim... No, chyba że znowu jakiś wrzód na ogonie będzie chciał mu zawracać tyłek kolejną porcją bzdetów.
Wizyty w żłobku go relaksowały, a to zdarzało się rzadko – zwykle był stale napięty, w trybie czuwania, kontrolujący każdy włosek, który poruszał się na karkach klifiaków. Nie mógł ciągle spędzać czasu ze swoimi kociętami – miał swoje obowiązki i, no cóż, natura dała mu inne zadanie – lecz gdy już to robił, szczery uśmiech wchodził na jego pysk (dla wielu zapewnie dziwny i nienaturalny, patrząc na to jak rzadko się pojawiał), a mięśnie rozluźniały. W kociarni nikt nie łapał go za ogon, by naskarżyć, że jakaś Łapa nie wymieniła mu ściółki w legowisku, albo rozgadać się na temat ilości wróbli latających przy Sowim Strażniku. Gdy tam wchodził, widocznie wysyłał wojownikom stanowczy sygnał "nie przeszkadzać". I dobrze. Nawet we własnym legowisku nie był tak bezpieczny...
— Panie Judaszowcu? Znaczy... Ojcze? — Usłyszał natychmiast, gdy tylko przekroczył próg tego miejsca. Słowom towarzyszyła parka złotych, ciekawskich oczek.
Nie podobało mu się to, że Łuna nie od razu podłapała wszystko tak, jakby tego chciał. Czasem wciąż zwracała się do niego jak do obcego kota i choć nie łamało to jego serca, liczył, że szybko się to skończy.
— Tak? A gdzie zgubiłaś brata? — Rozglądał się wokół, wypatrując jaskrawego, rudego futerka, jednak nie było po nim nawet śladu. To sprawiło, że brwi kocura się zmarszczyły, a uśmiech zszedł mu z pyska.
— Blask? No właśnie, Blask! To ci miałam powiedzieć! On ciągle siedzi przy tym wodospadzie. Wymyka się i nic, tylko się na niego gapi! — skarżyła się mała kotka.
— Wodospadzie?! A kto go tam puścił? — wypalił natychmiast, denerwując się.
— Spokojnie, Judaszowcowy Pocałunku — wtrąciła się Półślepy Świstak, dotychczas jedynie obserwująca ich spotkanie. Zastępca zwrócił ku niej wzrok. To ona na to pozwoliła?! Bez żadnej konsultacji, niczego? Uwito jej pajęczynę w mózgu?! — Wysłałam z nim twoją szwagierkę. Zaakceptowała bez chwili wahania. Nie musisz się o nic martwić — zapewniała go, powodując, że nastroszona sierść na karku kocura na chwilę się wygładziła. Westchnął.
— Nadal wydaje mi się, że powinienem uprzednio o tym usłyszeć... — powiedział z powagą, po czym zerknął w stronę "pozostałej" córki. — No nic. Zgarniemy go. Chodź — rzucił do Łuny, która wesoło podążyła za nim w kierunku wodospadu.
***
przed śmiercią Melodyjnego Trelu i resztą nieszczęść...
Wszystko mu śmierdziało. Wszystko. Doskonale wiedział, że prawda o czymś była przed nim ukrywana. Nie wiedział już, komu mógł ufać, a kto starał się, by do zastępcy nie doszły żadne nieproszone informacje. Na kogo kierować wzrok spod przymrużonych powiek, a kogo świdrować spojrzeniem, próbując przez oczy prześwietlić jego mózg? Na czyje słowa nadstawiać uszy, a które puszczać, by padały na wiatr, bezużyteczne dla jego celu? Psiakrew. Zawsze myślał, że Klan Klifu to miejsce pełne mysich móżdżków, ale teraz okazywało się, że były tu niezłe spryciule, zdolne oszukać nawet takiego mędrca jak on. Szkoda tylko, że wykorzystywały ten intelekt w szemranych zamiarach...
Nawet jego najbliżsi zachowywali się tak, jakby nie mówili mu całej prawdy. Dawał im subtelnie do zrozumienia, że Judaszowcowy Pocałunek, choć stara, to łebska dupa, której nie wykiwają tak łatwo. Zadawał o jedno pytanie za dużo. Milczał przez parę uderzeń serca za długo, wystarczająco, by jego rozmówca poczuł dyskomfort. Nigdy nie odrywał wzroku. Nieważne co, jego ściśnięte w szparki źrenice wypalały w czole drugiego kota dziurę. Chciał, by inni wiedzieli, że on wie. Tylko co? Tu już pojawiały się braki... Które zamierzał uzupełnić.
Ta pora zielonych liści zdziczała. Nie było takiego dnia, w którym nie dostałby dziwnego raportu z patroli: łamiące się jak słoma drzewa, nagłe burze i błyskawice straszące zwierzynę, przysychające Kacze Bajorko, czy nawet... Zimowe opady w środku upałów? Stokrotkowa Pieśń przysięgał, że widział spadek tych niesamowitych i niesamowicie przerażających lodowych formacji na tyle dużych, że z odrobiną (nie)szczęścia mogłyby trafić kogoś w głowę i zranić, jeśli nawet nie zabić. Potwierdzali to inni wojownicy i Judasz nie miał podstaw, by im nie wierzyć. W końcu w jaki inny sposób ledwo odrywająca się od ziemi Melodyjny Trel miałaby upolować zwinnego brodźca, jeśli nie stałby się ofiarą niebiańskiego nalotu? Jak zdolny Gąsienicowy Ogryzek inaczej nabiłby sobie guza? No i co poza gradem mogłoby tak niemiłosiernie dudnić o ziemię, przeszkadzając kotom spać? Pomimo wszystko, Judasz nie uważał tego za dobry omen. Miał wrażenie, że każdego dnia są o krok od tragedii, która depcze im po piętach i sama się nie może doczekać, aż spadnie na już wystarczająco strudzone klifiaki. Teraz jednak... Nie było chłodu ani skwaru. Nie było wichru zwiewającego uczniaków z ziemi. Nie było deszczu, burzy ani lodu... Po raz pierwszy od wielu wschodów słońca pogodzie znudziło się dręczenie tych na dole, dając im chwilę wytchnienia, z której też większość kotów natychmiast skorzystała. Obóz, zwykle był przepełniony przez tłumy zmokłych, przewianych i/lub zwyczajnie zmęczonych wojowników, którym wszystkie anomalie albo dawały w kość, albo stanowiły dobrą wymówkę na niewyściubianie nosa z bezpiecznej, skalnej klitki. Teraz wręcz świecił pustkami. Ślepi Judaszowca już dawno nie zaszczycał ten widok. Niektórzy wykorzystali tę okazję do ucięcia sobie spokojnej drzemki bez wszędobylskiego gwaru, który zwykle w tym przeszkadzał i Judaszowcowy Pocałunek pewnie byłby jednym z nich, ale miał zadanie, a warunki były zbyt idealne, by tak je zaprzepaścić.
— Liściasta Gwiazdo? — W jaskini rozległ się jego cichy, zachrypły głos, w tej głuchej ciszy wręcz odbijający się od ścian. Nie było jednak wielu, którzy mogliby ich słuchać, a nawet jeśli, to rozmowy przywódczyni ze swoim zastępcą nie należały do rzadkości. Nie interesowały prawie nikogo.
— Hm? — odmruczała, zapraszając kocura w głąb swojego legowiska.
Wszedł i spojrzał na swoją matkę, leżącą na mszystym posłaniu. Podniosła delikatnie głowę, spoglądając na Judaszowca z przymkniętymi, czułymi oczami. Na ten widok zdobył się nawet na lekki uśmiech, lecz on prędko zszedł mu z pyska, gdy tylko podszedł bliżej. Wtedy przez półmrok był w stanie zauważyć ilość srebrzystych włosków, które kłębiły się pod nosem starszej kocicy.
Nikt nie mógł ukryć tego, że życie Liściastej Gwiazdy chyliło się już ku zachodowi. Przeżyła wiele długich księżyców i już powoli zbliżał się czas, by dołączyła do przodków na Srebrną Skórę. Judaszowcowy Pocałunek nie mógł jednoznacznie powiedzieć, jak się z tym czuł. Kochał swoją matkę, rzecz jasna, jak niewiele innych kotów i wytrwale służył ku jej boku, nawet jeśli wiele jej decyzji poddawał w wątpliwość. Taka była jednak kolej rzeczy. Listek nie mogła żyć wiecznie, nawet jeśli bardzo by tego chciała, a Klan Klifu... Klan Klifu czekał na niego. Szanował poczynania ich obecnej liderki, lecz wiedział, że temu klanowi potrzebny był ktoś inny. Ktoś o twardszej łapie, kto postawi ich na nogi.
— Masz dla mnie jakieś wiadomości? — dopytała Liściasta Gwiazda. Brązowy odchrząknął, układając sobie w głowie to, co chciał powiedzieć.
— Nic nowego. Wojownicy jak zwykle narzekają na pogodę, lecz trudno im się dziwić, skoro tak doskwiera.
— Ach, no zrozumiałe. Cóż, nie mogłabym powiedzieć, że ich nie rozumiem — zachichotała, ale słabo. Jej śmiech był podszyty wyczuwalnym bólem. — Moim stawom te burze i deszcze też się nie podobają...
— Byłaś z tym u Zaćmienie i Ciemki?
— Nie, nie chciałam im zawracać głowy. Mają ostatnio łapki pełne roboty.
— One są po to, by zawracać im głowę. Wyłożyłyby ci legowisko żywokostem i od razu poczułabyś się lepiej.
Kotka zamknęła oczy, pokręciła głową i westchnęła.
— Tak, tak, wiem. Ale naprawdę nie musisz się martwić, wnuczki zaglądają do mnie wystarczająco często — zapewniła. Judaszowcowy Pocałunek odpowiedział na to jedynie trudnym do zinterpretowania pomrukiem.
— Stos ze zwierzyną mógłby wyglądać lepiej, lecz tym się już zaopiekuję. Jutro o świcie wyruszy parę patroli łowieckich, by uzupełniły te luki. O ile szczęście dopisze i nie obudzimy się ze słońcem piekącym w grzbiety każdego, kto będzie miał czelność wyłonić się z cienia. — Przewrócił oczami. — Zresztą, na głód mi jeszcze nie narzekano, a skoro tak, to znaczy że jeszcze nie dokucza. W przeciwieństwie do innych rzeczy...
Liściasta Gwiazda wyglądała, jakby miała odpowiedzieć czymś, co utrzymałoby lekki ton ich rozmowy, lecz uśmiech zszedł jej z pyska po ostatnich kilku słowach. Musiał to zacząć w jakiś sposób, choć spodziewał się, że nie będzie to takie łatwe, jak by tego chciał.
— Jakich innych rzeczy? — odpowiedziała, przybierając zmartwiony wyraz twarzy.
Wziął głęboki wdech.
— Nic, o czym byś jeszcze nie słyszała, z ust moich czy obcych.
Wbiła w niego wzrok.
— Czyli?
— Samotniczki — wycedził.
Mógł zobaczyć, jak na tę wiadomość pysk jego matki chmurnieje; zniżyła podbródek, poprawiła swoją pozycję na miękkim legowisku, a Judaszowiec mógłby nawet przysiąc, że z jej ust uciekło ciche, prawie bezgłośne "och".
— Panoszą się na naszych terenach tak, jakby były to ich własne — kontynuował bez zważania na reakcję Liściastej Gwiazdy. — Wiele kotów już opowiedziało mi o tej jednej czarnej, co skacze po drzewach, chichra się jak małolata i straszy zarówno wojowników, jak i zwierzynę. Łażą po nocach gwiazdy wiedzą gdzie, a swój zapach zostawiają wszędzie, zupełnie jakby zapominały o jednej ważnej rzeczy – one są na naszym utrzymaniu. To my pozwalamy im tu zostać, choć kodeks nakazuje nam bezwzględnie przegonić każdego intruza. Patrolują granicę z Klanem Wilka, lecz czy nie jest to absurdalnie i śmiesznie mała zapłata za to, że mają naszą opiekę i zwierzynę? Zaufałaś im natychmiast, lecz nie wiesz, co siedzi w ich sercach. To samotniczki, bez skrupułów. Gorą... Znaczy, Terpsychora choć wychowała się w klanie, to długie księżyce temu z niego odeszła. Uciekła. Nasi wojownicy są zmęczeni i to prawda, ale nie jesteśmy słabi. Nie potrzebujemy pomocy. A z pewnością nie kogoś, czyich zamiarów nie znamy.
Liściasta Gwiazda słuchała, lecz milczała. Wyglądała, jakby w jej głowie kłębiło się wiele myśli.
— Naprawdę ci to odpowiada? Naprawdę wierzysz, że to tylko niewinna grupka, która po prostu zatrzymała się u nas w szopie i nie ma innego miejsca, by się podziać? Skąd wiesz, czy to oni nie zabili Zagubionego Obuwika? — Z każdym pytaniem podchodził coraz bliżej, a jego ton głosu, choć od początku był poważny, twardniał. Oczekiwał od niej szczerej, prawdziwej odpowiedzi, nie takiej, którą mogła dać klanowi. Nie wierzył, że nie zauważała w ich umowie luk. Było ich zbyt wiele.
Liściasta Gwiazda przez chwilę myślała. Stała w bezruchu ze wzrokiem wbitym a ziemię. Sprawiała wrażenie, jakby szukała właściwych słów. Być może czuła, że musi się tłumaczyć synowi. Być może w głębi rozumiała, że Judaszowcowy Pocałunek zwraca uwagę na rzeczywiste problemy.
— Ja... jestem pewna, że to nie one. Dostałam zapewnienie. Od kota, któremu ufam — słowa powoli opuszczały jej pysk. Nie mówiła z pewnością, ale czy Liściasta Gwiazda kiedykolwiek była pewna siebie? — Judaszowcu, Klan Klifu jest słaby. Potrzebujemy wojowników. Potrzebujemy pomocy Terpsychory. Klan Wilka nam zagraża. Zabili Obuwik. Jestem tego pewna. Czy nie widziałeś, jak ich przywódczyni odzywała się do mnie na zgromadzeniu?! Myślisz, że cofnęliby się przed zaatakowaniem Obuwik? — w jej głosie słychać było rosnące emocje. — Jesteśmy sami przeciwko złu, czy nie to właśnie mówiłeś? Potrzebujemy się bronić. Synu ja... Ja nie mówiłam ci wszystkiego — nagle zniżyła ton do szeptu. Podniosła wzrok na Judaszowca, który w tamtym momencie mógł dostrzec smutek i poczucie winy w oczach matki. On uniósł brodę, jakby czekał na jej odpowiedź. — Śmierć Srokoszowej Gwiazdy... nie przywróciła łaski Gwiezdnych. Jesteśmy całkowicie sami. Tak bardzo cię przepraszam. Zawiodłam cię.
Otworzył pysk, jakby chciał coś powiedzieć, lecz...
Zamilkł.
Ciało Judaszowcowego Pocałunku nagle spięło się i przeszedł przez nie dreszcz, jakby wyznanie matki poczuł w swoich kościach. Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, przesuwając wzrok z punktu na punkt. Czekał, aż powie coś więcej, odgoni część chmur, które uwiły się nad jego głową. Liściasta Gwiazda jednak całkowicie ucichła. Przymknęła powieki, lecz nie w czułym geście pocieszenia, a bardziej dla ukojenia własnego bólu, który nie pozwalał trzymać ich szeroko otwartych.
— Słucham? — zdołał z siebie wyrzucić, próbując skleić sobie w głowie to, co usłyszał, w sensowny kształt. Umieścić gdzieś na mapie myśli, którą tworzył sobie od wielu księżyców. Bezskutecznie. — O czym ty mówisz? Jak to jesteśmy sami? Przecież Ćmi Księżyc...
— Ukryłam coś przed tobą — wcięła mu się w słowo, jakby nie słuchała co mówił, pogrążona w żalu. — Przed całym klanem. Ja... — zacięła się, zupełnie tak, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie przechodziło jej przez gardło. — Gdy poszłam z medyczkami do Gwiezdnej Sadzawki po życia oraz błogosławieństwo Gwiezdnych... Nie otrzymałam ich. Zostaliśmy opuszczeni — mamrotała drżącym, płaczliwym głosem.
Po raz pierwszy od bardzo dawna... Zatkało go. Po prostu go zatkało. Judaszowcowy Pocałunek wpatrywał się w matkę wielkimi oczami, z otwartym pyskiem, jednak wypadała z niego jedynie cisza.
Przecież to nie mogła być prawda.
Przecież śmierć Srokoszowej Gwiazdy była ukojeniem, którego potrzebowali.
Przecież pamiętał uśmiech na pysku nowej przywódczyni i jej pokrzepiającą serca przemowę.
Przecież...
...
Psiakrew.
Odwrócił się nagle i wyszedł. Nie zważał ani na ciche łkanie Liściastej Gwiazdy, które słyszał za sobą, ani na próbującą go zaczepić Jastrzębi Zew. "Nie teraz", rzucił oschle, nawet nie spoglądając na wojowniczkę, nawet pomimo tego, że wyglądała, jakby przyszła w ważnej sprawie. Teraz nie miał na to czasu i ochoty. Musiał... Ochłonąć. Dojść do siebie.
***
przed zgromadzeniem
Starał się nie dać po sobie znać, że coś się zmieniło. Nie było to takie trudne – młodsze pokolenie już od dawna lubiło mówić, że z Judasza był bezuczuciowy gbur, więc dodatkowa kąśliwość zastępcy nie dziwiła nikogo. Ot, jedynie częściej słyszał śmieszki za swoimi plecami. Nie był tym specjalnie wzruszony. Dzieciaki od zawsze były głupie, a on miał na głowie poważniejsze problemy.
Minął kolejny dzień. Wszyscy wojownicy wrócili już do obozu, bądź też wracali z wilgotnymi po deszczu futrami. Siedział na wysokiej półce, odliczając głowy, jakby chciał się upewnić, że tym razem wszyscy wrócą do obozu. W końcu dopiero co Potrójna Łapa... Miał wrażenie, jakby od wyznania Liściastej Gwiazdy, w klanie robiło się tylko gorzej. Najpierw zaskoczyła wszystkich śmierć Melodyjnego Trelu, teraz zaginięcie młodego ucznia i odkrycie spisku Eteru, o którym nadal nic nie było wiadomo. Zawsze uważał, że coś z nim było nie tak. Teraz przynajmniej uzyskał potwierdzenie – choć chciałby, by obeszło się to bez ofiar...
Nie wiedział, co miał o tym wszystkim myśleć. Miał w głowie mętlik, którego nienawidził. Od dawna był świadomy, że Liściasta Gwiazda i Ćmi Księżyc coś przed nim ukrywały, lecz nie spodziewał się, że będzie to... To. Dlaczego nie chciały mu powiedzieć? Powinien być pierwszym kotem, który się o tym dowiedział! Od razu próbowałby zaradzić i pomóc, dobrze o tym wiedziały.
Parsknął pod nosem, lecz nie ze śmiechu. Wyzwiska innych nigdy na niego nie działały, lecz teraz sam przed sobą musiał przyznać, że był mysim móżdżkiem, a to bolało go jak żadna rana, którą otrzymał w swoim życiu. Naprawdę ktoś go oszukał. Komuś się udało. Kogoś tak bystrego, mądrego i niesamowitego jak on...
Była jednak jeszcze jedna rzecz, która trapiła go bardziej. Jeśli Gwiezdni naprawdę ich opuścili, to oznaczało, że ukrywana przed nim prawda była jeszcze gorsza niż brak błogosławieństwa dla nowej przywódczyni. Nie chciało mu się w to wierzyć. Poświęcił swojej wierze całe życie, narażając się dla niej i głosząc prawdę ku chwale przodków... Którzy teraz się od nich odwrócili. Od niego odwrócili. Nigdy nie zapomniał słów Potrójnego Kroku, powtarzających się czasem czasem w jego głowie jak mantra: "Czekaliśmy na ciebie", "Zostałeś wybrany", "Będę cię prowadził". Gdzie były koty, które wcześniej wyczekiwały jego narodzin, które mimo młodego wieku znały jego imię, powierzały powstrzymanie zła? Dlaczego od tak dawna milczeli, trzymając przed nim tajemnice? Rozumiał, że Klan Klifu mógł ich zawieść, ale... On? Ich święte dziecię?
Nie, pokręcił głową. To nie mogła być prawda. Wiedział, jaką przepowiedziano mu ścieżkę. Pamiętał czuły głos Gwiezdnego. Czuł siłę, którą napawała go wiara. Klan Gwiazd na nim czuwał... Nawet jeśli teraz miał wrażenie, że coś zaczynało się kruszyć. Musiał przestać się martwić, unieść do góry nos i pomyśleć, co dalej. W końcu gdzieś było rozwiązanie, nawet jeśli wszyscy próbowali je przed nim ukryć.
Najwyraźniej śmierć Obuwik nie była jedyną rzeczą, w sprawie której musiał przeprowadzić śledztwo...
Pod jego spojrzeniem przemknęła Źródlana Łuna. Skupił na niej swój wzrok, obserwując, jak kotka (nieświadoma tego, że na nią patrzył) przysiada w centrum obozowiska, które zaczynało pustoszeć. Większość kotów kładła się już na skalnych półkach lub chowała w jaskiniach, oddając się snowi. Zamieniła parę słów z Króliczą Ułudą i wbiła wzrok w otchłań, raz po raz machając końcówką ogona, jakby intensywnie się nad czymś zastanawiała.
Pogodzenie ze sobą obowiązków ojca i zastępcy było trudne. Miał wrażenie, że naprawdę rzadko rozmawiał ze swoimi kociętami. Częściej stał pyskiem w pysk z Prószącym Śniegiem i Kruszynową Knieją, których musiał rozdzielać lub uciszać podczas kłótni, niż Źródlaną Łuną i Mirtowym Lśnieniem. Cóż... Nie żeby to była jego wina. Były to już nie ledwo odstawione od mleka maluchy, a dorośli wojownicy, którzy prowadzili swoje życia i nie potrzebowali wsparcia taty po tym, jak im uciekła im na polowaniu mysz. Był z nich naprawdę dumny – lecz nie znaczyło to, że nie tęsknił czasem za tym, co było dawniej... Z naciskiem na czasem. Kociaki były dziwne.
Wstał i zeskoczył ze skalnej półki. Chciał się przejść. W ciągu dnia pogoda była zdradliwa, deszczowa i nieprzyjazna. Dopiero nocą postanowiła dać im wytchnienie. Do tego z nieba spłynęły wszystkie chmury, pozostawiając je bezchmurnym i gwiaździstym. Na to czekał. Tego mu właśnie było trzeba. A skoro jego córka nie wyglądała, jakby miała zamiar kłaść się szybko spać, mógł ją wziąć ze sobą. Wcześniej nie miał kiedy do niej podejść. Warto było się dowiedzieć, co tam u niej.
— Cześć, Źródlana Łuno — podszedł do niej jak cień, dopiero po wypowiedzeniu tych słów wychodząc jej naprzeciw. — Nie jesteś zmęczona?
— Nie, dziękuję. Miałam lekki dzień — odpowiedziała grzecznie.
— Dobrze wiedzieć. Wypoczęci wojownicy najlepiej się sprawują na patrolach, więc będę wiedział, kogo rankiem przydzielić... — mruknął z dozą ironii. — I skoro tak, to nie miałabyś nic przeciwko spacerowi?
<Córuś?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz