On sam też zdążył już wyrosnąć, i to jak! To, co jeszcze tak niedawno było niesfornym, puszystym gałgankiem, przerodziło się w drapieżnika, któremu w sylwetce została z kocięcia co najwyżej odrobina niezgrabnej patykowatości. Poza tym jednak Mrówkolew wzrostem przewyższał już ojca, ogon miał zwinny i długi niemal jak resztę ciała, uszy zupełnie szpiczaste, a pręgi wyraźnie odznaczone na lśniącej sierści, najzupełniej już wystarczającej do zanurzania się w rzecznych prądach. Innymi słowy, na niewielkiej polanie pojawił się kot zdecydowanie dojrzały do tego, aby włączyć go wreszcie do grona wtajemniczonych, starszych i roztropniejszych, którym nie odmawia się już żadnych przygód w leśnej gęstwinie, i to dokonać tego z pełnym zachowaniem ceremoniału, wobec wszystkich duchów, które miały go podczas tych przyszłych wędrówek strzec. A mimo to nadal nie został mianowany!
Mrówkolew wyłonił się z nory i w kilku długich, sprężystych krokach znalazł się na skraju lasu. Wyskok nie uniósł go na taką wysokość pnia, jak się tego spodziewał. Musiał wbić się w korę pazurami wszystkich czterech łap, zanim mógł poprawić swój ruch i stanąć na szczycie sosny, którą burza ostatniej Pory Nowych Liści złamała kilka zajęczych długości od ziemi. Stamtąd omiótł wzrokiem cały pagórek i otaczającą go łąkę, aż do sosen pnących się w niebo na jej przeciwległym skraju. Jego oczy także przeszły swego rodzaju metamorfozę, zyskując głęboki pomarańczowy odcień, niby zwiastuny zmian, które teraz dosięgały już liści w innych częściach lasu. Nie wymyło to z nich jednak pewnej żywiołowej, dziecinnej iskierki, wręcz przeciwnie - rdzawy kolor zdawał się jeszcze dodawać tym okrągłym ślepiom młodzieńczego uroku, tak że nawet ze ściągniętymi ponuro brwiami, kiedy tak wpatrywał się w swój rodzinny zakątek, bardziej niż poważnego wojownika przypominał z pyszczka nadąsanego zakazem kociaka.
Na polanie panował spokój. W wyższych partiach drzew wiatr dął mocniej, kołysząc nimi szumnie ponad głową Mrówkolwa, a co jakiś czas któryś z pni przechylał się mocniej z niepokojącym skrzypnięciem. Podmuchy te nie docierały jednak z taką siłą do dobrze osłoniętej łąki i porastająca ją trawa jedynie lekko falowała. Spomiędzy jej źdźbeł wyzierały kolorowe plamki ostatnich kwiatów: wciąż kwitła wyka, koniczyna, gdzieniegdzie także chabry. Od kiedy się urodził, wiele gatunków zdążyło już rozłożyć i zamknąć swe główki, a on z postępem nauk rozpoznawał je coraz celniej. Znał ich wygląd, zapachy i siedliskowe preferencje na tyle dobrze, aby nawet poza sezonem móc stwierdzić jasno, że najbardziej potrzebnej mu kocimiętki na tej polanie nie znajdzie.
Gdyby tylko nie te przybłędy! Drogę do nory Wrzosa znajdowali kolejni pacjenci, z których jeden, a potem drugi, wraz z sobą przyniósł także zarazę w postaci ciężkiej choroby płuc. Mrówkolew, pouczony przez uzdrowiciela szybko, lecz jak zawsze starannie, na temat wszelkiego rodzaju "kaszlów", nie szczędził biedakom potrzebnego im zioła, nie zauważając nawet, jak bardzo uszczupla to jego zapasy... W ten sposób w niedługim czasie skurczyły się one do tak marnej ilości, że zaistniała obawa, że kolejnego pacjenta nie uda się już z ich pomocą wyciągnąć ze szponów choroby. W takiej sytuacji o użyciu ich podczas ceremonii nie mogło być mowy.
Oczywiście każdy zapas ziół na wyczerpaniu podlegał uzupełnieniu, ale w tym przypadku okazało się to być dość kłopotliwe. Znane Wrzosowi zakątki we względnej bliskości polany zostały splądrowane lub zniszczone przez panoszące się roślinożerne bestie. Niegdyś oczywistym wyjściem stałaby się wycieczka do Siedliska Dwunożnych, najpewniejszego ze wszystkich miejsc, jeśli chodzi o pozyskiwanie tego zioła, jednak tu we znaki dawał się już wiek zarówno uzdrowiciela, jak i jego ochoczego do pomocy partnera. Nie, żeby zniedołężnieli – trzymali się całkiem dobrze jak na koty, które widziały tyle wiosen, ale trudno byłoby im już wykrzesać z siebie na tyle prędkości i krzepy, by w razie potrzeby uratować się z nagłej opresji. A przecież i do ich uszu docierało zarówno psie ujadanie, jak i jeżące sierść na karku huki, niosące się gdzieś z terytoriów za Drogą Grzmotu, przez które najpewniej musieliby w trakcie podróży przejść. Jako kandydaci do odbycia wędrówki pozostawali Świetlik i Umakini, ale ta pierwsza ostatnimi czasy nie czuła się najlepiej, a ojciec Mrówkolwa na wszelkie pytania strzygł uszami niespokojnie i powtarzał krótko, że duchy przestrzegają ich przed niebezpieczeństwem.
Tylko głównego zainteresowanego nikt nie brał w tej kwestii pod uwagę, a przecież nie było tak, żeby brakowało mu chęci. Wręcz przeciwnie. Chociaż starał się, żeby jak Umakini dostrzec zsyłane przez duchy znaki i pragnął uszanować wolę leśnych strażników, to spójrzmy prawdzie w oczy – czy była jakaś szansa, żeby łatwo się z takim opóźnieniem pogodził? Ojciec i babcia ćwiczyli z nim, pobierał też nadal nauki u Wrzosa, ale takie obszerne nauki przed właściwym mianowaniem były czymś niesłychanym i Mrówkolew widział, że ojciec obawia się gniewu czuwających nad nimi duchów, przez co odmawia mu odległych i bardziej ryzykownych wyjść, na których szczególnie potrzebowałby ich błogosławieństwa, zamiast tego skupiając się na wiedzy teoretycznej. Zdawał sobie także sprawę, że kocimiętka była potrzebna nie tylko jemu, ale i kolejnym chorym, których w zbliżającej się zimnej porze miało być tylko coraz więcej. A co, gdyby zachorowała babcia lub Szczypiorek? Im więcej czasu mijało, tym w większą desperację popadał. Już od dawna planował samemu wymknąć się i udać na poszukiwanie ziół, ale zarówno uzdrowiciel, jak i jego rodzina nie tracili czujności i ni prośbą, ni groźbą nie mógł wyciągnąć z nich konkretnych informacji, jak do Siedliska Dwunożnych dotrzeć. Przy tylu grasujących wokół zagrożeniach każda dalsza samotna podróż wiązała się z dużym niebezpieczeństwem, nie mówiąc o podobnej wędrówce po omacku.
Pogrążony w takich i innych jeszcze ponurych myślach, porzuciwszy już swoje miejsce na złamanym pniu, Mrówkolew łapa za łapą wędrował po lesie, nie oddalając się szczególnie od polany. Nie miał zresztą jak: Umakini mógł lada chwilę przerwać swoją rozmowę z Wrzosem, wyjść z nory i zawołać go, a gdyby się wtedy nie pojawił, konsekwencje nie byłyby dla niego wesołe. Dzisiaj znów miał się uczyć u uzdrowiciela, ale kto wie, czy tata i jego nie pouczał właśnie, żeby nie zapędzał się za daleko w przekazywaniu mu praktycznej wiedzy... Ach, na mysie ości...!
Nie miał większej nadziei na znalezienie nieostrożnej zwierzyny tak blisko kocich legowisk, więc nie widział wiele sensu w zachowywaniu ciszy. Łapą szturchnął mocno ściółkę, posyłając w powietrze kawałki kory i mnóstwo igieł. A potem jeszcze raz. I jeszcze, aż w końcu nie stwierdził, że to jednak trochę głupie.
Co niby mam zrobić, leśne duchy? Czy naprawdę nienawidzicie mnie za to, że chcę się oddalić? Umiem wspinać się na drzewa, wasz nadzwyczajny tropiciel Umakini tego akurat mnie nauczył. Mógłbym w gałęziach schronić się przed psami. Droga musi być długa, ale z pomocą waszych ziół dałbym przecież radę. Dlaczego nie możecie zesłać pomyślnego znaku? Dlaczego nie możecie mi pomóc? Wysłaliście drugiego z moich rodziców w podróż, zanim jeszcze się urodziłem, więc czemu nie wyślecie też mnie? Przynajmniej ja na pewno bym wrócił.
Kolejna porcja igieł pofrunęła w powietrze, z cichym szelestem uderzając o pień sosny nieopodal. Zaraz po tym w to samo miejsce wbiły się pazury, by wyżłobić w korze rząd głębokich rowków. Mrówkolew zdążył już zauważyć, że niektóre drzewa dużo łatwiej poddają się rzeźbieniu od innych, a to konkretne okazało się ku temu niezbyt chętne. Nie przestawał jednak, dopóki kawałek kory nie zaczął kruszyć się od ciągłych ciosów. Jeśli można jakimś znakiem wyrazić frustrację, będąc młodym kotem pośród morza drzew, jeśli można zostawić na tym świecie ślad złości i doświadczanej krzywdy, który świadczyłby o nich przez wiele następnych księżyców i słońc, to właśnie w ten sposób: przez krzyżujące się rzędy zadrapań na korze żywego drzewa. Czy to wystarczyło? W jego głowie zamajaczyła wizja wspinaczki, coraz wyżej i wyżej, aż do samej korony. Każde odepchnięcie się od pnia i każde uchwycenie się go po oddanym skoku pozostawiałoby na jego skórze kolejne ślady, na całej długości; ciągnącą się aż do samego szczytu wielką spiralę znaków, takich jak te, które miały kiedyś znaleźć się na jego własnym ciele.
Mrówkolew spiął mięśnie, oczyma mierząc w górę, jednak wtem jakiś dźwięk, a chwilę później także zapach, kazał mu się zatrzymać. Przypadł jeszcze nieco bliżej ziemi, za to uniósł głowę i otworzył pysk, by lepiej zasmakować powietrza. Oczy otworzyły mu się szerzej. Kot. Nieznajomy, ale i niezupełnie obcy.
Ostrożnie podniósł się i wyjrzał zza drzewa. Z początku nie dostrzegł nic podejrzanego, ale zaraz rzuciło mu się w oczy poruszenie za kłębami jeżyn. Biały kształt przesuwał się pod ich zasłoną, aż wreszcie zniknął za kolejnym pniem sosny, ale to wystarczyło. To był on. Znany mu od tak dawna z opowieści, dotąd widziany tylko przelotnie, w sytuacjach, w których nie mogło być mowy o właściwej konfrontacji. A teraz wreszcie był z Krogulcem sam na sam, niezauważony przez nikogo, i jeśli tylko nie straci tej szansy, to on będzie mógł wykonać pierwszy ruch.
Jeszcze chwilę czekał, zanim opuścił swoją kryjówkę, po czym na ugiętych łapach prześlizgnął się w stronę jeżyn. Teraz zachowywał się już cicho i ostrożnie, omijając czyhające na niego suche gałązki. Gruba warstwa igieł dobrze wygłuszała jego kroki, a poskręcane, kolczaste łodygi skrywały ciało, którego sierść, choć również jasna, musiała przecież zlewać się z otoczeniem lepiej, niż białe futro Krogulca. Myśl o tej przewadze rozpraszała resztki jego obaw. Lekkim trzaskiem z krzaków zwabić bestię nieco głębiej w las, zanim doskoczy do niej znienacka – taki plan ułożył, żeby zwiększyć swoje szanse na to, że ewentualny hałas wynikły z ich spotkania nie dojdzie do uszu kotów na polanie. Najpierw przemknąć niezauważenie za tamtą kępę paproci, w wykalkulowanym momencie zaszeleścić nią, niby to od niechcenia, a kiedy Krogulec skieruje tam pierwsze kroki swoich straszliwych łap, lekko i niepostrzeżenie zajść go...
– Kota nie umiesz od zwierzyny odróżnić, smarkaczu?
Na dźwięk ostrego głosu niemal podskoczył, z głośnym trzaskiem łamiąc przy tym rozrzucone kawałki kory. Jak oparzony, odwrócił głowę: Krogulec, chociaż nie zbliżył się ani na krok, wpatrywał się prosto w niego, a wyraz jego pyska nie pozostawiał wątpliwości co do niechęci, która musiała kipieć w jego właścicielu.
Niezwykły był to pysk. Już z daleka wygląda na zbója – do tego mniej więcej sprowadzała się dotychczasowa wiedza Mrówkolwa na temat jego aparycji, ale nigdy dotąd nie miał okazji jej właściwie potwierdzić. Z oczu patrzyło Krogulcowi rzeczywiście nie najciekawiej, ale uwagę młodego przykuł szczególnie ich kolor: zielony, jak... u Szczypiorka. Nie, odcień musiał być inny. Oczy Szczypiorka były wyjątkowe, nawet, jeśli u innych kotów też zdarzył się kolor z podobnego rodzaju, to jeszcze o niczym nie świadczy, nikt inny nie popatrzy swoimi tak enigmatycznie...
No i te blizny, rozciągające się na połowę pyska, nie do pominięcia, kiedy miało się mu spojrzeć prosto w oczy. Ich widok sprawił, że serce Mrówkolwa zadrżało, a w jego głowie pojawiła się niekomfortowa myśl, że być może Krogulec również należy do ich grupy. Co za dziwny design... To chyba musiało bardzo boleć, jeśli przechodziło tak blisko oka?
– No? Głos ci odebrało? – Kolejne warknięcie wyciągnęło go z tych rozważań. – I dobrze, mam nadzieję, że tak zostanie. Zmywaj się stąd i nie pokazuj mi się więcej.
– Będę polował, na co chcę – odezwał się w końcu Mrówkolew, podnosząc się z przysiadu. O rozluźnianiu mięśni nie było, oczywiście, mowy. Zamachał ogonem i wygiął lekko grzbiet, żeby dodać sobie wielkości. Tyle czekał na to, żeby spróbować swoich sił, nawet mimo początkowej porażki nie mógł się już wycofać.
– Tak? – Krogulec szybkim krokiem ruszył w jego kierunku, a jego postawa nie wróżyła nic dobrego. – Żeby ci się zaraz nie odechcia...
Skoczył. Zrozumiał, że to był ostatni moment, w którym mógł jeszcze zapewnić sobie przewagę w walce, zanim bestia uderzy go pierwsza. Celował w bark, gdyby nawet nie udało mu się powalić przeciwnika, cios wytrąciłby go z pewnością z równowagi, a sam Mrówkolew odbiłby się i zyskał korzystniejszą pozycję. I być może nawet była jakaś szansa na taki rozwój wypadków, bo pierwsza część planu przebiegła pomyślnie: jego łapy dosięgły Krogulca. Zanim zdążył wylądować, jego z kolei dosięgło jednak mocne ugryzienie tuż poniżej karku.
Na chwilę zupełnie stracił orientację, przestraszony ostrym bólem, który niczym fala uderzeniowa przeszył jego całe ciało. Natomiast bestia, mając go już przygniecionego do ziemi, tylko poprawiła uchwyt, dodatkowo przeciągając po jego miękkim boku pazurami jednej z łap. Mrówkolew aż zapiszczał z bólu, najdotkliwszego, jaki go dotąd spotkał. Jednocześnie oprzytomniał na tyle, żeby zrozumieć, że musi się ratować; szarpnął się, a gdy to spowodowało tylko większe cierpienie, spróbował pazurami dosięgnąć nóg Krogulca. Marny był to ruch, wywołujący zapewne więcej irytacji niż bólu, ale nieoczekiwanie przeciwnik rozluźnił uchwyt i podniósł głowę. Mrówkolew ledwo zdążył przewrócić się na brzuch, co tu mówić o wstaniu na łapy, kiedy na jego głowę spadło kolejne cięcie pazurami. Przy kolejnym zatrzymały się one w jego skroni, wraz z ponownym uciskiem na boku znowu spychając go na ziemię. Tym razem zęby Krogulca utkwiły w tej z jego łap, którą najłatwiej udawało mu się go wcześniej zaczepić, tuż poniżej łokcia. Krzyknął, ale brak oddechu zdusił jego głos. Ból od uścisku rozchodził się po kości i objął także staw, jakby jego noga była wykręcana; był tak mocny, że całą przytomną część jego umysłu wypełniła przerażająca myśl, że zaraz nie będzie miał łapy. Stracił jakąkolwiek możliwość planowania, zaczął skomleć, wić się i rozpaczliwie szarpać, nie zważając już na to, czy bolało go przez to bardziej, czy mniej. Uścisk w końcu zniknął, za to posypały się na niego kolejne ciosy, pazury znowu przeciągnęły po jego skórze. W amoku ledwo kontrolował swoje ruchy, ale gdy tylko został wypuszczony, szarpnął się desperacko na łapy i rzucił na oślep przed siebie.
Możliwe, że potwór powiedział coś za nim, ale dla Mrówkolwa każdy dźwięk świadczył teraz o pogoni, każdy trzask oznaczał zbliżanie się oprawcy. Nie mógł właściwie przetworzyć słów. Potykał się, ugryziona łapa piekła go i zapadała się pod nim, spływająca z rozcięcia nad okiem krew zalewała mu pole widzenia. Wiele razy zaczepiał o kłębiące się wszędzie jeżyny, znowu się kalecząc, i ledwie udawało mu się wyszarpać spomiędzy łodyżek. Mimo to pędził dalej, gnany strachem, coraz głębiej i głębiej w las, aż wyczerpanie wreszcie przemogło go i zmusiło do tego, żeby się zatrzymał.
Upadł na ziemię, oddychając ciężko. Łzy zdążyły przemyć jego oko z krwi, a i umysł oczyszczał się powoli po szaleńczym biegu. Przetarł łapą pysk, a kiedy oddech trochę mu się już uspokoił, powoli dźwignął się i usiadł, rozglądając się niepewnie dookoła.
Był w części lasu, której nie rozpoznawał. We wszystkich kierunkach ciągnęły się sosny, dostrzegł także kilka brzóz. Ze spowitej półcieniem ściółki wyrastały tu i ówdzie kolorowe kapelusze grzybów, a obok nich jagodowe krzaczki, oczywiście już dawno pozbawione owoców. Dalej wykwitały pióropusze orlicy, a jeżyny bogato wznosiły się w bardziej oświetlonych miejscach, konkurując z wyższymi krzewami. Gdzieś spomiędzy pni piskliwie zakrzyczała dzięcielica, najwyraźniej wzburzona jego wtargnięciem na te tereny. Kiedy skupił się na dźwiękach, usłyszał już nieco bardziej pomocny, znajomy szum, dobiegający z pewnością od strony pobliskiej Drogi Grzmotu.
Jedna dobra rzecz – na podstawie jej położenia i bardzo ogólnego pojęcia o tym, w którą stronę pobiegł po tej okrutnej walce, powinien być w stanie odnaleźć drogę do domu. Ale daleko było do tego, żeby mógł odetchnąć z ulgą. Adrenalina, której wpływ trzymał wcześniej na wodzy ból płynący ze wszystkich odniesionych ran, powoli z niego opadała. Nie tylko ugryzienia przy karku i łokciu, ale i wszelakie zadrapania zaczynały dochodzić do głosu. Mrówkolew syknął i odciążył łapę, której uraz najdotkliwiej dawał mu się we znaki, ale to nie pomogło za wiele; zaczął mruczeć, żeby jakoś ulżyć sobie w cierpieniu. Spróbował ostrożnie obejrzeć swoje rany, ale na widok ilości krwi, która plamiła jego futerko, w pierwszej chwili aż zrobiło mu się nieco słabo. Nie dlatego, żeby przeraził go sam obraz czy też głębokość własnych obrażeń, w końcu rozciętą skórę widział już nieraz w czasie swoich nauk u Wrzosa i nie robiło to na nim większego wrażenia. Jeśli jednak przez cały czas biegł w takim stanie, to za każdym razem, kiedy przewracał się, wplątywał w gałęzie czy przedzierał przez krzaki, zostawiał krwawe ślady na wszystkim, czego po drodze dotknął, i było jedynie kwestią czasu, zanim ktoś lub coś zdecyduje się tym tropem podążyć. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że dla tego lasu nie jest już Mrówkolwem, a rannym zwierzęciem, które znalazło się w nieznanym sobie miejscu daleko od bezpiecznej kryjówki, i ta myśl bardzo go przestraszyła.
Musiał coś zrobić, i to prędko. Pozbyć się krwi – ale pozostawanie na miejscu było niebezpieczne. Ze zdenerwowania znowu przyspieszył mu oddech, ale zmusił się do myślenia i zdecydował w końcu, że ostrożnie odejdzie kawałek w stronę brzóz, tak, by pozostawić jak najmniej kolejnych śladów, i tam wyliże sierść. Kiedy już doprowadzi się do porządku, będzie mógł spróbować zatrzeć swój trop.
Wybrał drzewo, które rozgałęziało się nisko nad ziemią, tak, żeby w razie czego móc łatwiej wspiąć się w górę. Kiedy podchodził do niego, lewa przednia łapa pulsowała przy każdym jego kroku, ale miał już za wiele zmartwień, aby móc jeszcze tym się rozczarować. Uparcie nie dopuścił do siebie myśli, że wspinaczka, która jeszcze rankiem tego samego dnia przychodziła mu z taką lekkością, miałaby się dla niego okazać niemożliwa. Pomiędzy liźnięciami, pozostawiającymi słony posmak na jego języku, spoglądał czasem w górę na białawy pień, planując swoją ewentualną drogę ucieczki.
O ile udało mu się wylizać większość ran, doprowadzając futro do względnej czystości, z największych z nich wciąż sączyła się krew i wyglądało na to, że nie obędą się bez opatrunku. Pokrzepiony tym, że jeden krok miał już za sobą, Mrówkolew już obracał w głowie myśl pominięcia prób zatarcia swojego zapachu i powrotu prosto do Wrzosa – ryzykowne, ale gdyby zacisnął zęby, chyba dałby radę iść wystarczająco szybko – kiedy uświadomił sobie, że to, co go czeka po powrocie na polanę, bynajmniej nie skończy się na opatrzeniu ran. Nie było mowy o tym, żeby ojciec, albo choćby i sam Wrzos zadowolili się byle jakim wyjaśnieniem, a na samą myśl o krzyżowym ogniu pytań, w którym by go zamknęli, Mrówkolew znowu stanął na krawędzi rozpaczy. Czy było w ogóle możliwe, żeby ukryć przed nimi fakt walki z Krogulcem? On z pewnością dotarł na polanę już dawno, nie miał już szans, żeby go wyprzedzić i jako pierwszy opowiedzieć swoją własną wersję zdarzeń, ale z drugiej strony – czy Krogulec mógł cokolwiek zyskać wyjawieniu prawdy? Mrówkolwu trudno było wyobrazić sobie inną reakcję pozostałych, niż oburzenie, więc mógł przyjąć, że trzymał język za zębami, ale młody nie mógł przecież stwierdzić na pewno, czy nie przyniósł ze sobą jego zapachu, albo czy uzdrowiciel nie rozpoznałby śladów kocich zębów w kształcie jego własnych ran... A sam nie mógł sobie pozwolić na to, żeby wieść o tej głupiej walce wyszła na jaw, bo Umakini z pewnością nie poprzestałby na połajance. Zakazy, które by go czekały, utrata zaufania rodziny, no i to okrutne poniżenie... Nie chciał sobie tego nawet wyobrażać, nie chciał o tym myśleć. Dołujące wizje sprawiły, że aż się wzdrygnął, na co wszystkie zadrapania na jego ciele odezwały się igiełkami bólu; jak zimna fala, znów przypomniało o sobie niebezpieczeństwo sytuacji, w jakiej się obecnie znajdował. Po raz pierwszy od jego ucieczki docierało do niego, jak łatwo można było tego wszystkiego uniknąć – jak bardzo sam w tym zawinił – jakie beznadziejne głupstwo popełnił, dobrowolnie pakując się w tarapaty. Czarna rzeczywistość czyhała na niego ze wszystkich stron. To było już dla Mrówkolwa za wiele. Łzy zaczęły cisnąć się mu do oczu, a potem spływać smutno i ciepło po policzkach, które owiewał chłód zbliżającego się powoli wieczoru.
To była jego wina. Ale też wina ojca, który nie nauczył go wystarczająco dobrze walczyć. Wina głupich zakazów, wina tego, że nikt nie brał go na poważnie, wina świata, w którym dla niego ciągle czegoś nie wystarczało. Wina zaniedbania, wina ograniczania, wina tłamszenia, wina samotności. Och, jak bardzo chciałby mieć wtedy przy sobie przyjaciela! Ale czy Szczypiorek mógłby jakkolwiek pomóc mu w tej sytuacji? Kto wie, i tak go tam nie było i być nie mogło. Przed nim rozciągał się tylko półmrok, z którego w każdej chwili mogło wyłonić się coś, co stanie się dla niego śmiertelnym niebezpieczeństwem. Wbił w niego rozzłoszczone spojrzenie przez rozmywającą wszystko zasłonę łez. Wobec tego świata, który najwyraźniej chciał pozbawić go życia, poczuł najgłębszą urazę.
Czy głęboka jest, czy płytka, pod nić papka z dębu liści, na infekcję – aksamitka, z rudo-złotych płatków kiści. W ziemi wodę lubi mięta, co odświeżająco pachnie, pięciornika zapamiętaj żółty płatek, nim opadnie…
Cóż, jeśli musiał umrzeć – niech tak będzie! Ale niesatysfakcjonująca byłaby to śmierć, zabójstwo młodego kota w pełni sił, zmarnowanie księżyców nauki i jeszcze większej ich liczby, która pozostawała wciąż nieprzeżyta, i którą spożytkować można było na wiele pięknych i mądrych rzeczy. Mówiąc jego językiem, idiotyczna. Nie podda się bez walki, o nie. Wciąż jeszcze zostawały mu rozwiązania, które podsuwała mu zdobyta na naukach wiedza. O ile aksamitka, jak przypominał sobie z własnych korowych rysunków, podobnie do kocimiętki rosła zwykle w pobliżu siedlisk Dwunogów, o tyle dąb nie powinien być trudny do znalezienia. Na pajęczynę zdołałby natrafić wszędzie, jeśli tylko dobrze by się rozejrzał, zaś na miętę, pomocną w zamaskowaniu zapachu krwi, mógł być może liczyć bliżej brzegu rzeki – w odwrotną stronę niż ta, z której dobiegał go raz po raz szum przejeżdżających Potworów. Dzięki nim powinien zyskać sobie większe szanse na przeżycie do zachodu słońca, a o reszcie pomyśli jeszcze w trakcie szukania.
Rany wciąż pobolewały, skrzywił się, kiedy oparł nieco więcej ciężaru na lewej przedniej łapie. Ból promieniował z łokcia na resztę kończyny. Przeczuwał, że na to liście dębu mogą nie pomóc wiele, ale przeznaczył ten problem do rozwiązania później. Otarł pyszczek z łez, których kilka wciąż nie chciało opuścić oczu, i zanim wstał, ponownie wylizał sobie grzbiet ze wciąż płynącej krwi.
Będzie walczył. Jeśli duchy lasu nie były mu już przychylne, to przeciwko nim.
<Krogulcu?>
[3583 słowa – trening wojownika]
[przyznano 72%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz