Czas zapieprzał niesamowicie szybko. Imbirowa Łapa miał zaraz te cholerne dziesięć księżyców a jeszcze nie był wojownikiem. Była na to zła, a właściwie to na siebie. Nie na ucznia, czy system nauki, który musiała ułożyć sobie sama (nie oszukujmy się, z Bobrzą Kłodą nie szło niczego się nauczyć), tylko właśnie na samą siebie. Bardzo chciała pokazać, że coś potrafi, niemalże wręcz chorobliwie, przez co czasem na treningach za bardzo cisnęła biednego Imbira. Kocur jednak nie zostawał w tyle i zwyczajnie odbijał piłeczkę w postaci pyskówek. Właściwie to można powiedzieć, że znaleźli w pewnym sensie wspólny język, jeśli chodzi o wzajemne dogryzanie sobie. Żadne z nich nie pozostawało na tym punkcie w tyle a wspólne przekomarzania tylko dodawały wigoru ich treningom.
— Śmierdzi burzakami — warknął Imbir, strosząc futro na grzbiecie. Zboże która właśnie rozmawiała z Żytem przystanęła, zaciągając się powietrzem. Faktycznie, śmierdziało tymi cholerami, dumna ze swojego ucznia, że ten poczynił takie postępy, wypięła z dumą pierś do przodu. Rzeczna Bryza wraz z Karasiową Łuską wyszli na sam przód, nerwowo machając ogonami. Niespodziewanie jakiś zakuty łeb jednego z tych śmierdzących bobkojadów wyłonił się zza zwalonego pnia drzewa. Kilka kotów odłączyło do kompana, zaraz jednak stanęli jak wryci, gdy dostrzegli patrol klanu nocy. Zboże najeżyła się cała, zaś Imbirowa Łapa wydarł do przodu i nim ktokolwiek zdążył zareagować, rzucił się na jakąś niebieską kotkę. Żyto rzuciła jej zdziwione spojrzenie. Bengalka jednak wzruszyła tylko barkami i sama wraz z innymi rzuciła się do walki. Wściekłe syki, wrzaski oraz okładanie się pazurami. To nie było dla niej nic nowego, już tego doświadczyła. Złapała za ucho jednego z burzaków, szarpiąc wściekle, zaraz jednak przeciwnik zwiał spod jej łap, wraz z resztą wracając tam, skąd przyszli.
— Zboże! Twoje ucho! — miauknęła przejęta Karasiowa Łuska, na kilka uderzeń serca przerywając wylizywanie własnych zadrapań. Zdziwiona kocica podeszła do rzeki, przeglądając się we własnym odbiciu. Z jej pyska wydobyło się paskudne przekleństwo, którego lepiej nie przytaczać.
* * *
Weszła do legowiska Porannej Zorzy, czując, że śniadanie powoli wraca do jej przełyku. Zaduch jaki tam panował oraz woń ziół, która się mieszała nie była ani trochę przyjemna. Przysiadła z boku wraz z Imbirem, który skrupulatnie wylizywał podrapany nos, aż medyk się nimi zajmie. Płowy kocur właśnie kończył nakładać maść na kleszcza Owieczki. Gdzieś w głębi leżała Ropucha, która kilka dni temu skręciła przednią łapę.
— Imbirku, serdeńko! — miauknęła spanikowana kotka, gdy tylko dostrzegła swojego syna. Momentalnie poderwała się ze swojego posłania, w kilka uderzeń serca znajdując się przy dziecku — Kochanie, nic ci nie jest? Kwiatuszku, kto ci to zrobił? — jojczyła, aż Zboże wywróciła ślepiami.
— Daj spokój, Owcze Futerko, nic mu nie jest! — burknęła — To tylko kilka ran, a ty trzęsiesz się nad nim, jakby umierał! Chcesz żeby wyrósł na miękką faje jak połowa tego klanu? — syknęła mimowolnie zbyt ostro. Gdy zamknęła pysk miała ochotę strzelić się w łeb. Że też musi mieć taki niewyparzony jęzor...
< Imbir? >
Wyleczeni: Ropuszy Język, Owcze Futerko
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz