Dawno…
— Jasne, z chęcią coś zjem! — rzuciła Kunia Łapa z lekkim uśmiechem, gdy Szałwiowa Łapa zerwał się na równe łapy. — Tylko przynieś coś, co nie ma tylu piór.
Patrzyła, jak młodszy kocur znika między paprociami, pozostawiając po sobie jedynie zmięte pierze.
Zamrugała, przeganiając wspomnienia. Na polanie zapanował chwilowy spokój. W oddali słychać było pisk kociąt, a z dala dobiegał przeciągły miauk jednego z młodszych uczniów ćwiczącego ze swoim mentorem,
Kunia Łapa przeciągnęła się leniwie, jej ciało boleśnie przypominało o porannym patrolu. Stawianie łap przy granicy, podczas gdy gdzieś dalej były tereny, których nie mogła zbadać, było dla niej niczym bolesna walka z użyciem kłów i pazurów. Nigdy nie mogła przeboleć tego, jak pilnie musiała strzec się granic swojego klanu, a mimo wszystko wiedziała, że jej moralność nie pozwoliłaby jej udać się tam, gdzie nie powinna.
Z zamyślenia wyrwał ją znajomy zapach — wilgotna trawa i leśna nornica. Szałwiowa Łapa wracał, dumnie niosąc zdobycz, jakby sam ją złapał.
— Proszę bardzo, pani patrolowa — wymruczał, kładąc nornicę tuż przy jej łapach.
Uniosła brew z udawaną powagą.
— Dziękuję, łowco piórek.
Nachyliła się i ugryzła kawałek miękkiego futerka. Smak był przyjemny, choć nie zdołał całkiem przyćmić dziwnego uczucia smutku, który zalęgł się w niej tak jak pchełki w futrach starszych kotów. Jedli przez chwilę w ciszy, wsłuchując się w odgłosy obozu i jednostajny szelest wiatru, który targał liśćmi w koronach drzew.
— Myślisz, że Klan Burzy coś planuje? — zapytał nagle Szałwiowa Łapa, oblizując pazury. W jego głosie brzmiała czysta ciekawość, nie lęk.
Kunia Łapa przeżuła kolejny kęs i westchnęła.
— Nie, nie sądzę. Przestrzegają granic; na naszym terenie nie dało się wyczuć niczego, co wskazywałoby na to, że jest inaczej.
— Ale, nawet gdyby faktycznie coś knuli, to nasz klan by sobie poradził? — W głosie ucznia był odczuwalny nacisk, jednak było to zrozumiałe: kocurek był przecież księciem, a więc musiało zależeć mu na dobrze własnego klanu.
— Oczywiście, że tak — odpowiedziała z przekonaniem i lekko trąciła go ogonem. — Nie jesteśmy sami. Mamy siebie. Mamy wojowników. Mamy Gwiezdny Klan.
— I kiedyś też będziemy wojownikami — dodał z uśmiechem, choć jakby mniej pewnym niż wcześniej.
Kunia Łapa również się uśmiechnęła, ale jej myśli wciąż błądziły gdzieś przy granicy. Czy ten poranny patrol naprawdę był zwyczajny, a może Szałwiowa Łapa miał racje i tamci faktycznie coś zamierzali? Głęboko westchnęła, jak gdyby próbując odciągnąć nic niewnoszące zmartwienia.
— Kiedyś? — mruknęła. — Niedługo. A wtedy to ty poprowadzisz patrol, a ja porządnie się wyśpię!
Oboje zaśmiali się radośnie, a pozytywna energia zdawała się napełniać uczniowskie legowisko.
Kuni Strumyczek szła przez obóz z opuszczonymi uszami i nosem, który bardziej przypominał lichy mech niż dumny pysk wojowniczki. Każdy krok powodował nowe, nieuniknione pociągnięcie nosem, które brzmiało mniej jak wojownicze pomruki, a bardziej jak duszone kichnięcie.
Dzień był ciepły, słońce przebijało się przez liście, rozrzucając jasne plamy światła po polanie. Kocięta turlały się po piachu, wojownicy leniwie rozmawiali pod ciernistą osłoną, a ktoś z tyłu właśnie opowiadał historię o pogoni za łasicą. Tylko Kuna nie była w nastroju. Jej pysk drżał od chęci kichnięcia, a nos był tak zatkany, że czuła zapach obozu tylko przez wspomnienia.
— Na Gwiezdny Klan, niech to się już skończy — mruknęła do siebie i, nie zważając na przyklejony do pyska liść, ruszyła zdecydowanie w stronę legowiska medyczki.
Jaskinia Różanej Woni znajdowała się na uboczu, otoczona pachnącym ziołami wejściem, które już z daleka uderzało nozdrza ciężką mieszanką tymianku, liści szczawiu i ostrej mięty. Próg porastał mech, przesiąknięty zapachem kurzu i słabych ran. Kuni stanęła przed wejściem, zamrugała parę razy, a potem pociągnęła nosem jeszcze głośniej niż dotąd.
— Jeśli to ty tak pociągasz, to wejdź i przestań tupać przy wejściu. — Dobiegł z wnętrza znajomy, ostry głos klanowego medyka — albo kichaj gdzie indziej.
Kuni westchnęła i wślizgnęła się do środka. Wnętrze było ciemne, ale przytulne. Wysuszone pęki ziół wisiały z sufitu jak odwrócone ogony nietoperzy. Gdzieś w kącie znajdował się magazynek, z którego unosił się ostry zapach, a pośrodku legowiska siedziała Różana Woń, pochylona nad starannie posiekaną mieszanką zieleniny.
Szylkretowa wojowniczka dokładnie przypatrzała się kotce, która wyglądała trochę tak, jakby nie spała od dwóch dni i właśnie rozważała zrobienie komuś krzywdy — najchętniej tej osobie, która przeszkodziła jej w pracy. Jej sierść była rozwichrzona, a wzrok ostry jak świeżo naostrzone pazury. Nie znała jej dobrze, jednak słyszała o tym, jak cierpkie ma usposobienie, a więc wzięła głęboki oddech, nim miauknęła:
— Katar.
— Katar — powtórzyła Różana Woń z taką samą pogardą, jakby Kuni Strumyczek właśnie wyznała, że nie odróżnia paproci od pokrzywy. — To tyle?
— To tylko… nie przechodzi. Już drugi dzień. I jak patroluję, to… no wiesz, co krok kicham. A to nie pomaga, jak próbujesz być cicho.
Różana zmrużyła oczy, jakby oceniała, czy przypadkiem nie ma ważniejszych pacjentów, jej legowisko świeciło jednak smutną pustką.
— Znasz to uczucie, kiedy próbujesz pracować, a ktoś wchodzi i mówi, że umiera od… kataru?
— Nie, ale chętnie poznam. — Kuni Strumyczek zdobyła się na nieco pewniejszy ton, po czym przysiadła oplatając przednie łapy ogonem z miną męczennicy. — Bo chyba właśnie umieram.
Różana mruknęła coś, co mogłoby być przekleństwem, po czym zaczęła grzebać w swoim ziołowym kącie. Przez chwilę w legowisku słychać było tylko szelest liści, odgłos rozcierania łapy o kamień i jej mruczenie pod nosem.
— Proszę bardzo. — Podała jej zawiniątko, które pachniało jak połowa lasu. — Żuj to. Nie połykaj od razu. I nie pluj na podłogę.
Wojowniczka posłusznie wzięła kęs. Smak był cierpki i dziwnie piekący. Oczy jej zaszkliły się natychmiast.
— Agh! Coś mi się dzieje w pysku!
— To znaczy, że działa. — Medyczka spojrzała na nią z satysfakcją. — Katar i narzekanie - dwie rzeczy, które powinny cię zaraz opuścić.
Kuni Strumyczek wykrzywiła się, ale w jej oczach błysnęło rozbawienie.
— A co, jeśli wrócę jutro?
— To zostaniesz poproszona o opuszczenie klanu. W imię dobra wspólnego. — Z pyska kocicy padło coś, co najpewniej miało być żartem, choć kąśliwy ton jej głosu wskazywał na coś zupełnie innego.
— Tylko dlatego, że nie lubisz, jak wojownicy przychodzą z drobiazgami?
— Nie. Dlatego, że jesteś z nich najbardziej rozmowna. A moje zioła tego nie zniosą.
Kuni Strumyczek uśmiechnęła się i, kiwając głową, ruszyła ku wyjściu. Nos wciąż lekko jej ciekł, ale za to humor poprawił się o niebo.
Zanim zniknęła za osłoną z paproci, odwróciła się jeszcze przez ramię.
— Dziękuje. Nawet jeśli nie chcesz się przyznać, to wiem, że lubisz mieć mnie za pacjentkę.
— Lubię — odparła medyczka chłodno. — Ale tylko dlatego, że z tobą moje zioła działają szybciej. Z litości nad sobą.
Słońce wisiało nisko nad horyzontem, barwiąc niebo na odcienie bursztynu i różu. Cienie rozciągały się po polanie, a wieczorny chłód powoli wypełniał powietrze. Kuni Strumyczek leżała na ciepłym, jeszcze nagrzanym kamieniu przy wejściu do obozu, wpatrzona w niebo. Jej ogon poruszał się leniwie, z boku na bok.
To był spokojny dzień — bez kłótni, bez napiętych granic, bez niepokojących doniesień z patroli. Po prostu jeden z tych rzadkich dni, które zdarzały się w porze Nowych Liści, kiedy wszystko zdawało się być na swoim miejscu.
— Widziałem cię z daleka. — Głos Szałwiowego Serca był cichy, ale pełen uśmiechu.
Kuni Strumyczek uniosła wzrok i zobaczyła, jak zbliża się do niej z lekkim krokiem. Jego futro było w nieładzie, jakby dopiero co wrócił z treningu lub zabawy z młodszymi uczniami.
— I nie przestraszyło cię moje groźne spojrzenie z daleka? — zapytała z udawaną powagą, unosząc brew.
— Raczej zachęciło. — Usiadł obok niej, ziewając przeciągle. — Po takim dniu aż miło usiąść i nie robić nic.
— Rzadki luksus — mruknęła, przekręcając się na bok. — Ale dzisiaj… dzisiaj nawet wiatr nie przeszkadza.
Siedzieli przez chwilę w ciszy. Gdzieś w oddali rozbrzmiewał śmiech młodszych uczniów, a ze środka obozu dolatywał zapach świeżo upolowanego wróbla. Kuni Strumyczek przymknęła oczy, pozwalając sobie po prostu być. Obecność Szałwiowego Serca obok niej była znajoma, jak ciepło słońca na futrze albo delikatny szum liści w letni dzień.
— Pamiętasz, jak pierwszy raz podzieliliśmy się ze sobą zdobyczą? — Szałwiowe Serce zapytał nagle, mrużąc oczy. — Jeszcze wtedy, gdy byliśmy uczniami?
Parsknął śmiechem.
— Pamiętam głównie pióra. Były dosłownie wszędzie.
— Ale zdobycz była dobra — przypomniał z dumą. — I się podzieliłem!
— I po tym właśnie poznałam, że jesteś wspaniałym przyjacielem — powiedziała z przekąsem. — A miałam wrażenie, że niektórzy twierdzili, że jesteś tylko gadułą.
— Gadułą? Ja? — Udawał oburzenie, choć jego wibrysy drgały od śmiechu. — Ja po prostu wiem, kiedy coś powiedzieć. Na przykład teraz: wróbel ze sterty wyglądał dziś wyjątkowo smacznie. Chodź, coś zjemy?
Kuni Strumyczek przeciągnęła się z mruknięciem i wstała. Jej łapy rozprostowały się z cichym trzaskiem, a mięśnie pod futrem zadrżały lekko po leniwym popołudniu spędzonym na ciepłym kamieniu. Ziewnęła szeroko, ledwo zasłaniając pysk łapą, i ruszyła za Szałwiowym Sercem w stronę stosu świeżej zdobyczy.
Słońce niemal już zniknęło za linią drzew, rzucając ostatnie smugi pomarańczowego światła na wejście do obozu. Wiatr niósł zapach paproci i wilgotnego mchu, a w koronach drzew zaczynały już skrzeczeć kosy. Wszystko to otulało Kuni znajomym, bezpiecznym ciepłem.
— A więc, co tam dziś mamy? — zapytała, stając przy stosie i przekrzywiając głowę.
— Dziś tylko futerko i same delikatesy — odparł żartobliwie Szałwiowe Serce, wyraźnie zadowolony z siebie. Pazurem przesunął po zdobyczach, zanim zdecydowanym ruchem wyciągnął niedużego, świeżego karczownika. — Proszę bardzo. Wygląda, jakby dopiero co został upolowany.
— Pachnie lepiej niż mój poranny patrol, to już coś — mruknęła szylkretka i usiadła wygodnie przy mchu obok.
Zaczęli jeść niespiesznie, dzieląc się kąskami i wymieniając uwagi na temat posiłku, jakby to był najważniejszy temat dnia. Ciemna kotka nie pamiętała, kiedy ostatnio miała chwilę, by po prostu odetchnąć — zwłaszcza że w klanie działo się wiele, w trakcie jej szkolenia na wojowniczkę, a także i po nim. Dawno nie rozmawiała z Szałwiowym Sercem, jak gdyby ich kontakt został rozerwany przez czyjeś ostre pazury, a jednak gdy srebrzysty kocur podszedł do niej i zainicjował rozmowę, nie czuła się speszona jego obecnością. Przełknęła ostatni kęs zdobyczy, po czym poprowadziła wzrok do nieba, na którym połyskiwały już pierwsze, słabe gwiazdeczki.
— Słyszałam, że masz ucznia. — powiedziała nagle, oblizując pysk. — Nie spodziewałam się, że tak szybko jakiegoś otrzymasz, patrząc na to, że nie tak dawno ukończyłeś własne szkolenie. Zawsze zastanawiało mnie, jak to jest kogoś uczyć... a więc, jak się czujesz z rolą mentora?
Wyleczeni: Kuni Strumyczek
Patrzyła, jak młodszy kocur znika między paprociami, pozostawiając po sobie jedynie zmięte pierze.
Zamrugała, przeganiając wspomnienia. Na polanie zapanował chwilowy spokój. W oddali słychać było pisk kociąt, a z dala dobiegał przeciągły miauk jednego z młodszych uczniów ćwiczącego ze swoim mentorem,
Kunia Łapa przeciągnęła się leniwie, jej ciało boleśnie przypominało o porannym patrolu. Stawianie łap przy granicy, podczas gdy gdzieś dalej były tereny, których nie mogła zbadać, było dla niej niczym bolesna walka z użyciem kłów i pazurów. Nigdy nie mogła przeboleć tego, jak pilnie musiała strzec się granic swojego klanu, a mimo wszystko wiedziała, że jej moralność nie pozwoliłaby jej udać się tam, gdzie nie powinna.
Z zamyślenia wyrwał ją znajomy zapach — wilgotna trawa i leśna nornica. Szałwiowa Łapa wracał, dumnie niosąc zdobycz, jakby sam ją złapał.
— Proszę bardzo, pani patrolowa — wymruczał, kładąc nornicę tuż przy jej łapach.
Uniosła brew z udawaną powagą.
— Dziękuję, łowco piórek.
Nachyliła się i ugryzła kawałek miękkiego futerka. Smak był przyjemny, choć nie zdołał całkiem przyćmić dziwnego uczucia smutku, który zalęgł się w niej tak jak pchełki w futrach starszych kotów. Jedli przez chwilę w ciszy, wsłuchując się w odgłosy obozu i jednostajny szelest wiatru, który targał liśćmi w koronach drzew.
— Myślisz, że Klan Burzy coś planuje? — zapytał nagle Szałwiowa Łapa, oblizując pazury. W jego głosie brzmiała czysta ciekawość, nie lęk.
Kunia Łapa przeżuła kolejny kęs i westchnęła.
— Nie, nie sądzę. Przestrzegają granic; na naszym terenie nie dało się wyczuć niczego, co wskazywałoby na to, że jest inaczej.
— Ale, nawet gdyby faktycznie coś knuli, to nasz klan by sobie poradził? — W głosie ucznia był odczuwalny nacisk, jednak było to zrozumiałe: kocurek był przecież księciem, a więc musiało zależeć mu na dobrze własnego klanu.
— Oczywiście, że tak — odpowiedziała z przekonaniem i lekko trąciła go ogonem. — Nie jesteśmy sami. Mamy siebie. Mamy wojowników. Mamy Gwiezdny Klan.
— I kiedyś też będziemy wojownikami — dodał z uśmiechem, choć jakby mniej pewnym niż wcześniej.
Kunia Łapa również się uśmiechnęła, ale jej myśli wciąż błądziły gdzieś przy granicy. Czy ten poranny patrol naprawdę był zwyczajny, a może Szałwiowa Łapa miał racje i tamci faktycznie coś zamierzali? Głęboko westchnęła, jak gdyby próbując odciągnąć nic niewnoszące zmartwienia.
— Kiedyś? — mruknęła. — Niedługo. A wtedy to ty poprowadzisz patrol, a ja porządnie się wyśpię!
Oboje zaśmiali się radośnie, a pozytywna energia zdawała się napełniać uczniowskie legowisko.
Teraźniejszość…
Dzień był ciepły, słońce przebijało się przez liście, rozrzucając jasne plamy światła po polanie. Kocięta turlały się po piachu, wojownicy leniwie rozmawiali pod ciernistą osłoną, a ktoś z tyłu właśnie opowiadał historię o pogoni za łasicą. Tylko Kuna nie była w nastroju. Jej pysk drżał od chęci kichnięcia, a nos był tak zatkany, że czuła zapach obozu tylko przez wspomnienia.
— Na Gwiezdny Klan, niech to się już skończy — mruknęła do siebie i, nie zważając na przyklejony do pyska liść, ruszyła zdecydowanie w stronę legowiska medyczki.
Jaskinia Różanej Woni znajdowała się na uboczu, otoczona pachnącym ziołami wejściem, które już z daleka uderzało nozdrza ciężką mieszanką tymianku, liści szczawiu i ostrej mięty. Próg porastał mech, przesiąknięty zapachem kurzu i słabych ran. Kuni stanęła przed wejściem, zamrugała parę razy, a potem pociągnęła nosem jeszcze głośniej niż dotąd.
— Jeśli to ty tak pociągasz, to wejdź i przestań tupać przy wejściu. — Dobiegł z wnętrza znajomy, ostry głos klanowego medyka — albo kichaj gdzie indziej.
Kuni westchnęła i wślizgnęła się do środka. Wnętrze było ciemne, ale przytulne. Wysuszone pęki ziół wisiały z sufitu jak odwrócone ogony nietoperzy. Gdzieś w kącie znajdował się magazynek, z którego unosił się ostry zapach, a pośrodku legowiska siedziała Różana Woń, pochylona nad starannie posiekaną mieszanką zieleniny.
Szylkretowa wojowniczka dokładnie przypatrzała się kotce, która wyglądała trochę tak, jakby nie spała od dwóch dni i właśnie rozważała zrobienie komuś krzywdy — najchętniej tej osobie, która przeszkodziła jej w pracy. Jej sierść była rozwichrzona, a wzrok ostry jak świeżo naostrzone pazury. Nie znała jej dobrze, jednak słyszała o tym, jak cierpkie ma usposobienie, a więc wzięła głęboki oddech, nim miauknęła:
— Katar.
— Katar — powtórzyła Różana Woń z taką samą pogardą, jakby Kuni Strumyczek właśnie wyznała, że nie odróżnia paproci od pokrzywy. — To tyle?
— To tylko… nie przechodzi. Już drugi dzień. I jak patroluję, to… no wiesz, co krok kicham. A to nie pomaga, jak próbujesz być cicho.
Różana zmrużyła oczy, jakby oceniała, czy przypadkiem nie ma ważniejszych pacjentów, jej legowisko świeciło jednak smutną pustką.
— Znasz to uczucie, kiedy próbujesz pracować, a ktoś wchodzi i mówi, że umiera od… kataru?
— Nie, ale chętnie poznam. — Kuni Strumyczek zdobyła się na nieco pewniejszy ton, po czym przysiadła oplatając przednie łapy ogonem z miną męczennicy. — Bo chyba właśnie umieram.
Różana mruknęła coś, co mogłoby być przekleństwem, po czym zaczęła grzebać w swoim ziołowym kącie. Przez chwilę w legowisku słychać było tylko szelest liści, odgłos rozcierania łapy o kamień i jej mruczenie pod nosem.
— Proszę bardzo. — Podała jej zawiniątko, które pachniało jak połowa lasu. — Żuj to. Nie połykaj od razu. I nie pluj na podłogę.
Wojowniczka posłusznie wzięła kęs. Smak był cierpki i dziwnie piekący. Oczy jej zaszkliły się natychmiast.
— Agh! Coś mi się dzieje w pysku!
— To znaczy, że działa. — Medyczka spojrzała na nią z satysfakcją. — Katar i narzekanie - dwie rzeczy, które powinny cię zaraz opuścić.
Kuni Strumyczek wykrzywiła się, ale w jej oczach błysnęło rozbawienie.
— A co, jeśli wrócę jutro?
— To zostaniesz poproszona o opuszczenie klanu. W imię dobra wspólnego. — Z pyska kocicy padło coś, co najpewniej miało być żartem, choć kąśliwy ton jej głosu wskazywał na coś zupełnie innego.
— Tylko dlatego, że nie lubisz, jak wojownicy przychodzą z drobiazgami?
— Nie. Dlatego, że jesteś z nich najbardziej rozmowna. A moje zioła tego nie zniosą.
Kuni Strumyczek uśmiechnęła się i, kiwając głową, ruszyła ku wyjściu. Nos wciąż lekko jej ciekł, ale za to humor poprawił się o niebo.
Zanim zniknęła za osłoną z paproci, odwróciła się jeszcze przez ramię.
— Dziękuje. Nawet jeśli nie chcesz się przyznać, to wiem, że lubisz mieć mnie za pacjentkę.
— Lubię — odparła medyczka chłodno. — Ale tylko dlatego, że z tobą moje zioła działają szybciej. Z litości nad sobą.
Słońce wisiało nisko nad horyzontem, barwiąc niebo na odcienie bursztynu i różu. Cienie rozciągały się po polanie, a wieczorny chłód powoli wypełniał powietrze. Kuni Strumyczek leżała na ciepłym, jeszcze nagrzanym kamieniu przy wejściu do obozu, wpatrzona w niebo. Jej ogon poruszał się leniwie, z boku na bok.
To był spokojny dzień — bez kłótni, bez napiętych granic, bez niepokojących doniesień z patroli. Po prostu jeden z tych rzadkich dni, które zdarzały się w porze Nowych Liści, kiedy wszystko zdawało się być na swoim miejscu.
— Widziałem cię z daleka. — Głos Szałwiowego Serca był cichy, ale pełen uśmiechu.
Kuni Strumyczek uniosła wzrok i zobaczyła, jak zbliża się do niej z lekkim krokiem. Jego futro było w nieładzie, jakby dopiero co wrócił z treningu lub zabawy z młodszymi uczniami.
— I nie przestraszyło cię moje groźne spojrzenie z daleka? — zapytała z udawaną powagą, unosząc brew.
— Raczej zachęciło. — Usiadł obok niej, ziewając przeciągle. — Po takim dniu aż miło usiąść i nie robić nic.
— Rzadki luksus — mruknęła, przekręcając się na bok. — Ale dzisiaj… dzisiaj nawet wiatr nie przeszkadza.
Siedzieli przez chwilę w ciszy. Gdzieś w oddali rozbrzmiewał śmiech młodszych uczniów, a ze środka obozu dolatywał zapach świeżo upolowanego wróbla. Kuni Strumyczek przymknęła oczy, pozwalając sobie po prostu być. Obecność Szałwiowego Serca obok niej była znajoma, jak ciepło słońca na futrze albo delikatny szum liści w letni dzień.
— Pamiętasz, jak pierwszy raz podzieliliśmy się ze sobą zdobyczą? — Szałwiowe Serce zapytał nagle, mrużąc oczy. — Jeszcze wtedy, gdy byliśmy uczniami?
Parsknął śmiechem.
— Pamiętam głównie pióra. Były dosłownie wszędzie.
— Ale zdobycz była dobra — przypomniał z dumą. — I się podzieliłem!
— I po tym właśnie poznałam, że jesteś wspaniałym przyjacielem — powiedziała z przekąsem. — A miałam wrażenie, że niektórzy twierdzili, że jesteś tylko gadułą.
— Gadułą? Ja? — Udawał oburzenie, choć jego wibrysy drgały od śmiechu. — Ja po prostu wiem, kiedy coś powiedzieć. Na przykład teraz: wróbel ze sterty wyglądał dziś wyjątkowo smacznie. Chodź, coś zjemy?
Kuni Strumyczek przeciągnęła się z mruknięciem i wstała. Jej łapy rozprostowały się z cichym trzaskiem, a mięśnie pod futrem zadrżały lekko po leniwym popołudniu spędzonym na ciepłym kamieniu. Ziewnęła szeroko, ledwo zasłaniając pysk łapą, i ruszyła za Szałwiowym Sercem w stronę stosu świeżej zdobyczy.
Słońce niemal już zniknęło za linią drzew, rzucając ostatnie smugi pomarańczowego światła na wejście do obozu. Wiatr niósł zapach paproci i wilgotnego mchu, a w koronach drzew zaczynały już skrzeczeć kosy. Wszystko to otulało Kuni znajomym, bezpiecznym ciepłem.
— A więc, co tam dziś mamy? — zapytała, stając przy stosie i przekrzywiając głowę.
— Dziś tylko futerko i same delikatesy — odparł żartobliwie Szałwiowe Serce, wyraźnie zadowolony z siebie. Pazurem przesunął po zdobyczach, zanim zdecydowanym ruchem wyciągnął niedużego, świeżego karczownika. — Proszę bardzo. Wygląda, jakby dopiero co został upolowany.
— Pachnie lepiej niż mój poranny patrol, to już coś — mruknęła szylkretka i usiadła wygodnie przy mchu obok.
Zaczęli jeść niespiesznie, dzieląc się kąskami i wymieniając uwagi na temat posiłku, jakby to był najważniejszy temat dnia. Ciemna kotka nie pamiętała, kiedy ostatnio miała chwilę, by po prostu odetchnąć — zwłaszcza że w klanie działo się wiele, w trakcie jej szkolenia na wojowniczkę, a także i po nim. Dawno nie rozmawiała z Szałwiowym Sercem, jak gdyby ich kontakt został rozerwany przez czyjeś ostre pazury, a jednak gdy srebrzysty kocur podszedł do niej i zainicjował rozmowę, nie czuła się speszona jego obecnością. Przełknęła ostatni kęs zdobyczy, po czym poprowadziła wzrok do nieba, na którym połyskiwały już pierwsze, słabe gwiazdeczki.
— Słyszałam, że masz ucznia. — powiedziała nagle, oblizując pysk. — Nie spodziewałam się, że tak szybko jakiegoś otrzymasz, patrząc na to, że nie tak dawno ukończyłeś własne szkolenie. Zawsze zastanawiało mnie, jak to jest kogoś uczyć... a więc, jak się czujesz z rolą mentora?
<Szałwiowe Serce?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz