Uśmiechnęła się życzliwie i z lekkim rozbawieniem w jej stronę, mimo że gdyby była szczera, to by właśnie zrzędliwie westchnęła i kazała się małej kotce wynieść. To co, odpowiedzieć na to pytanie setny raz? Do dzieła...
— Nie jest niegrzeczne. Z resztą, słyszałam je tutaj tyle razy, że już przestałam jakkolwiek reagować — zachichotała, co jednak było prawdą. Przestała liczyć. Każdy z jakiegoś powodu tak bardzo musiał się interesować tym, jak się różniły od nich klany. Jak gdyby nie mogli na zgromadzeniu kogoś zapytać... idioci. — Przede wszystkim w klanach nie ma wiary we Wszechmatkę. Wątpię w to, że ktokolwiek z tamtych wie, kim ona jest. Wierzą w Klan Gwiazdy.
— Pani też wierzy? Co to jest? — dociekała szylkretka.
— Klan Gwiazdy to klan zmarłych kotów. Koty uważają, że każda gwiazda to zmarły, że wszyscy, którzy byli dobrzy za życia po śmierci odchodzą do miejsca, gdzie na wieczność będą szczęśliwi. Jednak te złe koty trafiają do Mrocznej Puszczy, ciemnego lasu, gdzie już na zawsze będą się błąkać w bólu — opowiadała. — Nigdy w to nie wierzyłam — prędko sprostowała, bo już w głowie słyszała następne pytanie małej kotki. — Ale większość kotów w klanach tak. Przestrzegają też świętego kodeksu ich przodków.
— Ooo... — miauknęła tylko mała. — Musiała się pani trzymać jakichś dziwnych zasad?
Jakby się nad tym zastanowić, to nie cały kodeks wojownika był do wyrzucenia. Ale zdecydowanie część z jego punktów była w stanie doprowadzić ją do białej gorączki.
— Cóż... — machnęła ogonem i przerzuciła go na drugą stronę. — Niektóre nie były bardzo logiczne. Na przykład dla medyków zabronione jest zupełnie posiadanie partnera i kociąt. Albo nie można zjeść przed zapolowaniem dla karmicielek i starszyzny. Albo kocię może zostać uczniem w wieku sześciu księżyców, nie mniej.
Na pysku szylkretki malowało się niemałe zaskoczenie, że klany potrafią zakazać tak przyziemnych rzeczy.
— Dlaczego?
— Ich się spytaj — zaśmiała się krótko ruda. — Czczą go od setek księżyców. Trudno będzie im to zmienić. A teraz wybacz — wstała, otrzepując się z drobinek kurzu — muszę się czymś zająć. Do następnego!
Zająć? Chyba wymywaniem futra. Po prostu nie chciało jej się gadać z dzieciakami. Znowu.
***
Z uśmiechem na pysku podziwiała, jak Leszczyna siedzi przed obliczem Agresta, staje się wojownikiem. Nie dlatego, że była dumna z jej postępów. Nawet nie dlatego, że w końcu się czegoś nauczyła na tyle, by zostać mianowaną. Odetchnęła z ulgą, że już za parę uderzeń serca skończy się ten koszmar budzenia czarnej co rano, słuchania przez całą drogę jej jojczenia na temat tego, jak się może utopi w kałuży albo gołąb ją porwie, próbowania wbić jej czegoś pożytecznego do łba i wyczerpany powrót.
— Ja, Agrest, przywódca Owocowego Lasu, wzywam moich walecznych przodków, aby spojrzeli na tego ucznia. Trenował pilnie, aby poznać zasady naszej społeczności. Polecam go wam jako kolejnego wojownika. Leszczyno, czy przysięgasz przestrzegać wszystkich zasad i chronić swój klan nawet za cenę życia? — zapytał.
— Przysiegam — odpowiedziała podekscytowana kotka, przebierając końcówką ogona.
— W takim razie nadaję ci miano wojownika. Owocowy Las ceni twoją spostrzegawczość i siłę, oraz wita cię jako nowego wojownika.
Wszystkie zgromadzone koty zaczęły skandować imię nowo upieczonej wojowniczki, która z szerokim uśmiechem na twarzy odwróciła się i przeszła eleganckim krokiem w stronę swojej rodziny i przyjaciół. Inne koty szybko zgromadziły się wokół niej, by rzucić miłym słówkiem.
— Gratulacje — mruknęła tylko szorstko ruda, widząc oceniający wzrok Leszczyny. Obie były zadowolone z tego, że to prawdopodobnie ostatnie słowa, które między nimi padają.
— Dzięki — odmiauknęła i rzuciła się dalej w gąszcz wiwatów. Daglezjowa Igła prychnęła, mając nadzieję, że nikt tego nie zauważył.
— To była pani uczennica, prawda? — nawiedziła ją od tyłu Gracja, którą rozpoznała zanim jeszcze skończyła zdanie. Nastroszyła włosy na grzbiecie, ale czym prędzej je ułożyła do pierwotnego stanu i obróciła głowę w stronę małej uczennicy. Musiała się tu tak kręcić?
— Tak, była. Cieszę się, że skończyła trening — powiedziała ciepłym tonem i nie kłamała. W końcu nie musiała się zajmować tym mysim móżdżkiem.
— Myśli pani, że niedługo ja też go skończę? — spytała, na co w duchu Daglezja zdębiała. Że jak? W ogóle nie obchodziły ją sprawy jakichś bachorów. Czy pamiętała, kto w ogóle ją uczył? Ah tak, Kamyczek. Przecież tej biedaczce poumierało już tylu mentorów, że to aż śmieszne.
— Jak się postarasz to na pewno — odpowiedziała jedynie, klepiąc Grację po głowę. — Właściwie, dlaczego szkolisz się na stróża? Jestem pewna, że sprawdziłabyś się w poważniejszej roli — zapewniła. Nie widziała powodu, by córka lidera była stróżem, odpowiadającym co najwyżej za zmianę mchu w jej legowisku. Durne, by aspirować na bycie gościem od posyłek, u którego najambitniejszym zadaniem będzie zaniesienie królowej ziarnek maku. Że też Agrest się na to zgodził...
<Gracjo?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz