Południe spoczywało nad ziemią niczym leniwa zasłona światła – słońce zawisło wysoko na niebie, paląc złotem liście i sierść. Wiatr ucichł nagle, jakby świat wstrzymał oddech. W powietrzu zapanowała cisza tak głęboka, że nawet trzepot skrzydeł brzmiał jak uderzenie serca. Wszystko wyglądało jak zamrożone w czasie – jakby ktoś zatrzymał chwilę i zamknął ją w ramy obrazu. Ptaki zniżały lot, lądując miękko na ziemi, by szukać pożywienia albo wracać do swoich gniazd. Powietrze było ciepłe, leniwe, niemal sennie piękne. Motylkowa Łapa siedziała na skraju obozu z roziskrzonym wzrokiem. Oczy miała szeroko otwarte, jakby chłonęła świat wszystkimi zmysłami. Patrzyła w górę, na białe obłoczki przesuwające się po błękicie, próbując odgadnąć, co przypominają – może skrzydła? Może łapy? Może twarze przodków? Nagle coś się zmieniło. Znajomy zapach przemknął przez obóz jak szept burzy – wyrwał ją z zamyślenia gwałtownie, niemal brutalnie. Spojrzała przed siebie, od razu rozpoznając postać, która nadchodziła. Ruda Lisówka szedł sprężystym krokiem, z ogonem poruszającym się wesoło na boki. Jego oczy błyszczały radością.
— To co, gotowa? Idziemy dziś przejść się tunelami, a może nawet wejdziemy do Upadłego Potwora! — zamruczał z entuzjazmem, który udzielał się niemal każdemu, kto go słuchał.
— Jasne! — zawołała Motylka, aż podskakując z ekscytacji. Nie czekając, pognała w stronę wyjścia z obozu.
Ruda Lisówka nie kazał się długo prosić – dogonił ją w kilku susach. Oboje byli niemal równolatkami, a łączyła ich przyjaźń, której nie trzeba było ubierać w słowa. Wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumieć, co drugie serce czuje. Z entuzjazmem opuścili bezpieczne granice obozu, nie przeczuwając jeszcze, że ten dzień zapamiętają na zawsze – lecz nie z powodów, o jakich marzyli. Biegli przez łąki, kierując się ku wrakowi starego samolotu – jego przednia część sterczała z ziemi niczym zardzewiała szczęka potwora. Motylka tak naprawdę nie mogła się doczekać chwili, gdy zanurzy się w jego wnętrzu. Tajemnica, zapach starego metalu, światło sączące się przez pęknięcia – wszystko to fascynowało ją bardziej niż same tunele. Jednak radość trwała krótko. Ruda Lisówka zatrzymał się gwałtownie, jakby uderzył w niewidzialną ścianę. Jego ciało znieruchomiało, a pysk rozciągnął się w grymasie zaskoczenia i lęku. Podniósł głowę, otworzył pysk, wciągając powietrze z taką intensywnością, jakby chciał upewnić się, że to nie złudzenie.
— Czujesz to, co ja? — zapytał cicho, drżącym głosem, po czym potrząsnął głową, próbując się otrząsnąć.
Motylka nie odpowiedziała. Wciągnęła powietrze przez nos – i zamarła.
Krew.
Jej zapach był intensywny, metaliczny, aż za dobrze znany. Jako była medyczka nie miała złudzeń. Widziała krew. Wąchała ją. I nigdy nie pomyliłaby tej woni z niczym innym. Oczy ich spotkały się na ułamek sekundy – i natychmiast rzucili się w stronę źródła zapachu. Im byli bliżej, tym ciszej stąpali. Ich ciała niemal przylgnęły do ziemi, łapy stąpały lekko i ostrożnie, jakby sama ziemia mogła ich zdradzić. W powietrzu unosiły się zapachy Klanu Burzy – oraz ktoś jeszcze, nieznany, obcy, obcy do szpiku kości. Przebili się przez trawy – i czas stanął.
— Cykoriowy Pyłek powinien zginąć. Zasługuje na śmierć, po tym, co zrobił… —
Głos rozciął ciszę niczym pazur rozdzierający cienką błonę spokoju. Brzmiał ochryple, jakby wypowiedziane słowa zdarły gardło, a nie tylko serce. Głos nieznany, ale nieobojętny. Był w nim ból — surowy, nieoszlifowany, jakby wyrwany prosto z trzewi. Ale była też determinacja. Chłodna. Ostateczna. Ich głowy poderwały się niemal jednocześnie. Z ciemności zalegającej przy krawędzi wrzosów, tam gdzie cień jeszcze nie został zmyty przez słońce, wynurzyła się sylwetka. Chwiała się lekko. Biała sierść miejscami zbryzgana krwią. Obce oczy patrzyły gdzieś dalej — nie na nich, ale jakby poza nimi, w pustkę, gdzie rodzi się zemsta. Kot wypowiedział ostatnie słowa niemal szeptem, a potem jego łapy ugięły się bezsilnie, i jakby prowadzony przez niewidzialną dłoń — opadł. Głowa uderzyła o ziemię miękko, cicho, ale dźwięk ten rozbrzmiał w ich sercach jak grzmot. Przez krótką, rozciągniętą do granic wytrzymałości chwilę nikt się nie ruszył. Tylko liście poruszyły się lekko, niesione wiatrem, który nadszedł niespodziewanie – jakby sama puszcza westchnęła nad tym, co właśnie się wydarzyło.
Kwiecista Knieja stała nieruchomo pośród czterech ciał. Czwórka. Czworo. Cienie, futra, krew. Królicza Gwiazda leżał poraniony, ale żywy – jego ciało drżało, powoli wracając do sił. Jedno życie mniej. Ale żył. Inaczej niż pozostali. Biały kocur z rudym ogonem i uszami, obcy i nieruchomy. Gradowy Sztorm – jeszcze niedawno leczony przez Motylkę – teraz milczący, martwy. I trzeci. Ten trzeci wstrząsnął nią do rdzenia duszy. Białe futro przetykane srebrzystymi pasmami, szylkretowy ogon, pędzelki na uszach… delikatne kwiaty i skrzydła motyli, niesione przez nagły podmuch wiatru, tańczyły wokół nieruchomego ciała. Krew, mimo swojej brutalności, nie mogła zamazać prawdy. To była Mysia Łapa. Z piskiem żalu, bólu i furii Motylka skoczyła naprzód i przytuliła się do zimnego już ciała siostry.
— Kwiecista Kniejo… co się tu stało? — zapytał Ruda Lisówka, stłumionym głosem. Powoli podszedł do Króliczej Gwiazdy, by sprawdzić jego stan. Kocur otworzył oczy, zmęczony, ale żywy. Kwiecista Knieja odetchnęła drżąco.
— Poszłyśmy z Mysią Łapą na trening, a potem... — urwała, nerwowo trzepocząc ogonem. — Ta mysia strawa... — wysyczała, wpatrując się w biało-rude ciało. Odeszła kawałek, tylko po to, by po chwili wrócić i kopnąć jasne truchło. Nie powiedziała już ani słowa. Zamiast tego przeniosła spojrzenie na budzącego się Króliczą Gwiazdę.
Królicza Gwiazda podniósł się z trudem. Spojrzał na leżące ciała. Na Motylkę przytuloną do siostry. Na ból, który wypełniał przestrzeń aż po horyzont.
– Prosiłbym, żebyście zachowali dla siebie informację... o mojej utracie życia... – zakaszlał, przecierając łapą gardło. – To rozkaz – dodał po chwili, jakby dla pewności. – Zabierzmy ich do obozu – wyszeptał, z trudem łapiąc oddech.
Motylka leżała nieruchomo. Nie miały z Mysią Łapą wyjątkowej więzi. Nie były nierozłączne. A jednak kochała ją. Kochała ją ponad wszystko. I nie mogła uwierzyć, że to już naprawdę koniec. Że jej głos już nigdy nie rozbrzmi wśród traw. Że jej śmiech nie wróci z echem od skał. Ale wstała. Wstała, by godnie ją pożegnać. By dać jej pochówek, na jaki zasługiwała – najpiękniejszy, najcichszy, najboleśniejszy. W milczeniu, bez słów, z żalem w oczach i ciężarem w sercach, koty zabrały ciała. I wśród traw, przez które przed chwilą biegli z radością, wracali w ciszy. Do obozu. Do świata, który już nigdy nie będzie taki sam.
— To co, gotowa? Idziemy dziś przejść się tunelami, a może nawet wejdziemy do Upadłego Potwora! — zamruczał z entuzjazmem, który udzielał się niemal każdemu, kto go słuchał.
— Jasne! — zawołała Motylka, aż podskakując z ekscytacji. Nie czekając, pognała w stronę wyjścia z obozu.
Ruda Lisówka nie kazał się długo prosić – dogonił ją w kilku susach. Oboje byli niemal równolatkami, a łączyła ich przyjaźń, której nie trzeba było ubierać w słowa. Wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumieć, co drugie serce czuje. Z entuzjazmem opuścili bezpieczne granice obozu, nie przeczuwając jeszcze, że ten dzień zapamiętają na zawsze – lecz nie z powodów, o jakich marzyli. Biegli przez łąki, kierując się ku wrakowi starego samolotu – jego przednia część sterczała z ziemi niczym zardzewiała szczęka potwora. Motylka tak naprawdę nie mogła się doczekać chwili, gdy zanurzy się w jego wnętrzu. Tajemnica, zapach starego metalu, światło sączące się przez pęknięcia – wszystko to fascynowało ją bardziej niż same tunele. Jednak radość trwała krótko. Ruda Lisówka zatrzymał się gwałtownie, jakby uderzył w niewidzialną ścianę. Jego ciało znieruchomiało, a pysk rozciągnął się w grymasie zaskoczenia i lęku. Podniósł głowę, otworzył pysk, wciągając powietrze z taką intensywnością, jakby chciał upewnić się, że to nie złudzenie.
— Czujesz to, co ja? — zapytał cicho, drżącym głosem, po czym potrząsnął głową, próbując się otrząsnąć.
Motylka nie odpowiedziała. Wciągnęła powietrze przez nos – i zamarła.
Krew.
Jej zapach był intensywny, metaliczny, aż za dobrze znany. Jako była medyczka nie miała złudzeń. Widziała krew. Wąchała ją. I nigdy nie pomyliłaby tej woni z niczym innym. Oczy ich spotkały się na ułamek sekundy – i natychmiast rzucili się w stronę źródła zapachu. Im byli bliżej, tym ciszej stąpali. Ich ciała niemal przylgnęły do ziemi, łapy stąpały lekko i ostrożnie, jakby sama ziemia mogła ich zdradzić. W powietrzu unosiły się zapachy Klanu Burzy – oraz ktoś jeszcze, nieznany, obcy, obcy do szpiku kości. Przebili się przez trawy – i czas stanął.
— Cykoriowy Pyłek powinien zginąć. Zasługuje na śmierć, po tym, co zrobił… —
Głos rozciął ciszę niczym pazur rozdzierający cienką błonę spokoju. Brzmiał ochryple, jakby wypowiedziane słowa zdarły gardło, a nie tylko serce. Głos nieznany, ale nieobojętny. Był w nim ból — surowy, nieoszlifowany, jakby wyrwany prosto z trzewi. Ale była też determinacja. Chłodna. Ostateczna. Ich głowy poderwały się niemal jednocześnie. Z ciemności zalegającej przy krawędzi wrzosów, tam gdzie cień jeszcze nie został zmyty przez słońce, wynurzyła się sylwetka. Chwiała się lekko. Biała sierść miejscami zbryzgana krwią. Obce oczy patrzyły gdzieś dalej — nie na nich, ale jakby poza nimi, w pustkę, gdzie rodzi się zemsta. Kot wypowiedział ostatnie słowa niemal szeptem, a potem jego łapy ugięły się bezsilnie, i jakby prowadzony przez niewidzialną dłoń — opadł. Głowa uderzyła o ziemię miękko, cicho, ale dźwięk ten rozbrzmiał w ich sercach jak grzmot. Przez krótką, rozciągniętą do granic wytrzymałości chwilę nikt się nie ruszył. Tylko liście poruszyły się lekko, niesione wiatrem, który nadszedł niespodziewanie – jakby sama puszcza westchnęła nad tym, co właśnie się wydarzyło.
Kwiecista Knieja stała nieruchomo pośród czterech ciał. Czwórka. Czworo. Cienie, futra, krew. Królicza Gwiazda leżał poraniony, ale żywy – jego ciało drżało, powoli wracając do sił. Jedno życie mniej. Ale żył. Inaczej niż pozostali. Biały kocur z rudym ogonem i uszami, obcy i nieruchomy. Gradowy Sztorm – jeszcze niedawno leczony przez Motylkę – teraz milczący, martwy. I trzeci. Ten trzeci wstrząsnął nią do rdzenia duszy. Białe futro przetykane srebrzystymi pasmami, szylkretowy ogon, pędzelki na uszach… delikatne kwiaty i skrzydła motyli, niesione przez nagły podmuch wiatru, tańczyły wokół nieruchomego ciała. Krew, mimo swojej brutalności, nie mogła zamazać prawdy. To była Mysia Łapa. Z piskiem żalu, bólu i furii Motylka skoczyła naprzód i przytuliła się do zimnego już ciała siostry.
— Kwiecista Kniejo… co się tu stało? — zapytał Ruda Lisówka, stłumionym głosem. Powoli podszedł do Króliczej Gwiazdy, by sprawdzić jego stan. Kocur otworzył oczy, zmęczony, ale żywy. Kwiecista Knieja odetchnęła drżąco.
— Poszłyśmy z Mysią Łapą na trening, a potem... — urwała, nerwowo trzepocząc ogonem. — Ta mysia strawa... — wysyczała, wpatrując się w biało-rude ciało. Odeszła kawałek, tylko po to, by po chwili wrócić i kopnąć jasne truchło. Nie powiedziała już ani słowa. Zamiast tego przeniosła spojrzenie na budzącego się Króliczą Gwiazdę.
Królicza Gwiazda podniósł się z trudem. Spojrzał na leżące ciała. Na Motylkę przytuloną do siostry. Na ból, który wypełniał przestrzeń aż po horyzont.
– Prosiłbym, żebyście zachowali dla siebie informację... o mojej utracie życia... – zakaszlał, przecierając łapą gardło. – To rozkaz – dodał po chwili, jakby dla pewności. – Zabierzmy ich do obozu – wyszeptał, z trudem łapiąc oddech.
Motylka leżała nieruchomo. Nie miały z Mysią Łapą wyjątkowej więzi. Nie były nierozłączne. A jednak kochała ją. Kochała ją ponad wszystko. I nie mogła uwierzyć, że to już naprawdę koniec. Że jej głos już nigdy nie rozbrzmi wśród traw. Że jej śmiech nie wróci z echem od skał. Ale wstała. Wstała, by godnie ją pożegnać. By dać jej pochówek, na jaki zasługiwała – najpiękniejszy, najcichszy, najboleśniejszy. W milczeniu, bez słów, z żalem w oczach i ciężarem w sercach, koty zabrały ciała. I wśród traw, przez które przed chwilą biegli z radością, wracali w ciszy. Do obozu. Do świata, który już nigdy nie będzie taki sam.
[986 słów]
[przyznano 19%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz