*już jakiś czas temu, przed Porą Nagich Drzew chyba, a już na pewno zanim Śmierć wbił pazury w grzbiet Jutrzence*
Szła samotnie przez las na terytorium Klanu Wilka. Nie była jakoś bardzo daleko od obozu. Wyszła na spacer, by spróbować dalej ćwiczyć nie skakanie na każdy pojedynczy szmer. Tak jak mówił Szepcząca Pustka, nie ma się co martwić, kosmiczna energia, tak, energia…I wrzaski…
Ej zaraz, co?
Mimo strachu, jaki odczuła w pierwszym momencie, który spowodował, że całe jej futro stanęło dęba, ruszyła w stronę, z której dochodził dźwięk, zatapiając się w gąszcz ciasno rozmieszczonych drzew i krzewów.
Bo znała dobrze osobę, która tak krzyczała.
Martwiła się, martwiła, że coś się stało. Że może Poranek ktoś zaatakował. Nawet jeśli była słaba, może chociaż odciągnie przeciwnika, a Poranek zdoła sprowadzić pomoc albo zaatakować rozproszonego samotnika i go pokonać…
Jakie było więc jej zdziwienie, gdy przy niebieskiej nie dostrzegła nikogo innego.
Szara zachowywała się jak obłąkana. Rwała korę, gryzła korzenie drzewa, jakby to zrobiło jej niewyobrażalną krzywdę. Czy drzewo mogło kogoś uderzyć? A jeśli tak, to na tyle mocno, by Poranek tak się wściekła? Nie, to nie było to. Szczególnie, że po pyszczku siostry spływał potok łez, a krzyki zdawały się nieomal płaczem, lamentem, jakby obdzierali ją ze skóry, a ona sama jedocześnie obdzierała ich ze wściekłością dzika.
Chciała podejść, pomóc, uspokoić, ale łapy nie chciały się ruszyć. Nie miała na tyle odwagi, by po prostu podejść i liczyć na to, że zaskoczona jej obecnością kocica nie zada jej potężnego ciosu, a tego na pewno bura nie chciała.
Po dłuższym czasie takiego wyżywania się na niczego winnych roślinach, Poranek opadła na ziemię, wbijając w podłoże swe pazury. Ogon siostry podrygiwał raz w jedną, raz w drugą stronę, niczym bicz. Szare uszy płasko przylegały do czaszki.
Jutrzenka…
Nigdy nie widziała jeszcze siostry w takim stanie.
W końcu przemogła się. Zdobyła się na odwagę. Raczej Poranek ją w końcu już teraz zauważy szybciej, niż zdąży zaatakować biedną burą. Powoli, ostrożnie ruszyła przed siebie, wysuwając się powoli zza drzewa, które do tej pory chroniło ją przed wściekłym, a zarazem smutnym spojrzeniem siostry.
Poranek kiedyś jej pomogła. Może i nie na krótko, ale ich relacja w tamtym czasie była ciut lepsza niż wcześniej. I mimo, że to się rozpadło, a wsparcie tak szybko zniknęło, jak przyszło, Jutrzenka miała zamiar odwdzięczyć się siostrze. Porozmawiać. Pomóc.
— A ty co? — niespodziewanie syknęła jej siostra, podnosząc się, na co od razu bura zatrzymała się w pół kroku. — Od dawna mnie szpiegujesz? Podobał ci się mój pokaz? Sekretnie lubisz oglądać to, jak inni są chwilowo słabi, słabsi od ciebie? — cedziła przez zęby.
Oczy zajęczo pręgowanej rozszerzyły się do wielkości spodków, a ta położyła po sobie uszy, cofając łapę.
Mogła jednak zignorować te krzyki.
Może wtedy żyłaby w głębokiej nieświadomości, jak bardzo dla siostry musiała być obca, iż ta nie wiedziała, że nigdy nie chciałaby dla niej źle, nawet przez chwilę. Bura wbiła spojrzenie w ziemię.
— Jutrzenko, ja… Przepraszam cię, nawet nie wiesz, jak mi okropnie z tym, co właśnie powiedziałam… Nie zrobiłaś nic złego, to ja pierdolę głupoty i… Błagam cię, wybacz mi… — zaczęła miauczeć błękitna gorączkowo, nieco drżącym głosem.
Starsza z sióstr uniosła spojrzenie, po czym zbliżyła się o kilka kroków do młodszej. Delikatnie zbliżyła się po czym przytuliła swą siostrę.
To nie była wina Poranek. Jutrzenka uznała, że powinna była albo się zmyć wcześniej, albo być przygotowaną na coś takiego. Mimo że słowa siostry wbijały się w jej serce niczym igły i dudniły w czaszce niczym echo, wiedziała, że to ona, pierwszy raz chyba od zawsze, potrzebowała więcej wsparcia i była w gorszym stanie, niż ona sama.
— Ni-nie gni-gniewam się. J-ju-już wsz-wszy-wszystko do-dob-dobrze, sio-siostrzyczko — miauknęła, starając się otoczyć niebieską całym ciepłem i miłością, jaką tylko miała w swoim małym, strachliwym sercu.
Dość szybko usłyszała wzmożone siorbanie, a futro burej stało się mchem dla Porannej Łapy.
— C-c-cokolwiek si-się dzi-dzie-dzieje… wi-wiedz ż-że j-je-jestem p-przy t-to-tobie… i z-za-zawsze m-mo-możesz d-d-do m-mnie p-po-podejść a j-ja ci p-po-pomogę j-ja-jak t-ty-tylko u-umiem — zapewniła żółtooką.
Siedziały więc tak w milczeniu, otoczone gąszczem lasu, który chronił je przed ciekawskimi spojrzeniami i pozwolił na to, by Poranek mogła ukoić nerwy.
***
*Pora Nowych Liści*
Zaczęła trenować. Najczęściej jak mogła.Ostra Kostrzewa dobrze przyjęła jej chęć nauczenia się w końcu, jak prawdziwie walczyć jak wilczak, a także jak miejski rozbójnik.
Pokazała jej, jak oskórować zwierzę. Objaśniła ruchy bitewne. Na każdym treningu zaczynały od walki.
Z każdym dniem Jutrzenka się poprawiała. Zadawała ciosy z precyzją, wykorzystując swoją przewagę w szybkości i unikach. Atakowała, gdy dostrzegała lukę w obronie przeciwnika. Wykorzystywała każdą słabość i każde rozproszenie.
Tak jak powinna była już dawno.
Kostrzewa rzuciła się w jej stronę. Tym razem jednak, coś się zmieniło.
Jutrzenka poczuła ostre pazury na swym boku.
Odskoczyła. Mierząc mentorkę chłodnym spojrzeniem pistacjowych oczu.
Skoro chciała walczyć z pazurami, to niech będzie.
Starsza ponownie rzuciła się w się w jej stronę. Jutrzenka zrobiła unik, po czym nim srebrna zdążyłaby zareagować, uniosła łapę, wysunęła pazury i przejechała jej nimi po pysku.
Zaskoczenie, jakie widziała w niebieskich oczach w tamtym momencie, chyba jeszcze nigdy się w jej obecności w nich nie pojawiło.
Nie czekała na to, aż mentorka się opamięta. To była walka, nie zabawa w ruszam się ja, potem ty i tak dalej.
Rzuciła się na szylkretkę. Uderzyła w jej bok. Ta odskoczyła, ale nie bez draśnięcia.
Stały tak, naprzeciwko siebie. Jutrzenka z kamiennym pyskiem, obserwując uważnie spod przymrużonych oczu swą mentorkę, zaś Ostra Kostrzewa przyglądała jej się z czymś na wzór zdziwienia, wściekłości, jak i dumy.
Srebrna ponownie przypuściła atak. Drasnęła ją, ale lekko, bo młodsza szybko się odsunęła. To był jej atut.
Jutrzenka ponownie skorzystała z okazji i nadepnęła na łapę matki mistrzyni, której równowaga po ataku była zachwiana. Ta wydała z siebie syk, próbowała uderzyć w jej pysk, jednak bura odskoczyła, następnie odbiegając i zwiększając między nimi dystans.
— Moje szkolenie jednak coś dało — stwierdziła starsza, a na jej pysku zagościł lekki uśmiech, nim niespodziewanie nie rzuciła się na nią i nie przyszpiliła jej do ziemi.
Zwód samą sobą.
To uczucie znów wypełniło jej ciało.
Dała się przyszpilić.
Uderzyła z całej siły w brzuch Kostrzewy, nie hamując się. Ani grama litości w walce, tą zasadą kierował się prawdziwy wojownik.
Dawna samotniczka wydała z siebie syknięcie bólu, ale nie ustąpiła.
Czuła taki ogromny wstyd.
Była taka mizerna. Trening wyrobił jej mięśnie, ale wciąż jej siła nie była wystarczająca.
W nagłym przypływie zimnej wściekłości, na siebie samą, na swoje ciało, na swoją dawną naiwność ponownie uderzyła w Kostrzewę. Tym razem efekt był większy, bo ta skrzywiła cały pysk, rozluźniając chwyt. Tak też Jutrzenka nie zostawiając przeciwniczce ani chwili na wytchnienie, ponownie przywaliła z całej siły w jej spodnią część ciała, tym razem prosto w dół klatki piersiowej.
Dzięki temu była w stanie odepchnąć osłabioną wojowniczkę i oswobodzić się, oddalić, a następnie rzucić na srebrną z wysuniętymi pazurami. Ta nie była dość szybka, ani zwinna. Przetoczyły się po ziemi, wzniecając źdźbła trawy w powietrze. Terminatorka drapała w pysk, brzuch, w każde miejsce, w które miała dostęp, uderzała w klatkę piersiową Kostrzewy, by zadać jak największy ból, jak najbardziej otumanić przeciwnika. Starsza nie dawała jednak za wygraną, zaczynając kłapać szczękami, próbować wgryźć się w jej łapy, zatopić w nich kły. I udało jej się.
Jutrzenkowa Łapa poczuła ostry ból, gdy tylko starsza zacisnęła na niej swe szczęki. Córka Szakal tylną łapą kopnęła leżącą przeciwniczkę w brzuch. Ta rozluźniła chwyt, co pozwoliło młodszej wyciągnąć łapę z jej pyska.
— Wystarczy już — warknęła starsza. Zajęczo pręgowana po chwili odsunęła się. Nie mogła być pewna, czy to nie był blef, czy starsza znowu nie zaatakuje by pokazać jej, że ma nie dawać wrogowi szansy. Ostra Kostrzewa nie wyglądała jednak na skłonną do kontynuacji pojedynku. Obie nieźle się poraniły, choć znacząco więcej obrażeń otrzymała starsza. Jej futro było rozczochrane, część kęp leżała jeszcze wokoło gdzieś między roślinnością, a po pysku dalej spływały stróżki krwi.
— Dobrze. Bardzo dobrze. Wzięłaś się w końcu w garść. Już niedługo będziesz mogła zostać mianowana — stwierdziła mentorka.
— Idźmy do Szakalej Gwiazdy — powiedziała chłodno bura z pewnością w głosie.
Jej siostry zostały mianowane. Świt i Poranek zostały Ostatnim Świtem i Porannym Zewem. Z ich miotu poza nią samą stanowisko ucznia dalej zajmował jedynie najstarszy z miotu Brzask. Nie szło mu tak dobrze jak reszcie. Był mocno w tyle. Do tego niedawna kontuzja porą nagich drzew nie pomagała. Chciała to wykorzystać. Nie mogła być ostatnia. Pragnęła im wszystkim pokazać. Pokazać, na co ją stać. Zostać wojowniczką przed Brzaskową Łapą. Utrzeć mu nosa.
Być lepszą niż on i wpędzić go we wstyd i hańbę.
Teraz to on będzie zakałą rodziny, choćby na krótką chwilę, bo najpewniej podniesie się na łapy. Choć nigdy już nie zmaże tego, że Jutrzenka, ta sama Jutrzenka, którą kopał w żebra i smarował śniegiem by się rozchorowała, ta sama Jutrzenka, której dokuczał i nazywał wronią strawą będzie tu wygraną.
— Jesteś tego pewna? — spytała Ostra Kostrzewa, mierzącą ją chłodnym spojrzeniem.
Młodsza skinęła głową.
— Dobrze więc. Jutro porozmawiamy z liderką.
***
Stanęły przed legowiskiem przywódczyni. Obie z powagą, obie z chłodem.— Szakala Gwiazdo? — zawołała do środka matka Wilczej Tajgi, chcąc sprawdzić, czy liderka jest u siebie i czy je przyjmie.
Gdy tylko dostały pozwolenie, weszły do środka siedziby Szakalej Gwiazdy. Ta spojrzała na nie z błyskiem w ślepiu. Uśmiech na pysku liderki jednak szybko zniknął, kiedy zauważyła, że obie najprawdopodobniej przyszły w dość ważnej sprawie.
— Witaj, Ostra Kostrzewo. — złota skinęła srebrnej głową. — Co cię tu sprowadza? Czyżby Jutrzenkowa Łapa była gotowa na pierwszą walkę?
— Tak. Jest gotowa — rzekła mentorka. Jutrzenka również potwierdziła skinięciem głowy, bez żadnego wyrazu na kamiennym pysku. Obawy kłębiły się gdzieś, ale były tłumione przez panujące od czasu zdrady Białej Śmierci emocje, będące determinacją i chęcią pokazania innym, że jest więcej warta, niż wszyscy myśleli. Przestania być słabą, aby każdy, kto spróbuje zrobić jej krzywdę, pomyślał dwa razy.
Szakal machnęła ogonem na odpowiedź, jak gdyby pragnęła przegonić upierdliwą muchę czającą się wśród mchu.
— Rozumiem, w takim razie niech twoja uczennica stawi się jutro przed pniem lidera o wschodzie słońca. Zawalczy z Rozwydrzoną Łapą, która już miała wystarczająco dużo czasu na opanowanie naszych technik.
W oku Jutrzenki dosłownie na malusieńki moment coś błysnęło.
Wiedziała, że było mało opcji. Poza jej bratem uczniów gotowych do walki o tytuł wojownika, nie będących jakimiś podlotkami, było tylko troje.
A z wszystkich możliwych dostała…
Ją.
Rozwydrzoną Łapę.
Ukaraną za złe zachowanie na zgromadzeniu, za zaatakowanie Stokrotkowej Polany. Kotki pogardzanej przez cały klan. Znanej ze słabości. Będącej hańbą.
Czyli… tak widziała ją matka.
***
Wiedziała, iż ta walka, ze względu na to, między kim miała się odbyć, nie będzie postrzegana jako jej wygrana, jeśli zdoła pokonać przeciwniczkę.Będzie postrzegana jako minimum.
Dwie zakały klanowe. Rozwydrzona Łapa i Jutrzenkowa Łapa. Jedna, która sprawiła kłopoty i doprowadziła do kompromitacji ich klanu, która miała ledwo jakie prawa, druga, ona sama – uznawana za płaczliwą, nic nie wartą beksę, hańbiącą honor swej rodziny.
Chciała się wykazać. Pokazać, że stała się silna, silniejsza niż kiedykolwiek inni mogliby to sobie wyobrazić. Chciała pokazać, na co ją stać. A zamiast tego… Czuła jeszcze większą presję, jeszcze większą pogardę płynącą od klanu.
Jutrzenka stanęła przed legowiskiem liderki.
W związku z tym wszystkim... Miała do niej jeszcze jedną sprawę.
— Szakala Gwiazdo? — zawołała do środka. Podejrzewała, że matka pewnie już się obudziła, albo właśnie jej ciało do tego dążyło. W końcu musiała być gotowa na ceremonię, jakieś śniadanie, wymycie futra i te sprawy. Miała więc nadzieję, iż kocica przyjmie ją do siebie.
— Tak? — miauknęła lekko. Jej głos wskazujący na niedawny sen rozniósł się po legowisku w postaci echa, docierając do uszu uczennicy. — Masz jakąś... kwestię do omówienia?
Bura na głos matki weszła do środka, po czym skinęła głową, a następnie kontynuowała.
— Tak. Jeśli to nie problem oczywiście — dodała, chyląc głowę z szacunkiem. Musiała okazać liderce wyraźny szacunek. W końcu… nawet nie wiedziała, czy ta uważa ją faktycznie za godną bycia jej córką, czy tylko udaje, albo sama nie zdaje sobie sprawy z tego, jak podświadomie ją widzi.
Szakala Gwiazda zmrużyła oczy i wstała, by podejść do terminatorki.
— Kiedy jesteśmy jeden na jeden, nie ma potrzeby na oficjalne rozmowy. — Wyjęła pazur i przesunęła nim młody liść, który akurat wpadł do nory. — Możesz mówić, co ci na duszy leży.
Wiedziała, że nie może. Śmierć nauczył ją jednego… pokładanie większego zaufania… mogło nie być właściwe. Miała zamiar więc tego unikać.
— Chciałabym, żeby człon Jutrzenka zniknął z mojego imienia. Na dobre — walnęła prosto z mostu, skoro matka chciała szczerej rozmowy.
Szybko dostrzegła, jak mimika dziko pręgowanej zmienia się. Szakal wyglądała chwilowo na zmieszaną, jednakże jej kamienna twarz wstąpiła ponownie na swe miejsce, by przykryć emocje kotłujące się w sercu. Była teraz zła czy zaskoczona - nie dało się stwierdzić. Mimo wszystko z pewnością atmosfera zgęstniała, gdy jej źrenice skurczyły się do szerokości szpilek.
— Dlaczego? — zapytała, górując nad burą — Czy coś z tym członem jest według ciebie nie tak?
Zastanawiała się. Czy kocica potraktowała to jako kwestię dotyczącą jej samej? Tego, że to ona nadała jej imię? Uznała to, iż córka kwestionuje jej wybór imienia za coś niegodnego?
Niezależnie od tego, Jutrzenka miała zamiar kontynuować.
— Zmieniłam się. Jestem inną osobą. To imię... będzie tylko innym przypominało o tym kim byłam. A nie jestem już Jutrzenką — stwierdziła z powagą. Po chwili dodała jeszcze — więc jeśli nie będzie ci to przeszkadzać... to wolałabym coś innego. Coś co... zmieni mój wizerunek w oczach klanu — nie zdążyła przygryźć się w język. Nie chciała podać tak dokładnego motywu. Głupia Jutrzenka... zaraz już nie Jutrzenka, jak się powiedzie.
Złotawa kotka krótko wypuściła powietrze z pyska.
— Rozumiem twoje podejście, jednak to nie imię definiuje daną osobę, a czyny. Powinnaś o tym wiedzieć - wyłącznie głupcy patrzą na koty tak powierzchownie. Ci, co mają umysł, dojrzą twój prawdziwy potencjał. — powiedziała cicho, aby tylko one dwie usłyszały treść rozmowy. — Jeżeli jednak tak bardzo ci na tym zależy, by zostawić symbolicznie przeszłość za sobą, mogę ci zmienić imię. Nie gwarantuję jednak, iż będzie tobie odpowiadać.
Skinęła głową.
— Nawet mądrym słowa potrafią przyćmić umysł — szepnęła cicho, po czym pochyliła łeb. — Dziękuję, mamo — dodała jeszcze nieco mniej poważnym, cichszym, cieplejszym tonem, bardziej przypominającym dawną ją. Dawną ją, którą pragnęła pogrzebać żywcem. Której okropny głos w głowie a także chwasty strachu chciała wyrwać z korzeniami i spalić na popiół.
— Proszę. — Odpowiedziała tylko starsza z kocic i wyszła ze swojej nory, aby zwołać zebranie klanu, gdyż słońce już nieomal wzeszło.
Nadszedł czas.
Koty zebrały się. Jutrzenkowa Łapa stanęła w odpowiednim miejscu, czekając na przybycie Rozwydrzonej Łapy. Musiała szybko wypuścić z siebie emocje. Nie mogła ich odczuwać. Nie mogły na nią wpłynąć takie rzeczy jak analizowanie rozmowy z matką, jak zastanawianie się, czy nie popsuła ich relacji, czy na to, czy da radę.
Już niedługo potem dwie terminatorki stanęły naprzeciw siebie, czekając na sygnał rozpoczęcia walki.
Musiała wygrać. I to wygrać z mocą. By zasłużyć na imię. Zasłużyć na przestanie bycia Jutrzenką. Jeśli jej się nie uda…
To korzenie sięgają głębiej, niż myślała, a sama roślina jest silniejsza, nawet po wyplewieniu zostawiła swe nasiona, które potem kiełkują i znów niszczą zadbaną przestrzeń.
Dość szybko dostrzegła, że oczy starszej uczennicy zdawały się jakby mokre.
Czyżby miała zaraz się rozpłakać?
Dla kogoś takiego nie było przecież miejsca w Klanie Wilka. Jutrzenka przekonała się o tym na własnej skórze. Zastanawiała się w sumie… kim klan bardziej pogardza… nią czy stojącą przed nią córką Lwiej Grzywy.
Przynajmniej dla samej Jutrzenki, odpowiedź zdawała się nie być oczywista.
— Zaczynajcie — donośny głos Szakalej Gwiazdy wypełnił powietrze.
Nim zdążyła cokolwiek zrobić, Rozwydrzona Łapa skoczyła, podcinając ją. Bura nie zdążyła się otrząsnąć z zaskoczenia, nim starsza nie przejechała jej po boku pazurami.
Była szybka.
Szybsza niż przewidywała.
Nim zdążyła by oddać przeciwniczce, ta uciekła ile sił w łapach.
Ostra Kostrzewa uczyła ją, że nie można nadmiernie uciekać. Że trzeba stawiać czoło wrogowi. Jutrzenka więc pomieszała w swej walce techniki, tak, aby nie oddalać się za bardzo, ale jednocześnie dostatecznie.
Najwyraźniej siostry Pierzastej Łapy tego nie nauczono, albo ta miała to gdzieś.
A to…
A to stanowiło wyzwanie, bo z takim przeciwnikiem zajęczo pręgowana jeszcze nie miała do czynienia.
Ledwie zdążyła wstać, nim czarna nie przypuściła kolejnego ataku, tym razem pod nieco innym kątem. Na szczęście dla Jutrzenki jednolita nie zaskoczyła jej na tyle, aby nie zdążyła zrobić uniku.
Odsunęła się na największą odległość, na jaką zdołała, szybko analizując sytuację.
Teraz zrozumiała…
Że z taką taktyką, jakiej używała czarna, szanse na wygraną przez którąkolwiek z nich…
Były podobne.
Musiała.
Musiała dać z siebie wszystko.
Kotka zwana dawniej Nocną Łapą znów zaatakowała. Jutrzenka celowo w ostatniej chwili uchyliła się, by nie dać przeciwniczce dość czasu na reakcję i móc zadać szybki cios. Udało jej się zadrapać bark Rozwydrzonej Łapy, nim ta nie odepchnęła jej i uciekła na drugą stronę pola bitwy.
Jutrzenka ruszyła za nią. Jednak ta szybko odwróciła się, a nim młodsza zdążyłaby zorientować się w sytuacji, dostała mocny cios w szczękę.
A ta wronia strawa znowu zwiała.
Miała ochotę krzyczeć z frustracji, ale zamiast tego po prostu walczyła. Tak, jak umiała, próbowała dorwać uczennicę Gęsiego Wrzasku, raz na jakiś czas starając się doprowadzić do tego, by starsza sama do niej podeszła.
Ale to mało dawało.
Obie otrzymywały podobne ilości ran w podobnym okresie czasowym. Tak więc po jakimś czasie Jutrzenka zorientowała się, że to nie wypali. Będą się męczyć bez końca i o wygranej zadecyduje to, która była bardziej wytrzymała i miała więcej siły. A obie były podobne w tych dwóch kwestiach, przy czym czarna przez dłuższy trening miała lepiej zbudowane mięśnie. A to szło na niekorzyść Jutrzenki.
Cała ta walka de fakto była niczym ruletka.
Ruletka, która ani trochę jej nie sprzyjała.
A starszej tak.
Za którymś razem, zamiast podążać za Rozwydrzoną Łapą, po prostu stanęła w miejscu, wbijając w nią swe pistacjowe ślipia.
Jeśli czarna chciała wygrać, będzie musiała podejść do niej. Jutrzenka nie miała zamiaru dłużej za nią biegać jak głupi kociak podczas zabawy w berka.
Jeśli Nocna sama będzie podchodzić, zużyje więcej energii, będzie bardziej zmęczona, a to przekładało się na większą szansę popełnienia błędu, który w końcu musiał nadejść. A bura, gdy tylko taki się pojawi, miała zamiar go wykorzystać, by obrócić losy walki.
Rozwydrzona Łapa zdawała się być zaskoczona. Wahała się, nim nie rzuciła się w jej stronę.
Spróbowała uderzyć. Zadrasnęła Jutrzenkę, ale tej też udało się zadać cios. Tak więc starsza uczennica uciekła w dalszą część pola bitwy, aby znów móc zaatakować z oddali.
I tak w kółko.
A z każdą kolejną taką sekwencją, czarna była coraz bardziej zmęczona. Bardziej dyszała. Coraz wolniej się poruszała. Mniej precyzyjnie zadawała ciosy.
Mimo to Jutrzenka oberwała w pewnym momencie znów w pysk. I gdy już myślała, że czeka je kolejna rundka…
Rozwydrzona Łapa potknęła się o korzeń.
Jutrzenka nie czekała.
Od razu rzuciła się na czarną. Dopadła ją w swe szpony, i nie zamierzała puszczać.
Musiała pokazać, do czego jest zdolna.
Nie pozwalała czarnej uciec, niczym drapieżnik nie pozwalający na to samo zwierzynie.
Źrenice pistacjowych oczu zmniejszyły się do poziomu ledwo widocznych, czarnych jak noc kresek.
Zaczęła drapać po najczulszych miejscach ciała. Tak jak uczyła Kostrzewa. Waliła w głowę starszej, a potem zaczęła drapać jej brzuch, jednocześnie szczękami chwytając jej kłaki, przyozdobione ziemią po upadku, i rwała. Nie zwracając uwagi na krzyki, próby odepchnięcia, łkanie, niczym bestia, bez opamiętania wyrywała futro, drapała czułe punkty, uderzała w żebra aby zadać jak największy ból.
Czuła na sobie ich spojrzenia. Całego klanu. Niech patrzą, niech patrzą i widzą, że nie jest już słaba. Że potrafi zadawać ból bez mrugnięcia okiem. Że jest prawdziwym Wilczakiem, godnym potomkiem Irgowego Nektaru, materiałem na oddanego kultystę.
Nawet nie była świadoma, że jednocześnie z precyzyjnym zadawaniem ciosu, wyładowuje na swojej przeciwniczce całą frustrację, smutek i żal, jakie kotłowały się w niej przez te wszystkie księżyce.
Nie wiedziała, ile to trwało. Może chwilę, może więcej niż chwilę. Ale w pewnym momencie, pośród tłumu dostrzegła wbite w nią, przerażone ślipia.
Ślipia jej własnej siostry.
Poranek.
Widziała smutek i strach w jej oczach.
Może i większości już nie ufała, ale…
Ale zależało jej na Poranek.
Ona przynajmniej się starała być dla niej oparciem na dłużej.
Zaprzestała maltretowania skulonej kotki pod sobą. Z kamienną miną przybiła czarną do podłoża. Postawiła łapę na łbie Rozwydrzonej Łapy, przybijając ją mocno do ziemi, ale nie robiąc nic więcej. Skierowała spojrzenie chłodnych, przymrużonych, pistacjowych oczu na matkę.
Miała nadzieję, że to wystarczyło, by dać jej tytuł wojownika. Bo mimo wszystko…
Nie miała zamiaru zniszczyć relacji z Poranek.
I o dziwo…
Na pysku matki nie dostrzegła tylko uznania za wygraną walkę…
Ale też lekki, ledwo widoczny, pewnie niezauważalny dla innych, dalej znajdujących się kotów…
Uśmiech?
— Wystarczy — rzekła matka. Jak na zawołanie Jutrzenka odstąpiła od Rozwydrzonej Łapy, podchodząc bliżej do pniaka, z którego to przemawiała liderka — Ja, Szakala Gwiazda, przywódca Klanu Wilka, wzywam moich walecznych przodków, aby spojrzeli na tę uczennicę. Trenowała pilnie, by zdobyć doświadczenie niezbędne do ochrony klanu i jego członków. Polecam ją wam jako kolejnego wojownika — z jednej strony… wiedziała, że wygrała. Wiedziała, że pokonała Rozwydrzoną Łapę, dosłownie wbijając ją w ziemię. Ale ta wizja, jej, w takiej sytuacji, w momencie ostatecznej wygranej, zdawała jej się tak nierealna, że nie do końca wierzyła w to, co się właśnie działo — Jutrzenkowa Łapo, czy przysięgasz przestrzegać praw nadanych przez twojego przywódcę i chronić swój klan nawet za cenę życia?
To. To był ten moment.
Moment, w którym powinna wyrzucić resztki tego, co zostało z dawnej jej samej, z Jutrzenki. Zniszczyć. Zgnieść i wyplenić, a na tego miejsce zasadzić nowe, piękne kwiaty sukcesu i siły.
Moment, w którym otrzyma nowe imię.
— Przysięgam — rzekła z powagą, a zarazem pewnością w głosie.
Nie była w stanie się jednak uśmiechnąć, nawet na ułamek uderzenia serca, mimo że spełniła marzenie, że jej się udało.
— Mocą naszych potężnych przodków nadaję ci imię wojownika. Jutrzenkowa Łapo, od tej pory będziesz znana jako Zaranna Zjawa. Klan ceni twoją determinację i spryt, oraz wita cię jako nowego wojownika Klanu Wilka.
Matka dotknęła pyskiem jej głowy, a sama Zaranna Zjawa polizała jej bark, pieczętując swą pozycję.
Wstała, a za nią, o dziwo, czego się nie spodziewała, rozległy się wiwaty.
I mimo, że wiedziała, że na nie zasługuje, że uczucie szczęścia i jakaś namiastka spełnienia były w jej wnętrzu, tak…
Były tłumione przez wdzierające się w jej umysł zawiedzenie, żal do samej siebie, smutek i wstyd, że zraniła w jakiś sposób, choć nie wiedziała do końca jaki, Poranny Zew.
Może też przerażenie samą sobą, że wcześniej nie przestała zadawać ciosów Rozwydrzonej Łapie.
Tak też mimo, iż nocne czuwanie, które następnie nadeszło, uspokoiło jej umysł…
Było istną katorgą.
***
Wyszła z obozu. Teraz mogła korzystać z tego, że nie była już w nim uwiązana z powodu rangi, musząc prosić o pozwolenie na samotny spacer lub polowanie.Jak bardzo by chciała, nie była w stanie się otrząsnąć. Wyzbyć się uczuć. Wściekłości i żalu do Białej Śmierci, do tak wielu kotów, które ją skrzywdziły, albo biernie patrzyły, jak jest krzywdzona lub tego nawet nie dostrzegały. Do systemu, do tego, jak obojętni wobec cierpienia własnych pobratymców byli inni wilczacy.
I do samej siebie. Do tego, że dawna słabość była dalej przynajmniej przez nią samą odczuwana, choć wypływała już teraz na wierzch kamiennego, chłodnego pyska niezwykle rzadko. Do tego, że nie potrafiła samej siebie zadowolić i dalej czuła się jak zakała, hańba całej rodziny, jakby nie zrobiła dostatecznie dużo, nie wyniosła się ponad własne trudności.
Oraz do tego, że była tak znieczulona, tak okrutna wobec Rozwydrzonej Łapy, która musiała mieć jakieś znaczenie dla Poranek. Tak też wyżywała się na korze, roniąc łzy. Wyżywała, tak jak wtedy na starszej od siebie uczennicy. Tak jak niedługo po dniu, w którym Biała Śmierć nieomal pozwolił jej zginąć. Tak jak za każdym razem, gdy czuła że nie może już dłużej wytrzymać, że ogarnia ją obłęd i chaos i że nie chce, aby ujrzał on światło dzienne w obecności innych kotów.
Jak za każdym razem, gdy czuła się jak najgorsze ścierwo, łajza, a teraz potwór.
W końcu, gdy jej łapy bolały ją niemiłosiernie, a nawet plamiły ziemię czerwoną cieczą, opadła na podłoże, po prostu płacząc i zakrywając swe ślipia, otulając puchatym ogonem, chcąc odciąć się od całego świata, a także od samej siebie.
<Poranek? Jak szybko się sytuacja odwróciła, nie uważasz? Ps. Mam nadzieję że nie przeszkadza ci że połączyłam opko z mianowania z odpisem>
[3687 słów]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz