Nieśmiały uśmiech Porannej Łapy został od razu odwzajemniony przez jej siostrę. Nawet jeśli wiedziała, że nie ma szans, że ta by ją wyśmiała, ulżyło jej nieco. Nie do końca wiedziała wcześniej, czego może się spodziewać jako reakcji Jutrzenkowej Łapy. Wielkie poruszenie i rzewny płacz zdawały się być najbardziej prawdopodobne, ale szeroki uśmiech bez cienia łzy był przyjemną niespodzianką. Nie odstawiała cyrku. Było w niej choć trochę porządnego kota.
— Dziękuję, Poranek — miauknęła z wdzięcznością.
W jej wykonaniu zawierało to w sobie więcej dukania, ale mózg Poranek postanowił zaoszczędzić sobie słuchania tysiąca dodatkowych głosek i skupić się wyłącznie na końcówkach słów, które nareszcie miały jakiś sens. Gdyby nie to, pewnie by zwariowała, oczekując, aż siostra dojdzie do końca składającej się z dosłownie dwóch słów odpowiedzi.
A przy monologu, który nastąpił później, prawdopodobnie by po prostu wykitowała.
— Cieszę się, że tu jesteś — wyjąkała Jutrzenka, przybliżając się do Poranek.
Mózg kotki wszedł w tryb alarmowy. Co powinna zrobić? Bura kotka delikatnie wtuliła głowę w niebieskie futerko swojej siostry. Ta po chwili zawahania rozluźniła mięśnie, które nagle się spięły pod wpływem dotyku, i wtuliła się w nią nieco bardziej. Lubiła kontakt fizyczny ze swoimi bliskimi. Z Jutrzenką może i nie była najbliżej, ale kotka i tak należała do ważnych dla niej kotów. Nawet jeśli czasem Poranek wolałaby, żeby tak nie było.
— Jeśli chcesz, to mogę ci coś doradzić na temat strachu — zaproponowała szczuplejsza z sióstr, wciąż potykając się o sylaby.
Oczy Poranek rozszerzyły się w zdziwieniu, Jutrzenka chciała jej dawać jakiekolwiek rady? I to na temat postępowania w obliczu lęku, który zjadał ją na żywca dzień w dzień? To nie brzmiało jak nic dobrego.
— Bo Bielik… pokazała mi taką metodę… Ona u mnie rzadko działa, ale podobno u innych jest bardzo skuteczna — wydukała bura kotka, po czym uniosła głowę. — Chodzi w niej o to, że… wyrównujesz na siłę oddech… wypuszczasz powietrze przez cztery uderzenia serca, a potem wypuszczasz przez osiem — wyjaśniła powoli. — Pozwala się trochę wyciszyć i skoncentrować potem na tym, co chcesz zrobić — dodała i przez następne kilkanaście lub kilkadziesiąt uderzeń serca prezentowała w praktyce opisywaną przez siebie metodę. — Pozwala mi nie zejść na zawał — miauknęła, śmiejąc się cichutko, gdy skończyła już wypuszczać powietrze z płuc.
— To dobra metoda. Cieszę się, że choć czasami pozwala ci się mniej stresować. Ale nie wiem, czy na mnie by działała. I czy mam w sobie dość cierpliwości, by w ważnym momencie po prostu stanąć i wydychać powietrze — mruknęła, również cicho się śmiejąc.
— Możesz kiedyś spróbować. Jeśli nie pomoże, możesz spytać Bielik, czy zna jeszcze jakieś metody — zaproponowała Jutrzenka.
Jej chęć pomocy wydała się Poranek całkiem urocza. Uśmiechnęła się więc delikatnie i kiwnęła głową.
— Spróbuję, dziękuję.
Chwilę później jej pyszczek rozdziawił duuuży ziew. Zwinęła się więc w kuleczkę, wciąż stykając się kawałkiem ciała z Jutrzenką i zamknęła oczy.
— Dobranoc, Jutrzenko — szepnęła, znów ziewając.
Odpowiedzi, jeśli ją otrzymała, już nie usłyszała. Zasnęła w rekordowym tempie.
Choć rzadko zdarzało jej się śnić czy pamiętać te sny po otworzeniu oczu, tej nocy było inaczej. Gdy obudziła się po kolejnym wschodzie słońca, wiedziała, że obrazy, które widziała w sennych marach, miały zostać w jej pamięci na długo, być może do końca jej życia.
Śniła o leśnej polanie — piękniejszej od jakiejkolwiek leśnej polany, którą wcześniej znała i odwiedzała. Najwyraźniej w jej sennym widziadle panowała właśnie Pora Nowych Liści, ponieważ zielona trawa aż tonęła pod ogromnymi ilościami wielokolorowych kwiatów, od których słodkiej woni kotce aż kręciło się w głowie.
Nie to było jednak najpiękniejsze. Na legowisku z leśnych kwiatów leżała bowiem Zmierzch, wpatrując się milcząco w swą niebieską siostrę. Na jej pyszczku malował się delikatny uśmiech, a w oczach lśniła duma.
Zmierzch była z niej dumna.
~*~
Bywały takie dni, kiedy, bez względu na to, ile czasu minęło od tamtego nieszczęśliwego wypadku, ból po utracie siostry uderzał w Poranną Łapę tak nagle, jak grom z jasnego nieba, i z taką siłą, jaką nie władały nawet największe potwory dwunogów.
Teraz nie pomagał również jej niedawny sen, którego nie potrafiła wyrzucić z głowy. Po tym, jak zobaczyła siostrę w tej pięknej scenerii, uśmiechniętą i szczęśliwą, co chwila łapała się na myślach o tym, co teraz mogłaby robić Zmierzch, gdyby wciąż żyła. Czy byłaby już po mianowaniu na wojownika? Jakie imię nadałaby jej wtedy matka? Które z jej wielu wspaniałych cech wymieniłaby przed wszystkimi zebranymi kotami, witając ją jako nową dumę klanu?
Jak cicha kotka spędzałaby swoje dni? Czy wciąż byliby ze sobą tak blisko, ich czwórka przeciwko całemu światu? Która z umiejętności wojownika stałaby się jej największym atutem i sprawiałaby jej największą przyjemność, a która przysporzyłaby jej jakieś kłopoty?
Z kim by się zaprzyjaźniła? Czy jej serce zabiłoby mocniej na widok jakiegoś innego kota? Czy podzieliłaby się wtedy swoimi uczuciami z rodzeństwem? Co by powiedziała, gdyby Poranek zdradziła jej, że sama coraz bardziej lubi spędzać czas z Nocką, a jej serce zaczynało ostatnio bić odrobinę mocniej na jej widok?
Pytań było wiele. Odpowiedzi na nie miała nigdy nie poznać.
W takie dni kotka nie miała ochoty na nic, co nie było zwinięciem się w ciasną kulkę na własnym legowisku i przespaniem całego smutku czy ucieczką do lasu i wypuszczeniem własnych emocji poprzez atakowanie wszystkiego, co wpadnie jej w oko.
Tego dnia żadna z tych opcji nie wchodziła jednak w grę. Nawet jeśli Wroni Trans, zauważywszy jej stan, skrócił jej trening do minimum, Gęsi Wrzask miał jej samopoczucie w dupie.
Dlatego teraz stała przed nim, z całkowitą obojętnością wysłuchując kolejnego wywodu na temat swojej niekompetencji.
Gdyby był to inny dzień, nie wahałaby się z odpowiedzeniem mu w kilku, lecz dosadnych słowach, gdzie może sobie wsadzić kompetencję, skoro to on sam nie pokazywał jej jeszcze lekarstw na chorobę, o której chwilę wcześniej coś zrzędził. Teraz jednak czuła się zbyt zobojętniała w stosunku do całej tej sytuacji, by mieć ochotę choć uchylić pyszczek.
— Czasami naprawdę się zastanawiam, po chuj ja się tu produkuję, skoro ty najwyraźniej nie jesteś w stanie nauczyć się chociaż najprostszych rzeczy — prychnął.
— A wiesz, nad czym ja się czasami zastanawiam? — rzuciła nagle, sama nie wiedząc, skąd wzięła jad, który nagle ociekał z jej słów. — Na przykład nad tym, skąd wytrzasnąłeś takiego jedynego syna. Syn medyka, a chorowite chuche… — Nie dokończyła. Ból rozlał się po jej łopatce, tej samej, gdzie kiedyś zaatakowała zabita przez nią samotniczka.
— Myślałem, że po śmierci siostry zależy ci na nauce, ale najwyraźniej się myliłem. Może jeśli twoi ukochani Świt czy Brzask zaczną gryźć piach, nareszcie się ogarniesz i podejdziesz do sprawy właściwie. A teraz spierdalaj, nie chcę cię tu widzieć.
Nie krzyczał. Nie toczył piany z pyska. Po prostu mówił, tonem pozornie spokojnym jak nigdy, ale było to gorsze niż najgłośniejszy wrzask, niż najgłębsza rana. Słowa potrafiły ranić bardziej niż pazury czy kły, a ona zaatakowała go jako pierwsza.
Zacisnęła kły i odwróciła pyszczek, starając się ukryć przed nim łzy, które błyszczały w jej oczach.
— Gęsi Wrzasku, ja… — zaczęła cichutko, głosem jeszcze bardziej ochrypniętym niż zazwyczaj.
— Powiedziałem: spierdalaj.
Nie widziała innego wyboru, więc po prostu odeszła, uciekła, choć nie chciała nawet w myślach wypowiadać tego słowa. Nie zaszła daleko. Oddaliła się od legowiska medyka i całego obozu jedynie na tyle, by znaleźć ustronną kryjówkę wśród gęsto rosnących drzew.
To właśnie drzewa stały się jej ofiarami. Zaczęło się od nerwowego ostrzenia sobie pazurów, ale gdy po kolejnym zbyt nieuważnym pociągnięciu prawie uszkodziła sobie jeden z nich, ból rozsadzający jej łapę wywołał w niej jeszcze większą wściekłość. Rzuciła się więc na kolejny pniak, zaciekle tnąc korę, podgryzając wystające z ziemi korzenie i po prostu uderzając, raz za razem, ignorując to, że ból przenikał teraz większość jej ciała, a łzy spływały jej z oczu niczym ulewny deszcz.
Myśli kłębiły się jej w głowie tak bardzo, że zatraciła poczucie tego, na kogo jest bardziej zła — na siebie („Czy ci już kompletnie odbiło, kupo lisich bobków, że mówisz takie rzeczy do swojego mentora? Do kogoś, kogo, chuj wie jakim sposobem, polubiłaś i zaczęłaś bardzo cenić? Przecież to się prosiło o jebaną katastrofę!”) czy na Gęsiego („Durny stary dziad, wiedział, gdzie uderzyć, żeby zabolało najbardziej! Nawet jeśli ja mu wytknęłam to, jakim chuchrem jest ten cholerny kociak, mógł utrzymać jęzor za zębami! Nie ma pojęcia, jak się czuję, nie ma pojęcia, co się dzieje, i tylko wali na oślep, byle zadać ból. Nie jest tu lepszy ode mnie ani trochę, jebany staruch z mózgiem wściekłego uczniaka”). A może na jeszcze kogoś innego? Na Zmierzch, bo umarła? Na matkę, bo była liderką? Na swojego przodka sprzed mnóstwa pokoleń, przez którego jedną decyzję teraz miotała się od drzewa do drzewa, wyglądając zapewne jak obłąkana?
W końcu zabrakło jej tchu. Zadawszy ostatni, krzywy i słaby cios, osunęła się na ziemię, przyciskając do niej pyszczek, wbijając w nią pazury. Ogon energicznie podrygiwał raz w jedną, raz w drugą stronę, sierść była zjeżona, uszy płasko przylegały do czaszki, a wszystkie mięśnie napięły się w oczekiwaniu na atak na kolejnego urojonego przeciwnika.
Coś jednak zaszeleściło cicho z jej lewej strony, wynurzając ją nieco z gniewnego transu.
Dopiero wtedy dostrzegła czającą się za drzewem Jutrzenkę.
Po swojej szczerej pogadance od serca, przez kilka wschodów słońca spędzały ze sobą więcej czasu. Częściej rozmawiały, dzieliły się posiłkami, udzielały sobie wskazówek na tematy związane i niezwiązane z treningami. Potem jednak coś się zmieniło. Znowu się od siebie oddaliły, dały się pochłonąć swoim codziennym obowiązkom w dzień, a nocą kładły się do snu coraz dalej i dalej od siebie. Tak jakby nigdy nie miała być im pisana pełna bliskość, bliskość tak silna, jak pomiędzy Poranną a Świtającą i Brzaskową Łapą. Bliskość tak silna, jak ta, która istniała kiedyś pomiędzy Poranną a Zmierzchową Łapą…
— A ty co? — syknęła, podnosząc się. Kolejną falą agresji próbowała ukryć zawstydzenie tym, że siostra widziała ją w takim stanie. — Od dawna mnie szpiegujesz? Podobał ci się mój pokaz? Sekretnie lubisz oglądać to, jak inni są chwilowo słabi, słabsi od ciebie? — cedziła przez zęby.
Dopiero gdy zauważyła rozszerzające się w lęku i smutku oczy Jutrzenki, zrozumiała, że znowu to robi — zadaje ciosy na oślep, raniąc nimi bliskie sobie koty, które nie zawiniły w żaden sposób. Jeśli dzisiejszy dzień był wyzwaniem „nie zraź do siebie wszystkich swoich bliskich do następnego wschodu słońca”, Poranek właśnie zdecydowanie przegrywała.
Skuliła się i powoli ruszyła w stronę siostry.
— Jutrzenko, ja… Przepraszam cię, nawet nie wiesz, jak mi okropnie z tym, co właśnie powiedziałam… Nie zrobiłaś nic złego, to ja pierdolę głupoty i… Błagam cię, wybacz mi… — mówiła gorączkowo, czując, jak łzy ponownie napływają jej do oczu.
Nie mogła stracić kolejnej siostry przez swoją głupotę. Nie przeżyłaby tego.
<Jutrzenko?>
[trening medyka; 1726 słów]
[Przyznano 35%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz