Bitwa z sępem
TW: Opisy walki, krew
Liliowy uczeń stał w miejscu, jakby przywarł do gleby. Wszystko działo się tak szybko – w dodatku na jego oczach. Jego pobratymcy krzyczeli, walczyli, a potem… padali martwi, jak zwykłe robaki, zmiażdżone przez silniejszą jednostkę. Krew była wszędzie wokół, a on czuł, jak jego serce bije na tyle mocno, że po klatce piersiowej rozpływa się ból. Przełykał ślinę z ogromnym trudem, a jego pysk był suchy jak wiór. Wtedy też zobaczył ją – Maślak. Leżała na ziemi, nieruchomo. Jej ciało było wiotkie, słabe, a futro pozlepiane szkarłatem. Jeszcze niedawno z nią rozmawiał. Byli przecież znajomymi, prawda? A teraz… już jej tu nie było. Nie ruszała się, a jej bok nie unosił się i nie opadał rytmicznie. Wiciokrzew poczuł, jak jego ostatnio zjedzony posiłek podchodzi mu do gardła. Przez pewien czas nie mógł nawet drgnąć, tępo wpatrując się w sylwetkę splamioną posoką. Świat dookoła zamilkł, jednak i on nie mógł tak stać wieczność. Nie teraz, gdy tyle się działo. Czuł, że musi walczyć, że musi w końcu na coś się przydać. Tyle księżyców spędzonych na przynoszeniu wszystkim wokół zawodu. W końcu musiał za nie zapłacić. Cierń, Rokitnik, Sówka – oni wszyscy zasługiwali na przeprosiny.
Zacisnął szczękę, zmarszczył brwi i… pobiegł. Rzucił się przed siebie, a pazury wysunęły się same. Łapy niosły go wprost na wroga, który zacięcie walczył z innymi kotami. Był wielki, miał ogromne skrzydła i długie szpony, ostre jak brzytwa. Wiciokrzew rzucił się na niego, używając całej siły, jaką w sobie zgromadził. Celował w jego klatkę piersiową, chcąc go zranić, zadać mu ból, w akcie zemsty za to wszystko, co już zrobił.
Chybił.
Sęp uniknął jego ataku zaskakująco zwinnie, a uczniowi nie udało się go nawet drasnąć. Upadł ciężko na ziemię, aż po polu bitwy rozniósł się cichy trzask. Poczuł, jak jego futro oblepione zostaje kurzem i pyłem, a uszy mimowolnie przyciskają się do głowy. Czuł się upokorzony, słaby i drobny. Kiedy uniósł wzrok, dostrzegł pewne gniewu spojrzenie sępa, które zawieszone było właśnie na nim. Zabrakło mu tchu, miał nawet wrażenie, że jego serce na moment przestało bić. Długa, sępia szyja wyciągnęła się w jego stronę, a dziób kłapnął niebezpiecznie blisko barku. Wiciokrzew usłyszał kilka głuchych klekotów, nim jego kark zapłonął. Nie ogniem, lecz bólem. Sęp wyrwał kawałek jego skóry, odrzucając go na bok, a po ciele kocura przeszedł dreszcz. Czuł, jak krew zlepia kosmyki jego futra – podkulił ogon, łapy, a głowę schował między pazurami. Czekał na najgorsze, lecz zamiast tego, usłyszał tylko stopniowo cichnące kroki sępa.
Gdy z trudem otworzył oczy, wszystko dookoła zdawało się rozmazane. Mrugnął kilkukrotnie, próbując złapać ostrość, a wtedy dostrzegł znajomą sylwetkę czarno-białego kocura – Czernidłaka. Kocur stał nieopodal, cały napięty, z zębami zaciśniętymi na tyle mocno, że jego szczęka lekko drżała. W jego oczach błyszczał czysty lęk i przerażenie, a jego futro sterczało na karku, niczym kolce jeża. Wiciokrzew ledwo zdążył się poruszyć, a zwiadowca już ruszył do ataku. Jego mięśnie napięły się w jednej chwili, by następnie wystrzelić w górę prosto na sępa. Pazury Czernidłaka błysnęły w świetle, nim z całkiem sporą siłą uderzyły w pierś ptaka – dokładnie tam, gdzie wcześniej celował liliowy. Poczuł, jak jego ciało zalewa fala gorąca. Nie z dumy, a ze wstydu. Czernidłak sobie poradził, trafił i zranił tego paskudnego drapieżnika – a on? On chybił, przynosząc swojej rodzinie zawód. I to już nie pierwszy raz. Przez chwilę uczeń miał ochotę zapaść się pod ziemię i zniknąć, ale ta chwila nie trwała zbyt długo. Powietrze rozdarł sępi wrzask. Jego ogromny dziób zacisnął się na skórze zwiadowcy, rozdzierając ją aż do krwi. Szkarłat począł spływać po futrze pobratymca, a Wiciokrzew ze strachem wciągnął powietrze przez zęby. Czuł, jak kręci mu się w głowie – i choć obraz wirował mu przed oczami, czuł, że nie może teraz zemdleć. Ta walka była zbyt ważna, zbyt kluczowa, by przeleżeć ją w bezruchu, nie pomagając najbliższym.
Nim zdążył zareagować, Sówka także dołączyła do walki. Rzuciła się na te potworne ptaszysko z takim zapałem, że ziemia pod uczniem aż zadrżała. Jej pazury także wbiły się w pierś drapieżnika, ale to wciąż nie wystarczyło, by go pokonać. Sęp nie odpuścił. Jego dziób błysnął, a potem wbił się w grzbiet Sówki z przerażającą dokładnością. Krzyk, który wyrwał się z jej gardła, sprawił, że kilka kotów w okolicy zamarło. Był pełen bólu, strachu i rozpaczy, jakby liderka właśnie ginęła w cierpieniu. Rana była głęboka, a krew spływała strużkami po jej boku. Jej łapy zaczęły się chwiać – widać było, że Sówka z ogromnym trudem utrzymuje teraz swój ciężar ciała. “Proszę, tylko nie ona!” – pomyślał, rozpaczliwie wyciągając łapę w jej stronę, jakby chciał jej pomóc na odległość. Wiedział, że gdyby przywódczyni umarła, koty wpadłyby w jeszcze większą panikę, niż obecnie.
W pewnym momencie, pośród hałasu, krzyku i trzepotu skrzydeł, dało się usłyszeć coś innego. Zduszony, przytłumiony jęk. Nie był głośny, ale pełen strachu, co od razu przykuło uwagę reszty. Wszyscy spojrzeli w stronę, z której dobiegał dźwięk – a wtedy ich oczom ukazała się Leszczyna. Ledwo trzymała się na łapach, a po jej szyi ciągnęła się długa, głęboka rana. Jej futro w tamtym miejscu było zbite i ciemne od czerwieni, a w oczach migotał ból. Rokitnik błyskawicznie podbiegł do siostry, a jego twarz – chyba po raz pierwszy od sezonów – była pełna strachu i niepokoju. Szybko sprawdził, czy kotka wciąż trzyma się na nogach, a gdy już miał pewność, że jakoś sobie radzi, postanowił przejść do ataku. Zacisnął zęby, odwrócił się i gniewnie rzucił się w stronę wroga. Walczył tak zaciekle, że Wiciokrzew rozdziawił pyszczek w szoku. Jeszcze nigdy nie widział swojego mentora aż tak zaangażowanego w walkę! Skrawki futra i ptasie pióra latały wokół, a bitwa trwała dalej. Powietrze zdawało się ciężkie, gorące, a także przesycone zapachem krwi i przerażenia. Ziemia pod łapami kotów zdawała się coraz bardziej śliska – od krwi, od łez, od brudu. Gdzieś na uboczu Świergot wraz z Pumą opatrywali rannych. Ich ruchy były precyzyjne i szybkie. Wiedzieli, że nie mogą zwrócić na siebie uwagi sępa. Robili wszystko, co mogli, by uratować jak największą ilość rannych – uciskali rany, przykładali zioła, oklejali je pajęczynami, nie patrząc na to, co dzieje się wokół, by jak najlepiej skupić się na pracy. Mróz leżał niedaleko, nieruchomo, cały w opatrunkach. Jego bok unosił się miarowo, ale kocur wciąż był nieprzytomny.
Właśnie wtedy rozległ się głośny, donośny trzask, niczym łamana gałąź. Wiciokrzew z tyłu już wiedział, co się stało, lecz i tak się obejrzał. Ślimak – a właściwie jego nieprzytomne ciało, zwisało bezwładnie z dzioba sępa. Ten okropny, sinoniebieski dziób zaciskał się dokładnie na jego karku, który wyglądał, jakby został zmiażdżony. Na futrze starszego znajdowało się zaledwie kilka plamek krwi, lecz wszyscy wiedzieli, że był to już jego koniec. Kości zostały złamane, choć szkarłat się nie rozlał. Potem jego ciało spadło na ziemię z głuchym plaśnięciem, a wtedy, jak na zawołanie, z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Uderzały w rozgrzane futra kotów, dając im moment wytchnienia i ulgi.
Deszcz nie był jednak końcem bitwy, a jedynie jej nowym początkiem – i chociaż spadające z nieba kropelki chłodziły promieniujące ciepłem sylwetki, w powietrzu wciąż unosił się niepokój i zapał do walki. Wszyscy byli zmęczeni, przemoczeni i przerażeni, ale walka wciąż trwała i nie zapowiadało się, by miała się prędko skończyć. Mirabelka, mimo że była roztrzęsiona, nie zamierzała stać z boku. Nagle rzuciła się do przodu i pazurami przeorała bok sępa. Jej ruchy były szybkie i zdeterminowane, lecz ptak natychmiast się odwinął i ugryzł ją, ale nie użył do tego całej swojej siły. Mimo to szylkretka skrzywiła się z bólu, jednak nie zamierzała się poddać. W tym czasie Miodek ruszył do przodu. Nie mógł pozwolić, by coś się stało Mirabelce – nie wybaczyłby sobie tego, a tym bardziej nie mógłby spojrzeć w oczy Migotce. Gdy kotka odskoczyła na bok, by złapać oddech, sęp zamachnął się na czekoladowego kocura swoim wielkim skrzydłem, chcąc go odepchnąć. Wojownik był jednak szybszy. Korzystając z sytuacji, skoczył na skrzydło i wbił zęby w jego twardą, kościstą część. Sęp zawył z bólu i od razu rzucił się w stronę ogona Miodka, a wtedy powietrze przeciął przerażający dźwięk – wpierw trzask łamanych kości, a po chwili rozpaczliwy pisk. Czekoladowy zwinął się z bólu, a w jego oczach pojawiły się łzy. Ptak wyrwał mu ogon z taką siłą, że nawet wojownikowi ciężko się było pozbierać. Wiciokrzew, który to wszystko widział, poczuł, jak zbiera mu się na wymioty.
Oczy Wiciokrzewa były szeroko otwarte, a całe jego ciało drżało. Nie wiedział, co robić – wszystko działo się tak szybko, że nie potrafił nawet zebrać własnych myśli. W powietrzu wciąż wirował zapach świeżej krwi, razem z kurzem i brudem. Liliowy co każde uderzenie serca słyszał kolejne ciężkie oddechy, kolejne piski, jęki i lamenty, a także odgłosy szamotaniny – i gdzieś pomiędzy tym chaosem, dostrzegł Przepiórkę. Była wściekła, uczeń jeszcze nigdy nie widział jej w takim stanie. Była cała zjeżona, a w jej oczach błyszczały iskierki furii. Wyglądała dokładnie tak, jakby za niedługo cała miała wybuchnąć. Napięła mięśnie do skoku i wystrzeliła w powietrze.
— Ty padlinożerny, przebrzydły, obrzydliwy i chamski gnoju! — wrzasnęła tak głośno, że koty wokół aż się wzdrygnęły. Widać było, że zamierza rzucić się sępowi do gardła, ale ptaszysko okazało się szybsze. Obróciło się z zaskakującą zwinnością, a Przepiórka, zamiast trafić pyskiem w jego szyję, wylądowała na skrzydle. Bez wahania wbiła w nie zęby, nie spuszczając gniewnego wzroku z przeciwnika. Wiciokrzew widział, jak zaciska szczękę coraz mocniej i mocniej, z chorą satysfakcją wymalowaną na pyszczku. — Miodku, wszystko w porządku!? — krzyknęła po chwili, nawet nie odwracając głowy. Wtedy sęp postanowił się odwdzięczyć. Dziobem rozciął jej bok tak bezlitośnie, że liliowy na moment odwrócił głowę. Krzyk Przepiórki był tak głośny i bolesny, że na chwilę po nim, zapanowała kompletna cisza. Rana wyglądała okropnie – była długa, ciągnęła się przez cały bok, zalepiając futro dookoła krwią. Łapy kotki zaczęły się przeraźliwie chwiać, z trudem utrzymując jej ciężar ciała. Wiciokrzew miał ochotę uciekać jak najdalej stąd, ale nawet tego nie potrafił.
Nie mógł oderwać wzroku od Jeżyny. Patrzył, jak rzuca się zacięcie na skrzydło sępa, tym samym sycząc wściekle. Wgryzła się w nie mocno, a jej pazury wbijały się w pióra i skórę przeciwnika, który wydał z siebie skrzek i poderwał skrzydło w górę. Jeżyna musiała się puścić, bo inaczej poleciałaby razem z nim. Wiciokrzew widział, jak kotka traci równowagę, a potem, jak ogromny dziób błyska w powietrzu i z rozmachem uderza. Ostrze dzioba przecięło ogon Jeżyny, rozlewając jej krew na glebę. Bura wrzasnęła na tyle głośno, że Wiciokrzew aż skulił się ze strachu. Rana była głęboka, rozpościerała się po całym ogonie, barwiąc go na szkarłatny kolor. Liliowy miał ochotę rzucić się jej na pomoc, lecz coś uparcie trzymało go w miejscu – gdzieś między fruwającymi skrawkami futra, dostrzegł Figę. Kotka spoglądała raz na Jeżynę, a raz na sępa, aż nagle bez słowa rzuciła się do ataku. Skoczyła prosto na szyję wroga, wgryzając się w nią z całych sił, nie oferując sępowi litości. Chciała go rozszarpać, zabić, lecz ptak nie był głupi. Odbił jej atak, dziobem precyzyjnie celując w jej pysk, z którego strużkami zaczęła lecieć krew. Ciało kotki zadrżało, a oczy zaszły bólem.
Trzask łamanego ogona Miodka wciąż odbijał się echem w uszach Wiciokrzewa. Brązowy kocur, który jeszcze chwilę temu z zapałem walczył, teraz leżał poskręcany z bólu, pozostawiony sam sobie z marnym, pokrzywionym ogonem. Ta scena zagnieździła się gdzieś głęboko w zakamarkach umysłu liliowego ucznia. Czuł, jak jego własny strach zaczyna przybierać na sile, jak dławi go od środka. Co jeszcze ten bezlitosny sęp był w stanie zrobić? Ilu jeszcze pozbawi życia, ilu porani, pozbawiając ich kończyn? Gdy potworne ptaszysko skrzyżowało z nim wzrok, Wiciokrzew poczuł, jak w jego żyłach krew zamarza. Dreszcz przemknął prędko przez jego ciało, a klatka piersiowa zaczęła gwałtownie pulsować. Serce waliło mu jak oszalałe, jakby próbowało złamać mu żebra i uciec z jego przerażonego ciała. Wszystko wokół zwolniło, jakby świat przystanął na moment, ale tylko dla niego. Czas dla sępa biegł dalej. Pierwszy cios był jak błyskawica, nagle rozdzierająca niebo. Oślepiający ból przeszył pysk Wiciokrzewa. Dziób potwora rozorał jego twarz, zostawiając obficie krwawiące ślady. Ciepła, gęsta ciecz zaczęła sączyć się z ran, zalewając mu oczy, odbierając tym samym wzrok. Nie oślepł, ale widział tylko czerwień – jakby jego świat utonął w szkarłatnej kałuży. Zanim zdążył zareagować, sęp już wykorzystywał jego zdezorientowanie. Ból znów przeszył jego ciało, tym razem na karku. Futro zostało wyrwane z brutalną siłą, powiększając tym samym wcześniej utworzoną ranę. Wiciokrzew, kierowany desperacją, uderzył na oślep.
Pazury niespodziewanie zatopiły się w odsłoniętym boku przeciwnika, co wywołało przeraźliwy skrzek. Ale to nie była jeszcze wygrana kocura, a jedynie zapowiedź zemsty sępa, która za chwilę miała nadejść.
I nadeszła. Piekący ból przemknął po jego grzbiecie. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Nie miał już siły, żeby myśleć, walczyć, ani nawet uciekać. Umysł zaczął się zacierać w jednej, wielkiej fali cierpienia, która ogarnęła całe jego ciało. Każdy skrawek jego ciała prosił już tylko o to, aby to wszystko się skończyło. Już niemal się poddawał.
Potem myślał, że to koniec walki, że może w ostatnim akcie litości koty pobiegły mu na ratunek. Ale nie. Nogi zadrżały mu jak z waty, serce zamarło, ciało zaczęło się chwiać. Wtedy nadeszło najgorsze. Dziób potwora chwycił jego tylną łapę. Ból... był nie do opisania. Krzyknął rozpaczliwie, ale odpowiedziała mu tylko cisza... i ten ohydny trzask, chrupot, a potem plusk jego własnej krwi. Nie wiedział, co się stało. Czy teraz jego ogon został, tak samo, jak Miodka, połamany? A może stracił coś więcej? Jego świadomość rozmywała się jak mgła w świetle dnia, aż w końcu nadeszła ciemność. Czy była ona wieczna, czy może kocur jeszcze będzie miał szansę ujrzeć próg obozu?
***
Wiciokrzew ocknął się, dopiero gdy został już przeniesiony do lecznicy. Na początku nawet nie wiedział, gdzie się znajduje. Najpierw poczuł znajomy zapach – ostry, ziołowy. Potem wilgotny mech i patyki, które delikatnie kłuły jego skórę. Dopiero po jakimś czasie otworzył powoli oczy, a wtedy zauważył, iż czuwa nad nim Świergot. Ostrożnie pochylała się nad jego opatrunkami, a jej oczy; zmartwione, zaszklone. Gdy zacisnęła powieki, futro na jej policzku pociemniało z wilgoci. Pyszczek miała blady, a spojrzenie pełne troski. W jej ruchach było jeszcze coś więcej – smutek, żal, współczucie. Jakby cierpiała przez fakt, że musiała patrzeć na Wiciokrzewa w tak opłakanym stanie. “Jest aż tak źle?” – przemknęło mu przez głowę, nim zdążył całkiem się obudzić. Chciał się podnieść, choćby trochę, ale nie miał siły. Jego ciało było jak głaz, ciężkie i obolałe. Spróbował poruszyć łapą, lecz w odpowiedzi poczuł tylko piekący ból i paraliżującą bezsilność. Jego ruch był delikatny, ale wystarczył, by przykuć uwagę szamanki. Liliowa spojrzała w jego stronę, a w jej oczach na moment pojawiła się iskra nadziei. Zielone oczy ucznia ospale analizowały jej wyraz pyszczka.
— Och, Wiciokrzewie! — powiedziała półszeptem. Jej głos był taki łagodny, delikatny, a mimo wszystko spięty. Uczeń słyszał, jak jej ogon wystukuje nerwowy rytm na posadzce. On jednak nie odpowiedział. Patrzył tylko w jej oczy, próbując się w nich doszukać jakiejkolwiek otuchy. Czegokolwiek, co pozwoliłoby mu poczuć się lepiej, bezpieczniej. Jakby nie wszystko było jeszcze stracone – jednak i to poszło na marne. Czuł się skończony.
Świergot westchnęła cicho, po czym usiadła obok niego, owijając ogon wokół łap. Jej uszy były przyciśnięte do głowy, a wzrok opadł w dół. Siedziała zgarbiona, w tym momencie wydawała się starsza, jak nigdy dotąd.
— Tak się bałam, że już cię straciliśmy. Że nigdy nie otworzysz już oczu, że się nie obudzisz… — mruknęła, zamykając oczy i poruszając delikatnie wibrysami. — Że nigdy nie doczekasz się mianowania… — dodała, obracając głowę w stronę liliowego. Na jej licu zagościł uśmiech, subtelny, zmęczony, lecz szczwany. — Na wojownika, rzecz jasna! — Po lecznicy rozbrzmiał jej cichy chichot. Wiciokrzew wygiął pyszczek w niemrawym uśmiechu.
Leżał oklejony pajęczynami, z wilgotną ziołową papką przyklejoną do ran. Czuł ich zapach, czuł ich zimno, ale nie to było najgorsze. Gdy tylko spróbował głębiej odetchnąć, fala bólu przemknęła po jego ciele. Wszystko nagle zaczęło szczypać, palić, uwierać. Wnet miał wrażenie, że ktoś zdziera z niego skórę kawałek po kawałeczku. Zacisnął szczęki, ale mimo to z jego gardła wydobyło się ciche charknięcie. Jego łapy zaczęły drżeć, a ciało samo z siebie drgać, jakby chciało stąd uciec. Zaczął się szamotać, choć tak naprawdę nie z własnej woli. Nie myślał, jego instynkt walczyło za niego.
— Kruszynka! Podaj mi mak! Szybko! — Usłyszał gdzieś między szmerami i kolejnymi szarpnięciami. Głos Świergot był podniesiony, wystraszony i zdezorientowany. Wiciokrzew sam już nie wiedział, czy naprawdę coś się działo, czy były to tylko i wyłącznie jego halucynacje. W pewnym momencie czyjaś łapa przycisnęła jego głowę delikatnie do posłania – potem poczuł, jak do pyska zostaje mu wciśnięte kilka ziarenek. Przełknął je, a gdy nie czuł już niczyjego nacisku, rozluźnił mięśnie. Stopniowo wszystko zaczęło wirować, aż w końcu jego myśli nie ucichły, a ból nie zniknął.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz